Sprzeciwiając się kapitalistycznemu wyzyskowi, panowie Marks i Engels wymyślili, że fabryki powinny należeć do robotników. Produkcja nie miała nabijać kabzy wrednym kapitalistom, tylko zaspokajać potrzeby ludu pracującego. Lud reprezentowany przez rząd robotniczo-chłopski podawałby fabryce, ile towaru potrzebuje, i tyle by wytwarzano. W zamyśle pomysł wyglądał na sensowny, bo rozsądniej przecież produkować dokładnie tyle, ile potrzeba, a nie jak najwięcej się da, i to w sposób niezorganizowany. W praktyce państwa, które wprowadziły u siebie gospodarkę centralnie sterowaną, zbankrutowały.
Wielu ludziom nie podobało się, że w sklepach nie ma podstawowych towarów, że nie można kupić normalnie butów czy papieru toaletowego, a jeśli już się je zdobędzie, to buty przemakają, papier zaś drapie tyłek. I stanęli do walki o sklepy z pełnymi półkami, o dobre buty i mięciutki papier. Wśród tych ludzi byli Donald Tusk i jego koledzy z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Liberałowie trafnie zdiagnozowali przyczynę niedoborów i kiepskiej jakości: państwo nie jest i nigdy nie będzie dobrym producentem. Państwo musi zapewnić przedsiębiorcom warunki do prowadzenia działalności, ale w żadnym wypadku nie może ich wyręczać.
Historia tak chciała, że Donald Tusk, głosząc te liberalne poglądy, został premierem. A potem historia zatoczyła koło i premier Tusk wpadł na marksistowski pomysł, że jego rząd napisze podręcznik dla pierwszoklasistów, bo zrobi to lepiej i taniej niż wredni wydawcy kapitaliści, nie dbający o dobro uczniów, tylko chcący się nachapać. W każdym razie zaaprobował taki pomysł swojej minister edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Swoją drogą, jaki sens ma w Polsce chodzenie na wybory, skoro głosując na PO, dostaje się Kluzik-Rostkowską, głosując na PiS, wybiera się na ministra finansów Zytę Gilowską, oddając głos na SLD, powierza się sprawy wewnętrzne Katarzynie Piekarskiej, a wybierając PO, mianuje się ministrem zdrowia Bartosza Arłukowicza?
Wróćmy jednak do komunistycznych pomysłów naszego premiera. Donald Tusk jest nie tylko byłym opozycjonistą, lecz także historykiem, a historia podobno magistra vitae. I z historii wnioski wyciągnęli nawet chińscy komuniści, którzy naród wprawdzie nadal trzymają za mordę, ale o powrocie do gospodarki centralnie sterowanej bynajmniej nie myślą. Bo przeszłość czegoś ich nauczyła. Donalda Tuska niestety nie. Do czego Tusk używa mózgu, nie wiadomo, ale z pewnością nie do myślenia i nie do rządzenia.
Tusk nie jest odosobniony w swoim przekonaniu, że w Polsce dane rozwiązanie może przynieść sukces, nawet jeśli w praktyce udowodniono, że kończy się klęską. Ostatecznie nie na darmo Polak został papieżem, a teraz jak jest świętym, to tym łacniej cud u Pana Boga wyprosić może.
I tak również w „Wyborczej” uznali, że ten poroniony pomysł nie jest wcale taki poroniony. I udostępnili łamy różnym pseudoekspertem, którzy tłumaczyli, że obecne podręczniki są zbyt bogate, zbyt kompleksowe, nie zostawiają miejsca na nauczycielską i uczniowską kreatywność. Dzieciak powinien mieć zgrzebny, szary podręcznik, bo wtedy może go w wyobraźni pokolorować, a jak ma już kolorowy, to po prostu te kolory widzi i dupa. Tak samo kreatywność rozwijała komunistyczna gospodarka, więc czekamy, aż pan Tusk ją przywróci. Bo jak to tak, żeby po prostu chodzić do sklepu i kupować co trzeba? Przecież to jest hodowla przygłupów. Kiedy człowiek musiał kombinować, żeby zdobyć buty i papier toaletowy, to miał intelektualną stymulację.
„Gazeta” zmieniła front i wezwała do zaniechania socjalistycznych eksperymentów dopiero wtedy, kiedy dostała elementarz do wglądu:
Ufamy, że dla pedagożek mieli w redakcji twarożek i ekspertki nie pracowały o głodzie. Jak widać, w doborze konsultantów mamy równouprawnienie à la Magdalena Środa, czyli seksizm w czystej postaci, ale ponieważ w gronie kilkunastu ekspertów nie znalazł się ani jeden mężczyzna, to wszystko jest w porządku, gdyby było odwrotnie, Środa plułaby się przez trzy felietony, że dyskryminacja, patriarchat i dyktatura testosteronu.
Ekspertki oceniły, że elementarz „nie traktuje dzieci serio, jest pełen błędów, ckliwy i anachroniczny”. Czyli mamy socjalistyczny chocholi taniec. Jest bubel, ale konsumenci nie mogą po prostu sięgnąć po inny produkt, który oceniają jako lepszy albo bardziej im przydatny, bo rząd zlikwidował konkurencję. Zamiast wyboru wśród wielu produktów, jest debata, co zrobić, by ten rządowy nie był bublem. Debata bezprzedmiotowa, bo wiadomo, co trzeba zrobić (przywrócić wolny rynek), tyle że ze względów ideologicznych się tego nie zrobi. A tylko patrzeć, jak rząd, który uważa, że jego podręcznik jest świetny, stwierdzi, że nie będzie tolerował niekonstruktywnej krytyki, i tej krytyki zakaże. Lenin wiecznie żywy.
Pytanie tylko, kto jest konsumentem?
OdpowiedzUsuńNauczyciel, który co roku może zmieniać podręcznik, za co podobno dostaje prezenty, czy dziecko i rodzic, który musi za to płacić. Wyposażenie jednego dziecka w podręczniki kosztuje kilkaset złotych. Niech mi kto powie, co się zmienia w nauczaniu początkowym aż tak radykalnie, żeby trzeba było zmieniać podręczniki co roku?
Szkoda, że aż tak im nie wyszło, i myśl, że podobnie myśli połowa rodziców, jak nie więcej.
Z pozdrowieniami
Alicja Górczyńska
Można na przykład zakazać corocznej zmiany czy wprowadzić inne regulacje, by obniżyć wydatki, jakie rodzice ponoszą na podręczniki. Na tej samej zasadzie rozsądniejsze było zakazanie kapitaliście zatrudniania ludzi na dłużej niż osiem godzin niż zabieranie mu fabryki.
UsuńNa szczęście można już dzieci uczyć w domu, a do szkoły posyłać tylko na coroczne egzaminy. Coraz poważniej o tym myślę... Mam jeszcze trzy lata na decyzję :-)
OdpowiedzUsuńCiekawe, skąd się wziął ten seksistowski dobór ekspertek.
Może z wysokości wynagrodzenia za ten wysiłek?
UsuńAlicja Górczyńska
W „Wyborczej” uznali pewnie, że na dzieciach to znają się kobiety, a nie faceci. Ot, stereotypowe myślenie, które dziennikarze tej gazety z takim zapałem wybijają z głowy innym, że o sobie zapomnieli.
Usuń