Przyznam się, że trochę poczułem się zawstydzony rozczarowaniem Jacka Slaya moim konstruktywnym wpisem o tworzeniu opowiadań. I powoli wykluł się pomysł, jak okazać się trochę bardziej pomocnym. Oczywiście nadal trzymając się z dala od teoretycznych wskazówek, które w przypadku literatury mają mniej więcej tyle samo sensu, co nauka pływania na suchym lądzie. Pomysł zasadza się na zamieszczeniu na moim blogu dwóch opowiadań kryminalnych, mojego (co czynię dzisiaj) i nadesłanego. W pierwszym przypadku liczę na zgłoszenie uwag i poprawek (opowiadanie publikuję w stanie surowym, nikt go jeszcze nie czytał, nie było żadnej redakcji), z czego może wykluje się dyskusja o zastosowanych rozwiązaniach, w drugim opatrzę opowiadanie swoimi komentarzami.
Warunki nadsyłania opowiadań. Termin do 15 lipca (czyli równo miesiąc na napisanie), w pliku wordowskim na adres pollak[małpa]szwedzka.pl. Objętość opowiadania od trzech do pięciu tysięcy słów. Jedno na osobę. Tematyka kryminalna, ale nie może to być konwencjonalny schemat od morderstwa przez śledztwo do złapania mordercy. Ponieważ do omówienia wybiorę zapewne opowiadanie rokujące, a nie najlepsze (żeby była jak największa korzyść dla postronnych), autorowi najlepszego proponuję publikację u mnie na blogu z moją redakcją. Trochę osób ten blog czyta, poza tym to już chyba jakaś nobilitacja, że przeszło się selekcję dokonaną przez autora kryminałów. Pozostałych opowiadań nie będę redagował, omawiał ani nie będę formułował o nich swoich opinii. Teksty niechlujne (np. z dużą liczbą błędów ortograficznych) czy grafomańskie odpadną po przeczytaniu pół strony (jako niepublikowane nie będę ich oczywiście na swoim blogu krytykował).
To wstępne założenia, wszystko będzie zależało od zainteresowania i poziomu nadesłanych utworów, zastrzegam więc sobie prawo by (za zgodą autorów) rzecz zorganizować inaczej lub w ogóle od niej odstąpić. A jeśli propozycja okaże się nieatrakcyjna i nikt nie przyśle, to rzecz umrze śmiercią naturalną.
A teraz do opowiadania, które zamieszczam dzisiaj. Nosi tytuł „Książka”, to kontynuacja cyklu opowiadań zebranych w zbiorze „Czarna wdowa” (dostępnego w Amazonie). Akcja dzieje się w USA, z tego względu, że chciałem z tym cyklem wejść również na rynek anglojęzyczny.
Paweł Pollak
KSIĄŻKA
Tekturę paczki rozdarła, nie patrząc, kto jest nadawcą, i lekko zdziwiona wyciągnęła książkę. Jeśli pamięć jej nie myliła, żadnej ostatnio nie zamawiała. Zresztą kupowała niemal wyłącznie pockety i z całą pewnością szkoda byłoby jej pieniędzy na takie bibliofilskie wydanie w grubej, chyba skórzanej oprawie.
Wypukłe, krwistoczerwone litery tytułu układały się w słowo KANALIA. Pod spodem mniejsze już i bledsze informowały, że to powieść kryminalna. Nazwisko autora, Hank Conway, znała, ale nie jako pisarza. Musiała to być przypadkowa zbieżność, bo tamten nigdy nie przejawiał literackich aspiracji.
Otworzyła na pierwszej stronie:
Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada ich pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia własnym uczuciem, jakie charakteryzuje początkowe wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja, że coś zmienią. Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego ze złośliwości.
– Kocham cię – te słowa były już tylko echem poprzednich.
Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego gestu, że chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie radości, tylko zadowolenia z posiadanej przewagi.
– Żeby chociaż raz usłyszeć „tak” – chłopak powiedział na głos to, o czym marzył.
– Tak.
– Co „tak”?
– No usłyszałeś. A teraz wynoś się.
Poczuła, jak robi się jej gorąco. Nie pamiętała tej rozmowy, ale kiedy przeczytała jej opis, nagle zobaczyła ich dwoje, jak stoją tam pod bramą, a ona posyła go do diabła. Bo był natrętny i żałosny z tą swoją miłością. Tego nie wyjaśnił. Nie napisał, jak ciągle skomlał, żeby zgodziła się z nim chodzić. Tylko pokazał ją tak… wrednie. A ona wcale nie była wredna, miała go po prostu dosyć.
Przysiadła na kanapie i nerwowo zaczęła wertować stronice. Nie zwracając uwagi na fikcyjną akcję, zatrzymywała się na fragmentach, w których opisywał właśnie ją. Nawet nazwisko bohaterki na to wskazywało, było anagramem jej prawdziwego. W trakcie czytania wzbierała w niej coraz większa złość: pokazał ją jako dziwkę i psychopatkę, zepsutą na wskroś kobietę, która nie potrafiła pójść za głosem miłości. Która odrzuciła zakochanego w niej człowieka, mimo że odwzajemniała jego uczucie. Bzdura! Nigdy go nie kochała! Może tak czasami jej się wydawało, może czasami powiedziała o dwa słowa za dużo, ale każdy ma przecież prawo do wątpliwości, do wycofania się ze złożonych deklaracji. A patrząc z dzisiejszej perspektywy, była pewna, że podjęła wtedy dobrą decyzję. Żyła w szczęśliwym związku, jakiego z nim nigdy by nie stworzyła. Bo on wcale jej nie kochał, tak sobie tylko wyobrażał!
Nie miał więc prawa wypisywać, jakim to rzekomo wielkim uczuciem ją darzył i jak ona niby to uczucie zdeptała. Wkładać w usta słów, które, nawet jeśli je wypowiedziała, nie były świętą przysięgą przypieczętowaną krwią. Nie miał prawa winić jej za to, że się po ich powtórnym spotkaniu nie pozbierał, oskarżać o zniszczenie mu życia. Nie domagała się, by odchodził od żony. Sam podjął taką decyzję. Był dorosły, dorośli powinni umieć ponosić konsekwencje swoich czynów. Zwłaszcza mężczyźni. Facet musi być twardy, a nie mazgaić się jak pięcioletnie dziecko, któremu lizak upadnie na piasek. A ta powieść była z jego strony jednym wielkim mazgajeniem się. Którego wcale nie usprawiedliwiało to, że odszukała go po latach w Saint Louis (jak dowiadywała się teraz z tej książki, wyjechał tam, bo nie potrafił pozostać w tym samym mieście, co ona). Zgoda, prosiła o wybaczenie, że na studiach wybrała nie jego, tylko wykładowcę od etyki i przyznała, że do tamtego nic nie czuła, imponował jej po prostu wiekiem, dojrzałością, pozycją. Prawda, powiedziała Hankowi, że potrzebuje jego miłości, ale to nie to samo, co „kocham cię”. Pytała, czy nadal na nią czeka. Każdy byłby ciekaw. Owszem, może trochę pośpieszyła się z zapewnieniami, że z nim będzie, ale przecież musiał na te zapewnienia wziąć poprawkę: że mógł być rozdźwięk między tym, jakim go zapamiętała, jaki był w jej wyobrażeniach, a rzeczywistością. Jeśli dwoje ludzi nie widziało się przez sześć lat, muszą się na nowo poznać, odkryć. Na dodatek wyraźnie mu to zasygnalizowała: nie powiedziała, że przeprowadza się do Saint Louis na stałe, tylko na pół roku. Pół roku próby. Potem miała prawo odejść. A że nie przeprowadziła się w ogóle? Nie zdążyła. Poznała Petera. Życie nie toczy się zgodnie z planem, zaskakuje. Jak mogła przewidzieć, że akurat wtedy postawi na jej drodze tak wspaniałego mężczyznę? A ta książka pokazywała, że postąpiła słusznie. Peterowi nigdy nie przyszłoby do głowy mścić się na niej, ogłaszając publicznie takie oszczerstwa.
Publicznie… Odłożyła wolumin i sięgnęła po tablet. Wpisała w okienko wyszukiwarki nazwisko autora i tytuł powieści. Jakie były recenzje i komentarze? Co on sam mówił w wywiadach o swoim utworze? Kliknęła na „szukaj”, ale zamiast tradycyjnej listy wyników, otrzymała komunikat, że jeśli chce znaleźć strony, na których oba te słowa występują łącznie, to liczba trafień wynosi zero. Sprawdziła pisownię, ale nie zrobiła błędu.
Nie rozumiała tego. Przecież nawet o słabo reklamowanej powieści powinny być jakieś informacje. Choćby na witrynie wydawnictwa. Otworzyła książkę na stronie tytułowej, by sprawdzić, kto ją wydał, ale nazwy oficyny tam nie podano. Ani w żadnym innym miejscu. Dziwne. Wprawdzie bardzo grube okładki i masywny grzbiet mogły sugerować, że to ręcznie przepisany przez mnichów foliał, ale jednak trzymała w ręku normalnie wydrukowaną książkę. O co, do licha, chodziło?
Sprawdziła w katalogu Biblioteki Kongresu, która powinna mieć wszystkie wydane pozycje. Potem Amazon, skąd czytelnik, szukający nawet najbardziej niszowych publikacji, rzadko odchodził z kwitkiem. I tu, i tu pudło.
Czyżby ten palant napisał powieść o nich, żeby wydrukować ją w jednym egzemplarzu i jej przysłać? W jakim celu? A może nikt nie chciał mu tego wydać?
Przeczytała ponownie kilka fragmentów, skupiając się na języku, ale na ile potrafiła ocenić, rzecz była napisana przyzwoicie. Do wielkich znawców literatury wprawdzie się nie zaliczała, prędzej jej domeną była grafika, ale miała za sobą wystarczająco dużo lektur, by rozróżnić między grafomanią a sprawnym piórem. Hank musiał już po spotkaniu z nią odkryć u siebie literackie zdolności. Dlaczego zresztą nie? Za pisanie książek ludzie brali się w każdym wieku.
Sprawdziła w internecie, czy napisał coś jeszcze, ale jego nazwisko nie prowadziło do żadnych trafień. Nie miał nawet profilu na fejsie. Były dwa o identycznych danych, ale jeden z tych mężczyzn zbliżał się już do emerytury, a drugi nie pochodził z USA, tylko z Kanady. Kiedy to ustaliła, zastanowiła się, po co go w ogóle szuka. Przecież nic jej nie obchodził. Żałosny dupek, który nie umiał pogodzić się z tym, że jakaś kobieta go nie chciała. I który nawet nie potrafił się na niej odegrać. Spodziewał się, że zirytuje ją powieścią istniejącą najwyraźniej w jednym egzemplarzu?
Przejrzała wiadomości na swoim profilu. Kilka mało znaczących, jedna od Petera:
„Kotku, będę dzisiaj dopiero o dziewiątej. Musimy zamknąć projekt przed weekendem. Ale żeby Ci to wynagrodzić, zamówiłem dla nas coś wykwintnego na kolację. Nie ujawniam co, bo niespodzianka. Ty zrób tylko atmosferę: rozpal w kominku, przygotuj świece, ubierz się podniecająco i pokrop czymś ładnie pachnącym”.
Poczuła mrowienie w podbrzuszu. Wiedziała, że po takiej romantycznej kolacji będą się kochać przed kominkiem. Długo i intensywnie.
Odpisała mu, że będzie czekać, i poszła do łazienki. Napuściła wody do wanny na półgodzinną aromatyczną kąpiel. Potem wydepilowała nogi i jedno wrażliwe miejsce. Dała sobie dużo czasu na wybór olejków i perfum – miała przecież kusząco pachnieć. Nałożyła delikatny makijaż.
Zdecydowała się na krótką, zwiewną sukienkę z dużym dekoltem. Za oknem panowała już jesień, ale przy ogniu w i tak dobrze ogrzanym domu będzie im gorąco. Wciągnęła pończochy, tę na lewej nodze ozdabiając koronkową podwiązką. Wiedziała, co mężczyźni lubią. Uwiodła niejednego. Co nie znaczy, że jest puszczalska, jak ten gnój ją opisał. Po prostu nowoczesna. Świadoma swoich potrzeb.
Nakryła do stołu, potem dołożyła drewien do kominka, dorzuciła kostki rozpałki i sięgnęła po leżącą na gzymsie zapalniczkę. Płomyki ognia zabrały się za swoją strawę. Wszystko gotowe. Spojrzała na zegar ścienny, mała i duża wskazówka tworzyły wąs, uwinęła się czterdzieści minut przed czasem.
Ciekawe, co Peter zamówił. Na pewno nie pizzę ani nie chińszczyznę, miał właściwe pojęcie, co jest wykwintne. W przeciwieństwie do tamtego pacana. Hankowi zawsze brakowało gustu. Widać to zresztą nawet po tej książce. Okładka to przerost formy nad treścią. Co on chciał wyrazić, dając taką oprawę? Odpowiednią chyba tylko dla Biblii połączonej z Koranem.
Wzięła książkę do ręki i ponownie przewertowała strony, szukając wzrokiem swojego przerobionego nazwiska. Menda. Jak śmie ją tak zniesławiać? Nazywać kanalią?! Może wytoczy mu proces? Ale czy da się pozwać autora za obraźliwą powieść, jeśli obrażany ma jedyny egzemplarz? I wtedy przyszła jej do głowy myśl, która sprawiła, że mimo buzującego coraz żywiej na kominku ognia poczuła zimny dreszcz. Co, jeśli to egzemplarz sygnalny, zapowiedź, że niedługo pojawi się na rynku cały nakład? Przysłał jej nie wydaną książkę, tylko mającą się dopiero ukazać. Tak, to brzmiało prawdopodobnie. W przeciwieństwie do zupełnie nielogicznego wniosku, jaki wyciągnęła wcześniej, że miała być jedyną czytelniczką.
Ale czy w takim razie nie dałoby się temu jakoś zapobiec?
Sięgnęła po telefon.
– Patricia? Tu Cindi, słuchaj, takie pytanie mam do ciebie jako prawniczki. Moja przyjaciółka odeszła od faceta, a ten jest pisarzem i chce się na niej zemścić, opisując ją w swojej powieści. Czy ona może jakoś zakazać mu wydania tej książki?
– Masz przyjaciółkę, która była z pisarzem? Kto to?
– Nie znasz. Nieważne. To jak? Może mu przeszkodzić?
– Nie ma szans, byłoby to naruszenie jego wolności słowa. Pierwsza poprawka do Konstytucji.
– Jak to?! Facet będzie ją obrażał, a ona ma się temu bezczynnie przyglądać?
– Nie bezczynnie. Jak już powieść się ukaże, wtedy pozwie go za znieważenie, zniesławienie, straty moralne i parę innych rzeczy, które przełożą się na kilka milionów odszkodowania. Mogę poprowadzić tę sprawę.
– Co jej z odszkodowania, kiedy pokaże ją jako dziwkę?
– A co ma się przejmować, że ktoś ją nazywa dziwką, kiedy będzie miała parę milionów dolców?
Nie przekonało jej to i rozłączyła się, zła na Patricię, że nie rozważyła żadnego kruczku, jak powstrzymać publikację. Czy nie od tego byli prawnicy, żeby wynajdywać kruczki? Pierwsza poprawka, też coś. Chrzanić pierwszą poprawkę!
A gdyby poprosiła Petera, żeby przekonał gnoja „ręcznie” do niewydawania tej książki? Nie był ułomkiem, do tego w młodości uprawiał boks. Znokautowałby tamtą ciapę w dwie sekundy. Tylko musiałaby go wtajemniczyć w całą historię, a nieszczególnie miała na to ochotę. Poza tym chciała mieć go przy sobie – znowu poczuła mrowienie w podbrzuszu – nie za kratami Rikers Island. A że tamten z rozbitą mordą poleciałby na policję, było pewne jak amen w pacierzu.
Ech, co tu zrobić?
Przerzuciła kartki do końca, jakby spodziewała się, że wraz z rozwiązaniem akcji znajdzie rozwiązanie swojego problemu. Spostrzegła, że powieść została opatrzona posłowiem. Cholera, chyba nie ujawnił w nim, że pisząc, oparł się na faktach? Nie zawarł wskazówek, pozwalających ją zidentyfikować? Nerwowo przebiegła wzrokiem pierwsze linijki, ale to nie było posłowie. To był list. Do niej.
Ty, kanalio, uważasz, że tobie wolno bezkarnie niszczyć drugiego człowieka. Naigrawać się z jego uczuć, pomiatać nimi, by wreszcie pozbyć się go jak zużytej ścierki. Uważasz, że wystarczy rzucić jakimś bezwartościowym „przepraszam”, by świństwo przestało być świństwem, a krzywda krzywdą. Jesteś psychopatką, której wystarczy zmienić telefon, odciąć się od swej ofiary, by zyskać spokój sumienia. Napisałem więc tę książkę, by była twoim wyrzutem. By przypominała ci, co zrobiłaś. By za każdym razem, kiedy na nią spojrzysz, mówiła: bez potrzeby zadałaś niewyobrażalny ból Hankowi, którego całą winą było to, że się w tobie zakochał.
Na razie powieść jest w tym jednym egzemplarzu, który dostałaś. Nie mam jej nawet w komputerze. Bo daję ci ostatnią szansę. Nie naprawienia krzywdy, którą wyrządziłaś, gdyż tego nie da się już naprawić, ale poniesienia za to kary. Jeśli ten egzemplarz zniszczysz, książka przestanie istnieć. Jeśli nie, po twojej śmierci ja lub ktoś z mojej rodziny zgłosimy się do twoich spadkobierców z prośbą o jej udostępnienie. Nie ma powodu, by nie spełnili tej prośby. I wtedy zostanie opublikowany pełny nakład. Cały świat dowie się, co z ciebie za parszywa gnida. Masz w sobie tyle przyzwoitości, by zapłacić za swój postępek? Czy potwierdzisz, że jesteś skończoną kanalią i książkę zniszczysz?
Sukinsyn jebany! W gierki psychologiczne się z nią bawił! Nieudolnie zresztą. Naprawdę spodziewał się, że będzie się biczowała, patrząc na jego „dzieło”? Albo że pierdoleniem o przyzwoitości skłoni ją do zachowania tej książki? Dureń. Skoro to jedyny egzemplarz, to won z nim!
Zdecydowanym ruchem wrzuciła wolumin do kominka. Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, zaniosła się niepohamowanym śmiechem.
***
Detektyw Lonny Brisbane, weteran w szeregach NYPD, usiadł na krześle przy odrapanym stole i spojrzał w oczy szczupłemu mężczyźnie, sprowadzonemu do komisariatu pod pretekstem, że ktoś go niesłusznie oskarża o stłuczkę i trzeba sprawę wyjaśnić.
– Co, koleś, myślałeś, że po książce ślad nie zostanie, więc nie chciało ci się jej wycierać? Będzie cię to lenistwo kosztowało dożywocie albo zastrzyk, bo resztki okładki się uchowały, a na nich – pech – odcisk twojego kciuka. A że swego czasu starałeś się o pozwolenie na broń, to i mieliśmy go w bazie.
Mina Hanka Conwaya świadczyła o wyraźnym zaskoczeniu, ale odpowiedź przyszła dużo później, jakby nie wiązała się z jego źródłem.
– Dożywocie? Zastrzyk? Za co?
– Za posłanie Cindi Bonilli na tamten świat. Przed karą śmierci może cię uratować tylko przyznanie się i skrucha.
– Cindi nie żyje?
– Znał ją pan? – włączył się czarnoskóry detektyw Ed Gode.
– Tak, studiowaliśmy razem.
– Utrzymywaliście ze sobą kontakt w ostatnim czasie?
– Nie, żadnego. Spotkaliśmy się przypadkiem nieco ponad rok temu w Saint Louis, gdzie wtedy mieszkałem. Cindi miała tam jakieś sprawy zawodowe. Wypiliśmy kawę i tyle. Nigdy nie łączyła nas bliższa znajomość, więc i nie było powodu, żeby nagle się z takiego spotkania wykluła. Rozmawialiśmy potem może ze trzy razy przez telefon i się urwało. Od tego czasu jej nie widziałem.
Detektywi wymienili spojrzenia.
– Ed, on ma nas za idiotów.
Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego.
– Proszę przyjąć do wiadomości, że odrobiliśmy zadanie domowe. Szukając powiązań między wami, dotarliśmy do waszych kolegów z New York University, a ci opowiedzieli nam, że był pan w Cindi ogromnie zakochany.
Złapany na kłamstwie mężczyzna z początku nic nie odpowiadał. Potem wzruszył ramionami.
– No dobra, byłem. To nie przestępstwo. Odrzuciła mnie, więc nie lubię się do tego przyznawać. Nikt nie chwali się porażką. A skoro musieliście sięgnąć aż do okresu studiów, by znaleźć powiązania między nami, to znaczy, że powiedziałem prawdę: odkąd skończyliśmy uniwerek siedem lat temu, widziałem ją jeden jedyny raz.
– Niektórzy długo potrafią nosić zadrę w sercu.
– Jest pan z kimś?
Zapytany założył ręce na piersi.
– To moja prywatna sprawa, nic wam do tego, czy z kimś jestem, czy żyję w celibacie. Nie zabiłem Cindi. Nie umiem mordować telepatycznie, a inną metodą nie mógłbym jej zabić, skoro przez ostatni rok nie miałem z nią styczności.
– Można zabić, wysyłając bombę.
– I ja taką bombę jej wysłałem?
– Posłał pan jej książkę.
– I ta książka wybuchła przy rozpakowywaniu? Czy po otwarciu na setnej stronie?
Od strony lustra weneckiego dobiegło pukanie. Na ten sygnał detektywi Brisbane i Gode zostawili podejrzanego i przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Stamtąd przesłuchanie obserwowali porucznik Bess Deagan, która ich zawołała, i prokurator Jack Whitham.
– Kpi sobie z nas – powiedziała Deagan, krzywiąc pełne usta w wyrazie irytacji.
– I de facto się przyznaje – dodał Whitham. – Ale formalnie nie, a bez tego o nic nie da się go oskarżyć.
– Jak to nie? – zdziwił się Brisbane. – Posłał jej książkę napakowaną czeskim plastikiem. To udowodnione: mamy odcisk palca i ekspertyzę laboratorium, że okładki i grzbiet były wypełnione semteksem. A wysyłanie ludziom bomb, które rozrywają ich na strzępy, jest chyba karalne?
Whitham wykonał głową gest, przechodzący od potwierdzenia do zaprzeczenia.
– Bomb tak, materiałów wybuchowych nie. W tej ekspertyzie stwierdzono też, że gdyby Bonilla nie wrzuciła książki do ognia, ta sama z siebie by nie eksplodowała. A nikt inny jej nie wrzucił, bo również zostałby trupem. Nic też nie wskazuje, by Bonilla została do tego w jakiś sposób przymuszona. Czyli poniosła śmierć wskutek własnego działania. Nie można za to skazać innego człowieka.
– Ale przecież nie uprzedził jej, że w okładkach znajduje się semtex – wspomógł kolegę Gode. – To nie była przesyłka od producenta do przedsiębiorstwa prowadzącego roboty górnicze. Conway chciał się rozprawić ze swoją dawną miłością i spodziewał się, że Bonilla, nie wiedząc, co w książce jest, będzie się obchodziła z nią na tyle nieostrożnie, że ten semtex zdetonuje.
– Szkopuł w tym, że nie bardzo na takie nieostrożne zachowanie mógł liczyć – zaoponował ponownie Whitham. – Bonilla musiałaby walnąć książką o ścianę, i to mocno, żeby ta eksplodowała. Albo właśnie wrzucić ją do ognia. Przyznacie panowie, że zwykle ludzie tak z książkami nie postępują. Każdy adwokat będzie wskazywał, że gdyby ofiara normalnie ją przeczytała, a potem odstawiła na półkę, to przez lata nic by się nie wydarzyło.
– Niezła lektura, powieść oprawiona w czeski plastik. Pewnie jako ilustracja do sensacyjnej akcji – skomentował zgryźliwie Brisbane.
– Zgoda, detektywie, że absurd, ale obronie wystarczy mnożyć wątpliwości, winę musimy dowieść my. A jak udowodnić przestępstwo, jeśli jego dokonanie było uzależnione od działania ofiary, którego sprawca – patrząc racjonalnie – nie mógł zakładać ani przewidzieć? Gdyby posłał jej semtex ukryty w drewnie do kominka, byłaby inna rozmowa, a tak?
Prokurator rozłożył ręce, patrząc na pozostałą trójkę. Odpowiedziała mu porucznik Deagan:
– Conway musiał coś do tej książki włożyć albo w niej napisać, na przykład jakąś obraźliwą dedykację, która ofiarę wkurzyła. I on wiedział, że tak będzie. Że zirytowana ciśnie książką o ścianę albo wrzuci ją do ognia.
– Znowu zgoda. Tyle że nie mamy na to cienia dowodu. Na podstawie tych strzępków, które się zachowały, żadnej dedykacji nie odtworzymy. W sumie genialne. Skłonił ofiarę, by podjęła działanie, które doprowadziło do jej śmierci, a zarazem do zniszczenia jedynego dowodu.
– Ale są poszlaki układające się w logiczny ciąg, a jeśli dołoży się motyw, powinno starczyć. Przecież często oskarżacie na podstawie takiego właśnie zestawu – Deagan uniosła ręce, palcami sygnalizując, że ostatnie słowo bierze w cudzysłów – a co ważniejsze, udaje się wam przekonać ławę przysięgłych.
– Za słaby ten motyw. Nawet ja w niego nie wierzę. Moim zdaniem on się nie zemścił za odrzucenie na studiach, bo to zbyt dawna sprawa. I nic nie przemawia za tezą, że sobie z tym odrzuceniem nie poradził. Przeciwnie: ożenił się i nie szukał z Cindi kontaktu, nie dzwonił do niej, nie pisał. Coś się wydarzyło między nimi w Saint Louis, na pewno nie spotkali się tam przypadkiem. Ale nie ma żadnych świadków, że się widzieli, tamtejsza policja na waszą prośbę go przecież sprawdzała i nie natrafiła na żadne powiązania z Cindi Bonillą, nie licząc tych trzech telefonów. Faktem jest, że gdyby nie opowiedział nam teraz o tym spotkaniu, to byśmy się o nim nie dowiedzieli. A przecież nie ujawni nam, jak naprawdę przebiegło.
– Ale co takiego mogło wydarzyć się podczas jednego krótkiego spotkania, że skłoniło go do zabójstwa? – Gode odniósł się sceptycznie do teorii prokuratora.
– A kto panu powiedział, że ono było krótkie? Podejrzany. Może trwało całą noc. I może o tej nocy dowiedziała się jego żona. Może bezpośrednio od kochanki. Rozwiodła się z nim, a on postanowił zemścić się za rozwalone małżeństwo. Wiemy, kiedy był rozwód?
Deagan sięgnęła po segregator z materiałami ze śledztwa, leżący na półeczce pod szybą, i odszukała właściwe zeznanie.
– Niecały rok temu.
– Czyli krótko po tym, jak rzekomo tylko wypił kawę ze swoją dawną miłością. Symptomatyczne. Żona coś mówiła o zdradzie?
– Nie. Powiedziała, że to on ją zostawił. Wynajął sobie mieszkanie, ale ni stąd, ni zowąd z tego mieszkania się wyprowadził, rzucił pracę i wyjechał do Nowego Jorku.
Whitham rozważył te okoliczności.
– A zatem nie miałem racji. Mieszkanie musiało być dla niego i Cindi, ale ta, wbrew jego oczekiwaniom, się nie pojawia, więc on jedzie za nią do Big Apple. Do tej teorii pasują te trzy rozmowy telefoniczne: najpierw ona dzwoni, że jednak z nim nie zamieszka, potem on dwa razy usiłuje ją przekonać, żeby przyjechała.
– Tylko dwa razy? – wyraziła swą wątpliwość Deagan. – Mężczyźni są dużo bardziej wytrwali.
– Może za drugim razem dostał taką odpowiedź, że mu w pięty poszło. Albo miał świadomość, że nic nie wskóra. Kochał się w niej na studiach i na pewno podjął niejedną próbę, by ją zdobyć. Doświadczenie musiało mu podpowiadać, że jest bez szans.
– Nie przemawia to do mnie. Bo po co pojechał za nią do Nowego Jorku, jeśli nie po to, by nakłaniać do zmiany zdania?
– Żeby ją zabić.
– W sposób, który mógł zastosować również z Saint Louis? I czemu czekał z tym rok?
Na te pytania Whitham nie znalazł odpowiedzi.
– Okej, nie upieram się. Istotne jest co innego. Bez względu na to, jakie zachowanie Conwaya zrekonstruujemy, nie mamy dowodu, że stała za nim Bonilla, a co za tym idzie, wiarygodnego motywu do przedłożenia przysięgłym.
– Nic się nie da zrobić? – Brisbane nie ukrywał swego przygnębienia, że mordercę, którego już mieli w rękach, trzeba będzie puścić wolno. – Choćby nieumyślne spowodowanie śmierci?
Prokurator zastanawiał się przez chwilę, potem pokręcił głową.
– Proszę mi wierzyć, że ja też chciałbym łobuza zamknąć. Ale taki zarzut, o jakim pan mówi, wymaga działania lub zaniedbania sprawcy, które bezpośrednio doprowadziło do czyjejś śmierci. Tutaj tym działaniem było wrzucenie książki do ognia. A to zrobiła sama ofiara.
– Jeśli zapomniałabym swojej służbowej broni na stole w domu, wzięłoby ją moje dziecko i się zastrzeliło, to jak nic prokuratura oskarżyłaby mnie właśnie z tego paragrafu – porucznik znalazła argument, przemawiający za tym, że dałoby się skorzystać z furtki wskazanej przez Brisbane’a.
– Zła analogia. Zakłada pani, że broń była nabita. Jeśli zostawiłaby pani pistolet bez naboi, a dzieciak wyciągnąłby je z zamkniętej na klucz szafki, włożył do magazynka i strzelił sobie w głowę, to moja ocena brzmiałaby, że zbyt dużo musiał zrobić, by pani zaniedbanie uznać za prowadzące bezpośrednio do jego śmierci. Materiał wybuchowy nie był uzbrojony i znajdował się w przedmiocie, którego normalne użytkowanie nie doprowadziłoby do wybuchu. Właśnie na to Conway wskazał: nie wysłał do Bonilli bomby pocztowej eksplodującej przy otwieraniu przesyłki, przewracanie stron książki niczym nie groziło.
Spojrzenia całej czwórki skierowały się na podejrzanego, który nie opuścił swojego miejsca, cierpliwie czekając na powrót przesłuchujących.
– Jedyne, o co mogę go oskarżyć – podjął Whitham – to sprowadzenie zagrożenia dla zdrowia i życia drugiej osoby wskutek udostępnienia jej materiału wybuchowego bez zachowania należytych środków ostrożności. Ponieważ ma czystą kartotekę, skończy się wyrokiem w zawieszeniu, jeśli nie grzywną. Nie dość, że kara żadna, to gdybyśmy jednak znaleźli dowody pozwalające wnieść oskarżenie o zabójstwo, jego adwokat usiłowałby ukręcić sprawie łeb, twierdząc, że była już rozpatrywana i zapadł wyrok. Ponieważ chodziłoby o to samo działanie, tylko inaczej ocenione, mógłby tą argumentacją co poniektórego sędziego przekonać.
– Czyli co? – zapytała Deagan. – Umarzamy do czasu pojawienia się nowych dowodów?
– Ad Kalendas Graecas – mruknął Brisbane.
Nietęga mina jego przełożonej potwierdzała, że zgadza się z tymi pesymistycznymi przewidywaniami.
– Nowych okoliczności – sprostował Whitham. – Mordercy puszczani wolno z braku dowodów nie podobają się wyborcom, a prokurator okręgowy myśli o kolejnej kadencji. Zresztą w naszym interesie jest, żeby został na nią wybrany, bo pierwszej wody fachowiec, a z politycznego nadania to się różni zdarzają.
– Jak więc mam zakwalifikować sprawę?
– Oficjalnie – wypadek. Nieoficjalnie – morderstwo doskonałe.
"A ta powieść była z jego strony jednym wielkim mazgajeniem się. Którego wcale nie usprawiedliwiało to, że odszukała go po latach w Saint Louis".
OdpowiedzUsuńTu musi Pan poprawić :)
Tak nie można redagować. Redaktor musi albo wskazać, dlaczego jest źle, albo zaproponować własną wersję.
UsuńMnie też zatrzymało - zresztą to powtarzająca się konstrukcja:
Usuń"W trakcie czytania wzbierała w niej coraz większa złość: pokazał ją jako dziwkę i psychopatkę, zepsutą na wskroś kobietę, która nie potrafiła pójść za głosem miłości. Która odrzuciła zakochanego w niej człowieka, mimo że odwzajemniała jego uczucie."
Jest trochę manieryczna. Choć może mieścić się w "kolokwialności" narracji, powtórzona - szkodzi.
Jest źle, ponieważ z tego zdania można wywnioskować, że w Saint Louis zostało odszukane "mazgajenie się".
UsuńI w ogóle w tych dwóch zdaniach jest takie pomieszanie z poplątaniem, że nawet najlepszy redaktor by tego nie poprawił.
"Jest źle, ponieważ z tego zdania można wywnioskować, że w Saint Louis zostało odszukane "mazgajenie się" " - no nie, pozwolę sobie się nie zgodzić. Już choćby zaimek "go" wskazuje, że nie chodzi o mazgajenie (które, jak by nie patrzyć, absolutnie nie jest rodzaju męskiego).
UsuńNie zgadzam się z Tobą. Jestem pewna, że Pan Paweł poprawi te dwa zdania.
UsuńI to "mazgajenie się" zostało odszukane po latach przez powieść. Bardzo to pokraczne.
UsuńOczywiście, że nie ma Pani racji. I nie zrozumiała Pani tego, co próbował wytłumaczyć Jacek Slay. Gdyby chodziło o mazgajenie, byłoby: odszukał JE po latach, a tutaj mamy odszukał GO. Teraz już jasne?
UsuńAle co do podmiotu domyślnego, to Koczowniczka ma rację. Ech, ten fragment trudny był jak cholera, misternie to skleciłem, a teraz mi się rozsypie.
UsuńJacek Slay, napisałeś: "Już choćby zaimek «go» wskazuje, że nie chodzi o mazgajenie (które, jak by nie patrzyć, absolutnie nie jest rodzaju męskiego)". Wyobraź sobie, że wiem, że mazgajenie nie jest rodzaju męskiego. Chodziło mi właśnie o to, że w tych zdaniach pokręcone są zaimki i nic do niczego nie pasuje.
UsuńA swoim komentarzem, który znajduje się poniżej ("Co do kwestii wskazanej przez koczowniczkę (...) jak dla mnie absolutnie nie jest to kategoria musi poprawić"), udowodniłeś, że w ogóle nie zauważyłeś potwornych błędów gramatycznych!
Przemądrzały anonim też nie zauważył potwornych błędów, a próbuje pouczać jedyną osobę, która je zauważyła. Fajnie.
I kilka kolejnych drobiazgów do poprawienia:
Usuń"Z nim będzie, ale przecież musiał na te zapewnienia wziąć poprawkę: że mógł być rozdźwięk między tym, jakim go zapamiętała, jaki był w jej wyobrażeniach" - w tym samym zdaniu aż trzy razy powtarza się czasownik "być"! A to za dużo.
"Tekturę paczki rozdarła, nie patrząc, kto jest nadawcą" Trochę to toporne. Może więc tak: "Nie sprawdzając nazwiska nadawcy, otworzyła paczkę". Byłoby i krócej, i zgrabniej.
"ręcznie przepisany przez mnichów foliał, ale jednak trzymała w ręku normalnie wydrukowaną książkę". Ręcznie, w ręku - niepotrzebne powtórzenia. Wystarczyłoby "trzymała normalnie wydrukowaną książkę".
"Nie ukrywał swego przygnębienia, że mordercę" - czy nie powinno być: "nie ukrywał swego przygnębienia z powodu tego, że morderca"?
I jeszcze: "okładki i grzbiet były wypełnione semteksem", "w okładkach znajduje się semtex" - te same wyrazy, a różna pisownia, raz z końcówką ks, innym razem x. Nie wygląda to dobrze.
Jeśli chodzi o powtórzenia, to istotne jest brzmienie wyrazów, a nie ich znaczenie. „Być” koło „będzie” nie jest błędnym powtórzeniem.
UsuńRzeczowniki zakończone na „x” przyjmują w przypadkach zależnych końcówkę „ks”.
„Nie sprawdzając nazwiska nadawcy, otworzyła paczkę” jako zdanie otwierające opowiadanie jest pod każdym względem fatalne. Zero w nim literatury, jest niemalże urzędowy komunikat. „Tekturę paczki rozdarła” – ma Pani plastyczny obraz, jak wyglądało otwieranie paczki, dowiaduje się Pani, co tworzyło opakowanie, „otworzyła paczkę” to sucha informacja jakiegokolwiek obrazu pozbawiona. „Sprawdzać” w połączeniu z „nazwiskiem” to język formalny, urzędowy.
Rozumiem. W takim razie ostatnia uwaga czytelniczki. Czy nie obawia się Pan, że akapit zaczynający się od "Nie miał więc prawa wypisywać" jest trochę za długi i znuży czytelników?
UsuńMoim zdaniem nie, ale to niech już się inni czytelnicy wypowiedzą.
UsuńZastanawiam, czy to opowiadanie nie jest przypadkiem żartem ze strony autora. No bo tak: w opowiadaniu jest wątek niegodziwej kobiety, która zwodzi zakochanego w niej mężczyznę, jest książka o tytule "Kanalia" z opisem niegodziwości kobiety, litery tytułu książki są czerwone, i wreszcie - fragment z tego opowiadania (ten zaczynający się od słów: "Słowa zawisły w powietrzu") znajduje się także w "Kanalii", na samym początku. Widzę i inne podobieństwa, ale nie wymienię ich, by nie zdradzać za dużo z treści powieści, bo może nie wszyscy ją czytali.
UsuńDlaczego żart? Może niezbyt częsty, ale stosowany zabieg literacki polegający na wykorzystaniu czy odniesieniu się do utworu istniejącego. Z tą różnicą, że nie do cudzego, a do własnego. Nikt do moich utworów nie nawiązuje, więc sam sobie nawiązałem :-)
UsuńPomyślałam, że to żart, bo napisał Pan tak: "Opowiadanie publikuję w stanie surowym, nikt go jeszcze nie czytał, nie było żadnej redakcji". A teraz wychodzi na jaw, że Pana słowa nie do końca są zgodne z prawdą, bo fragment był jednak czytany.
UsuńWięc albo żart, albo autoplagiat :-)
doprawdy niewiele jest rzeczy bardziej rozbrajających, niż niedouczone licealistki pouczające pisarzy. to wytykanie nieistniejących błędów. ten samozachwyt, że nikt inny ich nie wyłapał. te zarzuty, że licealistce się zaimki mieszają i że zdania zbyt złożone. kompletna nieznajomość prawideł językowych sprawiających, że przy deklinacji x przechodzi w ks. absolutna niezdolność zrozumienia, że "Tekturę paczki rozdarła, nie patrząc, kto jest nadawcą" wywołuje w wyobraźni czytelnika zupełnie inny obraz niż pozbawione ładunku emocjonalnego „Nie sprawdzając nazwiska nadawcy, otworzyła paczkę”. oraz ogólna niezdolność odebrania jakiegokolwiek pozadosłownego przekazu utworu i maniackie (a przy tym zupełnie chybione) czepianie się tekstu na podstawie tych kilku reguł, które zdołała wkuć, ale których nie zdołała zrozumieć. na bogów, i tacy ludzie teraz książki recenzują?
Usuńraz już pisałam, że albo polonista Koczowniczki strasznie dał ciała, albo ona jest absolutnie impregnowana na wiedzę - jak widzę kwestia "kto winien" pozostaje nierozstrzygnięta, za to emanacja ignorancji eskaluje.
droga Koczowniczko, nie wykluczam, że z polskiego masz całkiem niezłe oceny i że twoje wypracowania są megapoprawne, natomiast z bólem zawiadamiam, że jesteś kompletnie pozbawiona wyobraźni, polotu i umiejętności czytania między wierszami. jesteś tak uwieszona regułek i wszystko odbierasz tak dosłownie, że powinnaś poprzestać wyłącznie na czytaniu biografii - nawet podręczniki do matematyki i fizyki mogą się dla ciebie okazać zbyt niedopowiedziane. poezji natomiast nie tykaj nawet kijem - pierwszy oksymoron prawdopodobnie cię zabije.
P.S. "Jestem pewna, że Pan Paweł poprawi te dwa zdania." zrobiło mi dzień.
Ta osoba na skutek krytyki zrezygnowała już z prowadzenia bloga. Pozdrawiam.
UsuńInna blogerka
Nie tylko nie zrezygnowała, ale jeszcze publicznie to kłamstwo dementowała.
Usuń"ta osoba" nie wygląda na kogoś, kto jest w stanie przyjąć do wiadomości jakąkolwiek krytykę - a już na pewno nie łudziłabym się, że pod wpływem jakiejkolwiek krytyki zaprzestanie swojej radosnej działalności. no bo przecież kto wtedy będzie wyłapywał te wszystkie błędy, których nikt poza nią nie umie dostrzec? kto temu pisarzu palcem wskaże, jak ma wszystkie zdania popoprawiać?
UsuńP.S. jeżeli ona naprawdę zamierza zostać redaktorem, to módlmy się wszyscy, żeby pracowała w firemce drukującej grafomanów za hajs - słabo mi na myśl, że miałaby swoją "redakcją" mordować utwory w normalnych wydawnictwach.
Umie przyjąć krytykę, przyznała, że zarzut, jakobym zapominał, że mam niepełnosprawnego bohatera, był wynikiem nieuważnej lektury.
UsuńTak, to prawda, krytykę autora bloga przyjęłam i przemyślałam. Natomiast wypowiedzi anonima przeczytałam tylko do jednej trzeciej, bo szkoda mi czasu na takie coś. Skoro nie masz ciekawszych zajęć, pisz sobie, a ja i tak nie mam zamiaru się Twoją pseudokrytyką przejmować.
Usuń"Natomiast wypowiedzi anonima przeczytałam tylko do jednej trzeciej, bo szkoda mi czasu na takie coś. Skoro nie masz ciekawszych zajęć, pisz sobie, a ja i tak nie mam zamiaru się Twoją pseudokrytyką przejmować."
Usuńoch, niczego innego się nie spodziewałam - ignoranci zazwyczaj tak mają, że jak im się wytknie ignorancję, to dla własnego komfortu psychicznego postanawiają ją ignorować. a szkoda, bo gdybyś jednak poświęciła czas i przeczytała, to może zrozumiałabyś, co robisz źle i dlaczego "recenzje", które piszesz, są funta kłaków niewarte.
Panie Pawle, jak widać krytykę przyjmuje bardzo wybiórczo. Poza tym w jednym punkcie przemyślała sprawę, ale inne ewidentnie pozostają niezmienione i nie zanosi się, żeby cokolwiek miało na tym polu drgnąć. ;)
Oczywiście, że krytykę przyjmuję wybiórczo, czyli tylko od osoby, którą uznam za inteligentną, a nie od kogoś, kto, za przeproszeniem, sprawia wrażenie złośliwego kapuścianego głąba ;-)
UsuńI chyba nie zauważyłaś, że temat wpisu brzmiał mniej więcej tak: "Przeczytajcie opowiadanie i zgłoście poprawki". I ja porad - trafnych lub nie, to już mniej ważne - udzieliłam. Inni też odnieśli się do tematu i wpisali swoje uwagi. Ty zaś nie zaproponowałaś pisarzowi ANI JEDNEJ POPRAWKI, za to nie wiadomo dlaczego obrzucasz swoimi pseudomądrościami mnie - tak jakby to był mój blog i moje opowiadanie. Zachowujesz się jak spamerka, bo w miejscu, gdzie powinna toczyć się dyskusja o opowiadaniu, wylewasz jakieś swoje wielkie żale.
I chyba nie rozumiesz, że pisarz nie potrzebuje bezmyślnych pochwał i głaskania po głowie, lecz ostrej krytyki i porad, bo niektórych swoich błędów nie jest w stanie zauważyć, a przynajmniej nie od razu. Tekst wygląda zupełnie inaczej od strony pisarza, a inaczej od strony czytelniczki. Jeżeli pisarz odda do druku tekst niedopracowany, recenzenci szybko wyłapią słabe punkty i je wyśmieją. I po co to?
No, to zobaczymy, czy poprawi te dwa zdania, czy nie. Bo ja jestem dziwnie pewna, że poprawi.
A w ogóle to zapomniałam przedtem napisać, że opowiadanie jest bardzo ciekawe. I w pewien sposób uzupełnia się z "Kanalią", bo można z niego poznać myśli tej nikczemnej kobiety, a w "Kanalii" poznajemy historię tylko z punktu widzenia mężczyzny.
Poprawiłem w jednym punkcie (gotowe można zobaczyć po kliknięciu rubryki „Opowiadanie kryminalne” na górze). I proponuję na tym zamknąć protokół rozbieżności.
UsuńDwa detale, które rzuciły mi się w oczy:
OdpowiedzUsuń- "Nie przekonało jej to i rozłączyła się, zła na Patricię, że nie rozważyła żadnego kruczku (...)" - wg SJP dopełniacz powinien brzmieć "kruczka".
- "Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego." - kropka po liczebniku zbędna (bo w sposób jednoznaczny widać, że jest to liczebnik porządkowy - analogicznie np. "2 piętro"), w dodatku zdanie wtrącone oddzieliłbym tu raczej myślnikami niż przecinkami - znacznie poprawiają czytelność zdania.
Co do kwestii wskazanej przez koczowniczkę - z jednej strony trochę rzuca się to w oczy (w końcu nie co dzień widzi się zdania rozpoczynane od "który"), z drugiej - rozumiem, że miało to na celu oddanie emocji, dynamizmu czy chaosu myśli bohaterki, także jak dla mnie absolutnie nie jest to kategoria "musi poprawić".
Mam też wątpliwości czy materiał wybuchowy zdołałby jednocześnie zabić ofiarę, ale nie zniszczyć książki (a do tego zostawić fragmenty z możliwymi do pobrania odciskami palców), tym bardziej, że bohaterka pewnie stała... no, z półtora metra od kominka (może nawet dalej, skoro książka przed wrzuceniem leżała w pobliżu kanapy?). No ale może to tylko moje odczucia, może nadinterpretuję.
"Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego."
Usuńto jest w ogóle warte obserwacji - wtręt o komisariacie jest
fikołkiem
a. narracyjnym - coś dopełnia opis wyglądu komisariatu w tej scenie, ale nie ma IMO dostatecznego uzasadnienia czy osadzenia. Jak rozumiem ta część - leniwa i spokojna (niedoinwestowani, dość znudzeni w pracy policjanci, trochę bawiący się śledztwem ) jest pomyślana jako kontrast kompozycyjny dla emocji Cindi z pierwszej części. Dla mnie jednak brak tego kontrapunktu
b. stylistycznym - oderwał się od ściany razem z farbą, która odchodziła ;)
aaa - miało być, że będzie propozycja poprawy:
Usuńmoże niech ta łuszcząca farba zostanie mu na marynarce? Policjant próbuje płatki farby z ubrania strzepnąć? Wtedy taka informacja staje się bardziej plastyczna jako opis sytuacji i uzasadnia potrzebę remontu ... Chyba :)
Materiał wybuchowy nie musiał jej zabić od razu - mógł ją zranić i spowodować wykrwawienie, mógł ją przewrócić tak niefortunnie, że uderzyła głową o mebel lub podłogę, mógł też wywołać pożar, który nie zniszczył całego domu, ale w którym Cindi mogła się udusić. Albo nastąpiła jakaś kombinacja tych trzech czynników, które wymieniłam i wielu innych, na które nie wpadłam. Tym bardziej, że w końcu była sama w domu - więc zanim ktoś zauważył i wezwał pomoc, mogło być za późno na ratowanie.
UsuńA co do kwestii wskazanej przez koczowniczkę ;) - czytając w ogóle nie zwróciłam uwagi na kwestię poprawności językowej, bohaterka powieści w przeciwieństwie do narratora nie musi przecież mówić poprawnie. Ludzie miewają różne przyzwyczajenia językowe, Cindi zaczyna zdania od "który" - co nie jest szczytem elegancji, ale nadaje jej tokowi myśli specyficzny charakter. Dla mnie też nie jest to rzecz do poprawki.
/sonnentau
Gdy przeczytałam zdanie "Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, zaniosła się niepohamowanym śmiechem" sama o mało nie zrobiłam tego samego. Taka scena jest dośćkomiczna (chyba że zamierzenie?), ponieważ motyw jest bardzo ograny w popkulturze: jakiś Wujek Samo Zło wrzuca cośtamcośtam w płomienie i zanosi się demonicznym śmiechem (buahahahahaha!). Tak to ujrzałam oczyma duszy, a nie wiem, czy autor chciał osiągnąć taki pastiszowy efekt.
UsuńProponuję zatem: "Zdecydowanym ruchem wrzuciła wolumin do kominka i patrzyła, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę". Może mniej dynamicznie, ale z następującej potem sceny dowiadujemy się, że ciąg dalszy palenia w kominku był ogromnie dynamiczny, więc mamy ciekawy kontrast pomiędzy opisem wydarzenia a samym wydarzeniem.
Zgadzam się z tym zarzutem. Rzeczywiście klisza, która może wywołać (niepożądane) rozbawienie. Ale nie podoba mi się zaproponowane przez Panią rozwiązanie. Uważam, że potrzebny jest jakiś komentarz ze strony Cindi (stąd wziął się zresztą ten śmiech), pokazujący, że ona wygrała. Inaczej późniejsze wskazanie, że wcale nie, nie będzie miało takiej mocy. Poza tym o konsekwencjach wrzucenia książki do kominka czytelnik nie dowiaduje się od razu, więc takie spokojne zakończenie pierwszej części pozostawi pewien niedosyt.
UsuńPomyślałem i wymyśliłem (wstępnie): Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, wymamrotała: „Mam nadzieję, że zawracałeś mi dupę ostatni raz w życiu”.
Chodziło mi nawet po głowie, żeby ten „kruczek” sprawdzić, ale „kruczku” brzmiało mi w odróżnieniu od „kruczka” tak naturalnie, że zaniechałem. Po raz kolejny okazuje się, że trzeba sprawdzać do upadłego.
UsuńCo do kropki, to zasada brzmi, że przy jednoznacznym liczebniku porządkowym można ją opuścić, a nie, że trzeba. Słownik ortograficzny pod red. Polańskiego podaje zresztą ten przykład z piętrem z kropką.
Co do wyraźniejszego zaznaczenia wtrącenia, to w sumie jest to obojętne. Gdyby redaktor mi to poprawił, przyjąłbym poprawkę. A jak znam redaktorów, przy drugim wydaniu inny przywróciłby pierwszą wersję. I też bym się z nim zgodził :-)
Wybuch niszczy daną rzecz przez rozerwanie jej na strzępy, a nie przez dematerializację. A zatem jest możliwość, że zachowały się fragmenty okładki. A jeśli sprawca nie zadbał o to, by odciski wytrzeć, to również jest możliwość, że z któregoś z nich dało się zdjąć odcisk kciuka. Żeby wrzucić książkę do kominka, bohaterka na pewno musiała się do niego zbliżyć (co niekoniecznie musi być opisane), przecież nie rzucała dość ciężką książką jak piłką do kosza. A jak kominek przy wybuchu rozwaliło, to jakiś kawałek gzymsu powinien rozwalić jej głowę. Oczywiście tego wszystkiego nie testowałem (i nie zamierzam :-), mnie się wydaje to prawdopodobne, więc zakładam, że mojemu czytelnikowi też. Nie tworzę reportażu, tylko fikcję literacką i nie interesuje mnie, jak jest naprawdę, tylko, co czytelnik mi kupi.
Natasza. Nie chciałem opisywać komisariatu, bo wyszłoby to poza ramy krótkiego opowiadania, ale nie chciałem też, by było to takie całkowicie anonimowe, obojętne miejsce, stąd wtręty, że trochę już od ostatniego remontu minęło. Co do punktu b, to uważam, że moje zdanie nie jest uwypuklone, by wykazać błąd, tylko przerobione, by znaleźć w nim błąd, którego nie ma.
UsuńSonnentau. To nie jest monolog, tylko mowa pozornie zależna, więc błędów nie da się usprawiedliwić idiolektem bohaterki.
UsuńMoże lepiej: "Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, wymamrotała: wal się, Hank" , zwłaszcza, że akapit zaczyna się od mocnego "Sukinsyn jebany!".
UsuńI.
I wyrzucić taki przewrotny smaczek, że jej życzenie się spełni?
UsuńMam kłopot z pierwszym akapitem. Czy ktokolwiek otwierając paczkę z drogą książką w bibliofilskim wydaniu zastanawiałby się czy czasem jej nie zamówił? Brzmi ten akapit mniej więcej tak: "Czy ja zamówiłem ten odkurzacz? Zazwyczaj zamawiam szczotki, a ostatnio chyba żadnej nie zamawiałem."
OdpowiedzUsuńI.
Będę się upierał, że raczej opisałem reakcję „przecież nie zamawiałam, to skąd ta książka?”.
UsuńOpowiadanie pod względem językowym jest niemalże nienaganne, na pewno wymaga pewnego szlifu, czego przykładem jest np. zdanie: "Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego.", z którego wyrzuciłbym "27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania", który to człon niezbyt grabnie informując nas o miejscu akcji, łamie elegancję stylistyczną zdania, informacja o konieczności remontu jest niepotrzebna, fakt ten sugeruje czytelnikowi obraz odchodzącej farby. Niemniej jednak moje zastanowienie budzą rzeczy podstawowe. Nie wiem dlaczego bohaterka tak bardzo boi się kompromitacji przez zdemaskowanie. Jest celebrytką? A autor przysłanej książki jest na tyle znany, że dochodzono by powszechnie i głęboko, kto był pierwowzorem postaci wiarołomnej kobiety? Przerażona dzwoni do adwokatki? Boi się rozpoznania? Kto? Kim ona jest?
OdpowiedzUsuńKolejna rzecz nie daje mi spokoju, skąd facet wiedział, że wrzuci książkę do ognia właśnie? Policjanci co prawda też widzą ten problem, ale czytelnik wie więcej, wie o liście na końcu książki. Nie rozwiewa to jednak jego wątpliwości. Bo jeśli jest niegodziwa, to zapewne jest też myśląca, więc dlaczego ma wierzyć w zapewnienia o tym, że powieść jest tylko w tym jednym przysłanym jej egzemplarzu, w to uwierzyłby tylko idiota. I wiedziona tą wiarą wrzuca książkę do kominka. Rozpaliła go oszukana mailem, rozumiem, że pod Petera podszył się autor książki, wiedział, że do listu na jej końcu obłudna kobieta dotrze właśnie wtedy, kiedy już natrze się olejkami a ogień będzie radośnie tańczył zapraszając w pląsy książkę, i że wiedziona nieodpartym impulsem, jakby zahipnatyzowana tym narzucającym się ogniem Cindi Bonill tą książkę tam wrzuci. Bo inaczej niechybnie jej spadkobiercy, naiwni- książkę na pierwsze czyjeś życzenie oddadzą.
Ja mam wrażenie, że autor opowiadania 'Książka" kpi z czytelnika. Nie sądzę, by uważał, że przekona nas tak naiwnie skrojoną fabułą.
Ciekawe spostrzeżenia.
UsuńJa dorzucę jeszcze jedną wątpliwość. Czy policjanci nie sprawdzili bilingów ofiary? Gdyby to zrobili to, można domniemywać, zwróciliby pewnie uwagę na to, że tuż przed wybuchem Cindi skontaktowała się z prawniczką, a to mogłoby ich naprowadzić na to, że treść książki rzeczywiście miała duży wpływ na zachowanie ofiary. Choć nie wiem czy, ta kolejna poszlaka, byłaby wystarczająca do postawienia zarzutów.
Fakt, Panie Grzegorzu. Na pewno sprawdzenie bilingów owocowałoby wiedzą, o tym, że Cindi obawiała się publikacji jakiejś książki krytycznego wieczoru, kolejny słaby punkt opowiadania
UsuńPanie Grzegorzu, Patricia jest przyjaciółką Cindi, a dopiero w drugiej kolejności prawniczką. Czyli Cindi ma ją w telefonie wpisaną pod imieniem. Porównanie z billingami wskazuje policjantom, że rozmawiała z przyjaciółką. Nic sensacyjnego. Niech będzie, że ją przesłuchują. Ustalają, że jakaś przyjaciółka Cindi obawiała się, że jakiś pisarz obsmaruje ją w swojej powieści. Nie mogą zakładać, że mówi o sobie, bo Cindi z żadnym pisarzem nie była. A nawet jeśli założą, to jak mają powiązać przyszłą publikację z książką, którą już miała w ręku? A nawet niech powiążą, to wniosek jest taki sam jak przy dedykacji: nie ma dowodu na to, co w książce było.
UsuńPanie Pawle, myśląc o tym też rozważałem przypadki dlaczego nie doprowadziłoby to do postawienia zarzutów. Generalnie zgadzam się z Panem. Z drugiej strony, oglądając np. Porucznika Columbo zdarzało mi się (rzadko bo rzadko) zastanawiać się czy dowody pozwoliłyby na skazanie podejrzanego, a że w serialowej rzeczywistości pozwalały to pewnie kupiłbym i to, że ta dodatkowa poszlaka wystarczyłaby aby skazać winnego (może złamałby się i przyznał gdyby policjanci powiedzieli mu, że mają dowody na to, że treść książki doprowadziła do takiego a nie innego zachowania ofiary?) Trochę na zasadzie ziarnko do ziarnka aż zbierze się miarka, poszlaka do poszlaki aż przyjdzie kryska na Matyska. Pytanie jakie należy postawić to to co jest lepsze dla opowiadania? Zakończenie które mamy czy może inne, gdzie policjanci łapią podejrzanego?
UsuńTo wrócę jeszcze do tych billingów. Telefon zapewne w trakcie wybuchu/pożaru ucierpiał, więc potrwa, zanim policjanci będą mieć wykazy rozmów. Równolegle dostają odcisk palca, mają podejrzanego i wtedy idą tym tropem, a nie interesują się rozmową, która nie może mieć nic wspólnego z wybuchem (bo paczka musiała być nadana przynajmniej dzień wcześniej).
UsuńA żeby złamać podejrzanego twierdzeniem, że ma się jakiś dowód, to trzeba mieć jakieś podstawy do założenia, że on uwierzy, iż policja ten dowód rzeczywiście ma.
Co do zakończenia, to zanegował mi Pan całą ideę opowiadania.
Mój błąd, że tego nie napisałem ale akurat Pana zakończenie uważam za lepsze choćby z tego powodu, że budzi emocje w czytelniku i niezgodę na to, że morderstwo uszło komuś płazem, że jest inne niż zamordował i go złapali. Zresztą, skoro opowiadanie miało być częścią zbioru, mogę sobie wyobrazić, że w innym Conway'a jednak przymykają (bo być może ten typ już tak ma, że wymierza karę tym którzy mocno zranili jego uczucia i rozzuchwalony tym, że raz mu morderstwo uszło na sucho spróbuje ponownie i tym razem czegoś nie dopatrzy i dowody będą mocniejsze, a może wtedy powiążą to jeszcze ze sprawą Cindi.)
Usuń"Co do zakończenia, to zanegował mi Pan całą ideę opowiadania. "
To było tylko głośne zastanawianie się czy z tych samych elementów (z dodatkową poszlaką) dałoby się ułożyć inną układankę, która prowadziłaby do ukarania sprawcy. Jak wspomniałem, Pana rozwiązanie jest znacznie lepsze.
W tych opowiadaniach nie sięgam po tych samych bohaterów, każde ma innych.
UsuńMówi Pan, że w czytelniku budzi się niezgoda na to, że morderca uszedł wolno? Hm, miałem trochę inne intencje… Ale to już kwestia odbioru.
O, to semtex wybucha po podpaleniu?
OdpowiedzUsuńNie mogę się Panie Mirosławie tego na szybko doszukać, ale nie wydaje mi się, potrzebna jest raczej spłonka lub silne uderzenie. W otwartym ogniu semtex raczej będzie się spalał jak trotyl
UsuńMirosław Mączka. To jest pytanie czy twierdzenie, że semtex nie wybucha po podpaleniu?
UsuńMirosław Mączka,
UsuńTutaj akurat sprawdza się zasada, którą przytoczył Pan Paweł: Ważne jest to w co mi czytelnik uwierzy, co mi czytelnik kupi. I ja, jako czytelnik, kupuję wybuchający w ogniu semtex. Podejrzewam, że większość osób ma takie skojarzenie: materiał wybuchowy + ogień = wybuch. Oczywiście lepiej by było aby ten semtex rzeczywiście wybuchał w ogniu, a jeżeli tego nie robi to może dałoby radę tak napisać opowiadanie by nie wskazywać konkretnego materiału wybuchowego albo znaleźć taki, który w tych warunkach wybucha.
Jednak, koniec końców, ze względu na przytoczoną wcześniej zasadę, wybuchający w kominku semtex nie jest aż tak wielkim problemem.
Trzeba wskazać konkretny materiał wybuchowy, nie może być tak ogólnie. Pewnie, że można inny niż semtex, choć nie każdy będzie pasował. Np. dynamit nie, bo wszyscy wiedzą, że jest w takich okrągłych laskach, które w okładkę się nie wprasuje. Ze względu na tę okładkę koniecznie plastik, który można kształtować. Plastików jest sporo, o takich nic niemówiących czytelnikowi nazwach jak knauerit, demex czy tvarex lub takich niefajnych skrótach jak T-4 czy PE4. Semtex czytelnik zna i kojarzy. Semtex ma też ksywkę „czeski plastik”, co umożliwia mi różnicowanie tekstu i jeszcze przez moment odwleczenie informacji, co zabiło ofiarę. Przy tylu zaletach nie porzucę semteksu, bo ewentualnie nie wybucha przy podpaleniu. Czego normalny człowiek nie wie i co w ogóle trudno ustalić (szukałem i nie znalazłem).
UsuńPierre Lemaitre udzielił ostatnio ciekawego wywiadu „Wyborczej”, w którym mówił o takich właśnie rzeczach, że on ma gdzieś, jakiej średnicy dziurę robi w rzeczywistości kula albo jaka jest rzeczywista kolejność wystąpień prawników sądzie. Ważny jest efekt literacki, wewnętrzna spójność tekstu, a nie zgodność ze światem zewnętrznym. Ostatnio zrobiło się jakieś takie nastawienie, że się autorom wyszukuje „błędy” na zasadzie, że prędkość kuli to nie 120 km/h, tylko 150 km/h i skandal, że autor tego nie wie. Nonsens, tą metodą to można większość książek i filmów wyrzucić do kosza.
Jeszcze jednym powszechnie kojarzonym materiałem jest chyba C4 ale on, przynajmniej według Wikipedii, nie wybucha w kominkach...
UsuńZresztą, jak napisałem, wybuchający semtex w kominku to żaden problem. Dla mnie nie ma znaczenia czy semtex w ogniu wybucha, topi się na bezkształtną masę czy wyparowuje. Gdyby ktoś nie zwrócił na to uwagi to w ogóle nie zdawałbym sobie sprawy z tego, że być może semtex w ogniu zachowuje się inaczej niż opisano. Dla mnie skojarzenie materiał wybuchowy + ogień = eksplozja jest wystarczające.
Panie Pawle. Średnica otworu, jaki robi pocisk czy prędkość wylotowa nie mają znaczenia w powieści, o ile takie informacje nie są kluczowe dla prowadzonej akcji. I nikt się nie powinien czepiać takich detali. Co jednak począć, kiedy od prędkości pocisku zależy cała misterna intryga?
UsuńKwestia semteksu wybuchającego w kominku jest kluczowa. I nie można własnej niewiedzy i indolencji przykryć twierdzeniem o "literackich efektach". Takie rzeczy należy dokładnie sprawdzać. Semteksem czy C4 można bezpiecznie palić w kominku. Żonierze amerykańscy kostkami C4 wrzucanymi do ognia ogrzewali się w czasie niektórych swoich misji.
Prosze mieć szacunek do mnie, jako do czytelnika. Prosze zadać sobie trud i dowiedzieć się - jaki materiał wybuchowy można uformować tak, żeby móc go schować w okładce książki i jednoczośnie, aby detonował na skutek wysokiej temperatury. "Literackie efekty" nie mogą być synonimem braku logiki czy niechlujstwa. Mnie wystarczyło odwiedzić pewną internetową społeczność, w której są fachowcy od dosłownie wszystkiego, by dowiedzieć się, jak problem z semteksem rozwiązać.
Da się, panie Pawle. Trzeba tylko chcieć.
Akurat (zła) kolejność wystąpień prawników w sądzie była u Lemaitre’a kluczowa. I on może sobie taką dać, jeśli uznaje, że będzie to dla czytelnika prawdopodobne (i nie ma znaczenia, że prawnicy czy bywalcy sal sądowych wiedzą, że rzeczywista jest inna). Dla pisarza punktem odniesienia nie jest stan faktyczny, tylko wiedza przeciętnego czytelnika. To po pierwsze. Po drugie pisarz może napisać kompletną bzdurę, jeśli czytelnik mu ją w ramach konwencji zaakceptuje. Mam za sobą warsztaty kryminalistyczne, przestudiowałem podręczniki kryminalistyki i medycyny sądowej, ale w najmniejszym stopniu pozyskana w ten sposób wiedza nie przeszkadza mi z dużą przyjemnością czytać i oglądać kryminałów, w których podane fakty są z tą wiedzą sprzeczne. Bo ja je akceptuję w ramach konwencji.
UsuńJeśli definiuje pan szacunek dla czytelnika jako trzymanie się faktów ze świata zewnętrznego, to niesłychanym brakiem szacunku wykazali się np. twórcy serialu CSI. Wciskają widzowi kit, że technik kryminalistyczny jest jednocześnie laborantem, a do tego gania z bronią i odznaką w ręku, bierze udział w strzelaninach i dokonuje aresztowań. No jak można taką bzdurę nakręcić? Też psychologiczną, bo człowiek, który potrafi w spokoju godzinami coś analizować, nie nadaje się do udziału w akcjach, gdzie decyzje trzeba podejmować w ułamku sekundy, i odwrotnie. I co? I ma pan jeden z najlepszych seriali kryminalnych.
Pan mi zarzuca indolencję i niechlujstwo, bo nie zdołałem ustalić, czy semtex wybucha w ogniu. Tymczasem powieść (czy opowiadanie) to nie reportaż ani praca naukowa, jej celem nie jest przekazywanie informacji czy udowadnianie, że autor uzyskał odpowiednią wiedzę z danego tematu. Właśnie o to chodzi, że ja wcale nie musiałem ustalić, czy semtex wybucha w ogniu. Ustaliłem, że ten fakt nie funkcjonuje w społecznej świadomości, i tyle mi wystarczyło. Pańska krytyka podyktowana jest błędnym założeniem, bo pan mi udowadnia, że semtex nie wybucha po podpaleniu. Równie dobrze mógłby mi pan udowadniać, że w Nowym Jorku nie ma kary śmierci, którą Brisbane grozi podejrzanemu, żeby uzyskać przyznanie się. Bo nie jest kwestią, czy wybucha i czy kara jest wymierzana, tylko czy czytelnik uzna to za prawdopodobne. Gdyby pan zgłosił zastrzeżenie, że nie, bo skojarzenie materiał wybuchowy plus ogień równa się wybuch wcale nie jest powszechne, za to każde dziecko wie, że semtex bezpiecznie się spali, to wtedy to zastrzeżenie jest adekwatne do rodzaju tekstu.
Ciekawe, że nikt nie ma zastrzeżeń do wywodu prawnego prokuratora. Wymyśliłem go sobie od początku do końca, nie konsultowałem z żadnym prawnikiem, nie sprawdzałem w amerykańskich ustawach, czy tak rzeczywiście jest. Przypuszczam, że niejeden amerykański prawnik bez trudu by udowodnił, że Conwaya da się skazać. Tylko co z tego? Ważne, czy czytelnik się „nabiera”, czy odczytuje ten wywód jako sensowny i logiczny, czy ma złudzenie, że mówi amerykański prokurator, który się zna. Jeśli tak, to zupełnie nieistotne jest, jak wyglądałoby to naprawdę.
Czy można nadesłać opowiadanie napisane przez dwie osoby?
OdpowiedzUsuńMożna.
Usuń"Czego normalny człowiek nie wie i co w ogóle trudno ustalić (szukałem i nie znalazłem)"
OdpowiedzUsuńTak z ciekawości zrobiłam test. Próbka ilościowo nie jest reprezentatywna (moja rodzina), ale jakościowo już lepiej: ekonomista, inż. mechanik i filolog. Wszyscy wiedzieli. Ale fakt, my nie jesteśmy do końca normalni ;)
Przy czym zaznaczam, że moja wypowiedź nie ma nic wspólnego z oceną opowiadania. Ot, taka uwaga na marginesie.
"Czego normalny człowiek nie wie i co w ogóle trudno ustalić (szukałem i nie znalazłem)"
OdpowiedzUsuńInteresujące jest tu użycie pojęcia "normalny człowiek", moim zdaniem bardziej trafne byłoby użycie pojęcia modelowy czytelnik", oczywiście należałoby go jakoś zdefiniować. Wobec naciąganej konstrukcji fabuły i kardynalnej pomyłki, co do wyboru materiału wybuchowego, co jest kwestią kluczową, muszę stwierdzić, że modelowy czytelnik "Książki" nie jest wymagający intelektualnie.
Chodziło mi raczej o to, że to co może w jednym środowisku jest oczywiste, w innym może być zupełnie nieznane. I nie ma to nic wspólnego ani z inteligencją, ani wymaganiami intelektualnymi. Ot, jeśli masz wśród przyjaciół jednego maniaka-militarystę (albo fana muzyki klasycznej, albo kolekcjonera motyli, albo miłośnika patyczaków), jakoś tak niemal przypadkiem nasiąkniesz wiedzą zupełnie (skądinąd) zbędną.
OdpowiedzUsuńPani pisze o czytelniku empirycznym, osobie określanej przez Pollaka raz pojęciem "normalnego człowieka", raz "przeciętnego". Ja pisałem o czytelniku modelowym. Zgadzam się, że i w tym wypadku "wymagania intelektualne" to nietrafne pojęcie. Powinienem przeanalizować konstrukcję pod kątem spójności.
OdpowiedzUsuń