Andrzej Pilipiuk odniósł się do mojego wpisu Cztery i pół grosza, z tym że w sumie wypowiedział się przeciwko tantiemom płaconym twórcom od wypożyczeń ich książek w bibliotekach, a nie sposobowi wprowadzenia tych tantiem, co ja krytykowałem. Przedstawił następujące argumenty:
Po pierwsze biblioteki publiczne są budowane i utrzymywane z naszych podatków i wprowadzanie dodatkowych opłat jest równie niemoralne jak opłaty za autostrady.
Tantiemy nie są dodatkowymi opłatami za biblioteki. To, że polski rząd wprowadza system tantiem, wprowadzając jednocześnie opłaty, jest złamaniem zasad tego systemu, a nie ich realizacją. Tantiemy są wynagrodzeniem dla ludzi, którzy dzięki swojej pracy umożliwiają funkcjonowanie bibliotek. Nie ma żadnego uzasadnienia, dlaczego np. bibliotekarz za pracę na rzecz publicznej biblioteki dostaje wynagrodzenie, a twórca nie. Jest to zwyczajnie niesprawiedliwe. Porównanie z opłatami za autostrady jest więc nieadekwatne. Adekwatnym byłoby porównanie do budowniczych autostrady, którym państwo by nie płaciło, uznając, że z jakichś tam względów mają obowiązek w czynie społecznym przyczynić się do jej powstania.
Po drugie sam korzystam z bibliotek – w tym ze zbiorów specjalistycznych. Wolę żyć w poczuciu równowagi. Dokładam coś od siebie i sam korzystam.
Pilipiuk ma prawo korzystać z bibliotek, bo – jak sam zauważył – płaci na nie podatki. Jako pisarz wcale nie musi dokładać więcej niż inni obywatele, by mieć „poczucie równowagi”.
Po trzecie – opłaty takie są obce naszej tradycji.
To samo można powiedzieć o innych krajach, bo tantiem od wypożyczeń nigdzie nie wprowadzono równocześnie z otwarciem bibliotek. Świat się rozwija, ludzie też, pewne rzeczy sobie uświadamiamy i wprowadzamy nowe rozwiązania.
Po czwarte – jest to kolejny niebezpieczny precedens – wprowadza się opłatę za coś co było dotąd swobodnie dostępne – pamiętam jakie oburzenie mnie ogarnęło gdy w 1988-mym zdarto z nas opłatę za wstęp na plażę w Łebie.
Argument tożsamy z pierwszym. I mogę tylko odpowiedzieć tak samo: tantiemy dla twórców nie są tożsame z opłatami za bibliotekę i zgodnie z honorowaną wszędzie poza Polską zasadą, nie mogą być finansowane przez takie opłaty.
Po piąte – wprowadzenie takiego systemu wymusi na bibliotekach wprowadzenie szczegółowej ewidencji a co za tym idzie dowali bibliotekarzom zbędnych obowiązków z papierkami.
W obecnych czasach załatwia to dobrze napisany program komputerowy.
Po szóste – ktoś tym będzie musiał zarządzać co spowoduje kolejne koszta – w tym konieczność tworzenia nowych stanowisk urzędniczych.
Jeśli ma się zająć tym organizacja typu ZAIKS, to nowych stanowisk urzędniczych nie będzie. Koszta można też zminimalizować, np. nie wprowadzając rejestracji twórców, którzy chcą tantiemy otrzymywać (tylko przyjmując zasadę, że dostają wszyscy). Poza tym albo jesteśmy za wolnym rynkiem i brakiem urzędników, albo za jakąś ingerencją państwa. Jeśli to pierwsze, to biblioteki w ogóle nie mają racji bytu (bo czemu państwo ma utrzymywać armię bibliotekarzy albo fundować obywatelom darmową lekturę?), a jeśli to drugie, to każdemu, kto dokłada swoją cegiełkę do funkcjonowania biblioteki, należy za tę cegiełkę zapłacić i koszty związane z realizacją tej zapłaty trzeba ponieść.
Po siódme – władza zdobędzie w ten sposób szczegółowe dane co Polacy czytają – być może nawet dane co czyta konkretny Kowalski.
Ponieważ biblioteki są w większości skomputeryzowane, władza te dane już ma. I wygląda na to, że jest nimi kompletnie niezainteresowania, nie mówiąc o wykorzystaniu ich do jakichś niecnych celów.
Wreszcie na koniec – dla konkretnego autora będą to grosze niezauważalne w budżecie domowym.
Przy takiej szczodrobliwości polskiego rządu, jaką opisałem, rzeczywiście, ale problem nie w systemie, tylko w patologicznym sposobie jego wprowadzenia. A przy rozsądnej kwocie za wypożyczenie, w miarę poczytny autor zbierze już – ziarnko do ziarnka – na jakiś większy wydatek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.