Disney, właściciel praw autorskich do „Kubusia Puchatka”, nie zgadza się na wystawianie prozy Milne'a, a Aleksandra Iwanowska, właścicielka praw autorskich do utworów księdza Twardowskiego, chce, żeby za korzystanie z tych utworów jej płacono.
Te dwa fakty skłoniły Jarosława Lipszyca do postawienia w „Życiu Warszawy” (16-17.02) i w „Gazecie Wyborczej” (22.02) tezy, że mamy do czynienia z nową cenzurą „opartą na przymusie ekonomicznym i monopolu prawa autorskiego”. Gdyby przeczytać tylko artykuł w „Wyborczej” trudno byłoby zrozumieć, o co autorowi chodzi. Sformułowanie „monopol prawa autorskiego” ma taki sam sens jak sformułowanie „monopol kodeksu karnego”. W „Życiu Warszawy” Lipszyc wyjaśnia jednak, że pod pojęciem „prawo autorskie” rozumie nie ustawę, tylko majątkowe prawa autorskie: „Podstawową zasadą prawa autorskiego jest monopol na wykorzystanie dzieła, przysługujący aktualnym posiadaczom tego prawa”. Jest to poniekąd prawda, tak samo jak prawdą jest, że właściciel samochodu ma monopol na jego wykorzystanie. Prawo autorskie opiera się bowiem na założeniu, że utwór z ekonomicznego punktu widzenia jest takim samym dobrem jak rzecz materialna i za jego stworzenie i sprzedaż należy się wynagrodzenie, a właścicielem utworu jest jego twórca i wyłącznie on decyduje (z pewnymi wyjątkami) o jego wykorzystaniu lub scedowaniu tego uprawnienia na kogoś innego. Lipszyc nazywając prawo własności „monopolem”, dokonuje manipulacji, bo wiadomo, że monopol jest zjawiskiem niekorzystnym z punktu widzenia konsumenta (w tym przypadku, skoro mówimy o prawie autorskim: odbiorcy kultury) i należy z nim walczyć.
Niezależnie od tej manipulacji artykuły Lipszyca padną na podatny grunt, bo dla wielu Polaków wspomniane założenie wcale nie jest oczywiste. Twórca w polskiej mentalności, a zwłaszcza poeta i pisarz to ktoś, kto powinien przymierać głodem, bo wiadomo, że wtedy tworzy najlepsze dzieła (dowód: „Głód” Hamsuna), a podstawowym zadaniem poety i pisarza jest zbawianie narodu, zbawiać zaś za pieniądze się nie godzi. Tymczasem znakomita większość twórców nie ma takich ambicji. Autor romansideł pisze je dla zarobku, bo lubi, bo akurat to umie, bo ma dwie lewe ręce i nie potrafi układać cegieł i w związku z tym jako murarz nie utrzymałby rodziny. Na swoje nieszczęście, bo nikomu nie przychodzi do głowy, żeby z artykułu 75 Konstytucji RP, mówiącego o zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, wywodzić, że murarz powinien pracować za darmo albo żeby jego życiowy dorobek wszedł w skład majątku publicznego, jeśli nie jego decyzją (skoro woli zapisać go swoim dzieciom), to na mocy ustawy.
Tymczasem takiej kuriozalnej interpretacji konstytucji dokonuje grupa artystów teatralnych Indeks 73, o której pisze Lipszyc, i powołując się właśnie na artykuł 73, gwarantujący „wolność twórczości artystycznej” i „wolność korzystania z dóbr kultury”, domaga się prawa do wystawiania „Kubusia Puchatka” bez zgody właściciela praw autorskich. Autorzy tej inicjatywy przeczytali konstytucję dość wybiórczo, bo spełnienie ich postulatów byłoby złamaniem z kolei 64 artykułu konstytucji mówiącego o prawie własności. Poza tym wolność korzystania z dóbr kultury nie oznacza, że każdy ma prawo do zapoznania się z każdym utworem. Poeta może napisać wiersz przeznaczony wyłącznie dla wybranki serca, a muzyk wpuścić na swój występ tylko znajomych. Podobnie wolność twórczości artystycznej nie oznacza prawa do tworzenia dzieł zależnych (w tym przypadku przedstawienia teatralnego na podstawie książki) bez zgody autora oryginału. Pisarz może nie zgodzić się, żeby scenarzysta napisał na podstawie jego powieści scenariusz. Z dowolnego powodu: bo oferują mu za niską stawkę, bo uważa, że jego książka nie nadaje się na film, dlatego, że scenarzysty nie lubi albo po prostu ma taką fanaberię (artyści, jak wiadomo, miewają). I w żaden sposób nie ogranicza to wolności twórczej scenarzysty, bo nikt mu nie broni napisać oryginalnego scenariusza. Natomiast każda inna konstrukcja przepisów ograniczałaby prawa pisarza jako właściciela swego dzieła.
Te prawa i tak są ograniczone, bo przysługują autorowi i jego spadkobiercom tylko przez okres życia autora plus 70 lat po jego śmierci. Co by powiedziała rodzina, gdyby do jej domu zapukał urzędnik i oświadczył: „Dzisiaj mija 70 lat od śmierci waszego pradziadka, który zbudował ten dom, w związku z tym od 1 stycznia przyszłego roku przechodzi on na własność Skarbu Państwa i do tego czasu musicie się wyprowadzić”. Powiedziałaby, że to czystej wody bolszewizm. Dokładnie ten bolszewizm jest jednak sankcjonowany w prawie autorskim, a Lipszyc (i podobne mu głosy) opowiada się za tym, żeby go jeszcze zwiększyć.
Jakie rozwiązanie proponuje? Żeby niekomercyjne wykorzystanie utworu nie wymagało zgody właściciela praw autorskich. Twierdzi przy tym, że w żaden sposób nie naruszy to „zasady, iż uzyskanym dochodem należy się podzielić z twórcą”. Niby słusznie, wykonawca piosenki nie zarobił, nie ma się czym dzielić z autorem tekstu i kompozytorem. Tyle że taka zasada nie istnieje, twórca ma prawo do zarabiania na swoim dziele, a nie do tego, żeby wykorzystujący coś mu odpalił, jeśli sam zarobi. Bezpłatny koncert spowoduje, że organizowanie płatnego będzie mijało się z celem, co oznacza dla twórcy realną stratę. Poza tym finanse nie są jedyną kwestią braną pod uwagę przez twórcę, kiedy wyraża zgodę na wykorzystanie utworu. Autor tekstu piosenki może uważać, że dany piosenkarz nie będzie w stanie jej zinterpretować zgodnie z jego intencjami, i dlatego mu odmówić. Gdyby piosenkarz mimo to miał prawo zaśpiewać ją na koncercie, wyłącznie dlatego, że koncert jest charytatywny, oznaczałoby to pozbawienie autora kontroli nad jego własnym dziełem. A przecież często zdarza się, że twórcy udzielają zgody na wykorzystanie swoich dzieł nieodpłatnie, ale starannie pilnują, żeby utwór był wykorzystywany zgodnie z ich artystycznym zamysłem.
Przejdźmy teraz od ogółu do szczegółu i skupmy się na księdzu Twardowskim. Spadkobierczyni - tak to przedstawia prasa - jest pazerna i chce pieniędzy za udostępnianie utworów, które ksiądz udostępniał za darmo, a tym samym „zawłaszcza” - to już arcybiskup Życiński - jego poezję. Dołóżmy do tego biedne dziatki, którym zabrania się śpiewać poezję księdza, i oburzenie kilkudziesięciu intelektualistów, że pani Iwanowska podjęła kroki prawne przeciwko Wydawnictwom Uniwersytetu Warszawskiego, które nielegalnie opublikowały książkę „Otulona dobrocią”, i już mamy wroga publicznego numer 1.
Przyjmijmy, że pani Iwanowska rzeczywiście chce się na poezji księdza Twardowskiego wzbogacić. Trudno, jej prawo. Wszystkim oburzonym należy przypomnieć, że dał jej to prawo sam ksiądz Twardowski, dobrowolnie i będąc w pełni władz umysłowych. Ks. Twardowski mógł równie dobrze powołać testamentem fundację non profit, która wydawałaby między innymi jego utwory. Albo zastrzec w testamencie, że Aleksandra Iwanowska jest wprawdzie dysponentem praw do jego utworów, ale ma obowiązek udzielać zgody na ich wykorzystanie nieodpłatnie. Z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Krytycy Iwanowskiej twierdzą, że działa ona niezgodnie z intencjami księdza Twardowskiego. Może. Tyle że kiedy syn wyprzedaje kolekcję obrazów odziedziczoną po ojcu, a ciotki uważają, że wolą ojca byłoby, żeby również po jego śmierci kolekcja pozostała nienaruszona w rodzinie, to nie wzywają do rewolucji i nie wypisują nonsensów o monopolu prawa spadkowego (że niby podstawową zasadą prawa spadkowego jest monopol na wykorzystanie spadku, przysługujący aktualnym spadkobiercom), tylko co najwyżej wnoszą pozew do sądu, kwestionując testament. Tymczasem krytycy Iwanowskiej wzywają właśnie do rewolucji. Lipszyc postuluje zmianę prawa, bo „jest niemoralne” i nie wystarczy apelować do „poczucia przyzwoitości winnego”. Na marginesie zauważmy, że winnym jest tu pani Iwanowska, która nie złamała żadnego przepisu, natomiast całkowicie w porządku są Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, które wydały książkę, nie mając do niej praw, co jest zwykłą kradzieżą, i chociaż kraść zabrania siódme przykazanie, jakoś potępienia tego uczynku ze strony kościelnej nie słychać. Wracając do sformułowań Lipszyca: nie dowiadujemy się, na czym polega niemoralność prawa, która pozwala pisarzowi czy poecie zabezpieczyć w testamencie swoje dzieci (w większości twórcy jednak nie są księżmi) i zapewnić im dochody ze swoich dzieł. Zmiana tego prawa oznaczałaby, że twórcy byliby jedyną kategorią obywateli, po których rodzina nie mogłaby w pełni dziedziczyć. W przypadku księdza Twardowskiego (jeśli zarzuty wobec Iwanowskiej są prawdziwe, o czym nie wiemy, bo dziennikarze ani nie przedstawiają jej wyjaśnień, ani nie informują, że udzielenia takich wyjaśnień odmawia) mamy po prostu do czynienia z rozminięciem się intencji spadkodawcy z działaniami spadkobiercy. Zdarza się. Nie jest to powód ani do wywracania całego systemu prawnego, ani do bolszewickich działań, jakie proponują intelektualiści w swoim liście protestacyjnym, żeby odebrać Aleksandrze Iwanowskiej prawa do utworów ks. Twardowskiego (jak rozumiem, dekretem, a nie decyzją sądu) i przekazać je w zarząd jakiejś komisji.
Larum świętego oburzenia na Iwanowską zawiera sugestię, że spadkobierczyni pozbawia Naród należnej mu Poezji, tymczasem nic takiego nie ma miejsca. Iwanowska nie odmawia zgody na wydawanie utworów ks. Twardowskiego (do czego też miałaby prawo), a jedynie chce, żeby jej za tę zgodę płacono. Jarosław Lipszyc i arcybiskup Życiński uważają to za degrengoladę i upadek moralny, nie uważają natomiast za degrengoladę i upadek moralny faktu, że na tej samej poezji, na której chce zarobić Iwanowska, zarabia wydawca. Bo Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego książki „Otulona dobrocią” bynajmniej nie rozdają bezpłatnie, tylko sprzedają w księgarniach, kasując po 28 złotych od egzemplarza, co, wziąwszy pod uwagę, że za prawa autorskie nie zapłaciły ani złotówki, jest ceną nie tylko pokrywającą koszty wydania, ale i dającą zysk. Dlaczego w jednym przypadku chęć zarobku jest czymś zdrożnym, a w drugim nie? Bo każdy ma prawo zarobić na książce - wydawca, księgarz, redaktor - tylko poeta, kiedy chce za swoją książkę dostać przyzwoite wynagrodzenie, jest z gruntu podejrzany? Wiem, wiem, pani Iwanowska nie jest poetką. Ale poeta scedował na nią prawo zarabiania na jego utworach, więc na jedno wychodzi.
Lipszyc twierdzi, że przymus ekonomiczny jest nową formą cenzury. W domyśle, nie każdego stać, żeby zapłacić za prawo do wykorzystania utworu i trzeba coś z tym zrobić, bo jesteśmy pozbawiani dostępu do kultury. Biedny zespół dziecięcy, któremu straszna Iwanowska każe płacić za prawo śpiewania poezji ks. Twardowskiego, ilustruje tę tezę jak znalazł. Tak się składa, że przymus ekonomiczny czy raczej rachunek ekonomiczny rządzi tym światem. Są rzeczy, których człowiek potrzebuje bardziej od kultury, niezbędne do przeżycia, jak żywność, ubranie i miejsce do spania, a mimo to trzeba za nie płacić. Co więcej, przerabialiśmy już taki system, w którym człowiek miał dostawać wszystko, co mu niezbędne, nawet jeśli nie potrafił na to zarobić. Paradoksalnie okazało się, że dobra są łatwiej dostępne, jeśli trzeba za nie płacić, niż kiedy mają być za darmo, a system do dzisiaj odbija nam się czkawką. I propozycje Lipszyca nie są niczym innym jak postulatem wprowadzenia komunizmu w kulturze, zamiast kontyngentów nakładanych na chłopów mielibyśmy kontyngenty nakładane na twórców.
(2008)
"Prawo autorskie opiera się bowiem na założeniu, że utwór z ekonomicznego punktu widzenia jest takim samym dobrem jak rzecz materialna i za jego stworzenie i sprzedaż należy się wynagrodzenie". To Pan opiera się na takim założeniu. (Jeśli się mylę to proszę wskazać konkretne zapisy w ustawie).
OdpowiedzUsuńZałożyć można wszystko, należałoby jednak w toku prowadzonego rozumowania ostatecznie potwierdzić słuszność tego założenia, lub je obalić. Inaczej równie uprawniony jest absurd:
Zakładając, że Ziemia jest płaska staje się oczywiste, że statki spadają w otchłań po wypłynięciu poza horyzont.
Dzięki za wyczerpujący wpis ;)
OdpowiedzUsuń