Profesor Środa et consortes po udanej akcji narzucenia partiom kwot na listach wyborczych postanowiły pójść za ciosem i wywalczyć podobne kwoty, jeśli chodzi o składy zarządów firm. Pod płaszczykiem walki o równouprawnienie mamy do czynienia z kolejną próbą zdobycia przywilejów. I robi się groźnie, bo akcjonariusze w przeciwieństwie do wyborców nie będą mieli nic do powiedzenia, będą musieli zatrudnić kobietę, choćby była od męskiego kandydata gorzej wykształcona, mniej doświadczona, tylko dlatego, że jest kobietą. Tymczasem gdyby ktoś zatrudnił gorzej wykształconego, mniej doświadczonego mężczyznę tylko dlatego, że jest mężczyzną, tak zwane feministki natychmiast podniosłyby dziki raban, że mamy do czynienia z dyskryminacją ze względu na płeć. To dobitnie pokazuje, że nie chodzi o równe prawa, te już kobiety mają, mogą bez żadnych przeszkód zdobyć identyczne jak mężczyzna wykształcenie i z takimi samymi szansami stanąć w szranki wyborcze czy przystąpić do rozmowy kwalifikacyjnej. Oczywiście tak zwane feministki twierdzą, że wcale nie z takimi samymi szansami. I tym uzasadniały postulat wprowadzenia kwot na listach wyborczych. Bo rzekomo mężczyźni nie dopuszczają kobiet do polityki, o czym zdaniem feministek świadczy na przykład skład parlamentu, który choć reprezentuje społeczeństwo w połowie złożone z kobiet, to posłanek ma ledwie kilkanaście procent. Dowód jest kiepski, bo parlament nie musi odwzorowywać struktury społeczeństwa (a jeśli by musiał, to dlaczego tylko według kryterium płci, a nie stopnia niepełnosprawności, orientacji seksualnej, wykształcenia et cetera?) i o składzie parlamentu nie decydują politycy mężczyźni, tylko wyborcy, z których połowa to właśnie kobiety. Dotąd nie mogły głosować na kobiety, bo było ich za mało na listach? Ciekawe, że partia przynajmniej z nazwy składająca się wyłącznie z kobiet przepadła w wyborach z kretesem. Czyli same kobiety nie chcą więcej kobiet w parlamencie, ale tak zwane feministki rzadko przejmują się poglądami kobiet niefeministek, bo lepiej wiedzą, co jest dla nich dobre. Poza tym nawet jeśli zgodzić się z tezą, że męscy politycy blokują kobiecym politykom dostęp do władzy, to trudno uznać ją za przesłankę uzasadniającą preferencje dla kobiet. Bo w polityce właśnie o to chodzi, żeby się dopchać do konfitur, wycinając konkurenta, też z własnej partii. Jeśli ktoś tego nie potrafi, znaczy się, nie nadaje się do polityki. Ale że teza jest naciągana, wyraźnie pokazały ostatnie wybory prezydenckie. Dziesięciu kandydatów, sami mężczyźni. Wydawałoby się, że czerwona płachta na bycze feministki, a tymczasem cisza, żadnego bicia na alarm, jeśli krytyka, to półgębkiem, na marginesie, żeby dyskutant skupiony na innej kwestii nie podjął tematu. Bo gdyby podjął, mógłby postawić zasadne pytanie: a dlaczego kobiety nie startują? Owszem, przy czterech, pięciu kandydatach można by jeszcze utrzymywać, że partie wystawiły mężczyzn, wycinając kobiety, ale pozostałych pięciu wystawiło się samych. Znajdując jakąś kanapową partyjkę, która ich wsparła i wyłożyła pieniądze, ba, wyłożyli własne środki. Dlaczego nie zgłosiła się żadna kobieta? Dlaczego Partia Kobiet ani żadna feministyczna organizacja nie wystawiły swoich kandydatek? Kto im bronił?
W kwestii kwot na listach wyborczych można jednak uznać, że pewna grupa (tak zwane feministki) w walce o władzę z inną grupą (męscy szowiniści), głosząc szczytne hasła, a tak naprawdę mając na względzie własny interes (czyli w polityce normalka), wywalczyła sobie lepszą pozycję startową i nic strasznego się nie stało, bo i tak zadecydują wyborcy. Mój wybór jest taki, że więcej na żadną kobietę nie zagłosuję. Dotąd, jeśli na partyjnej liście nie miałem zdecydowanego faworyta, oddawałem głos na kobietę, uważając, iż rzeczywiście w polityce powinno być ich więcej. Bo żeby była jasność co do moich poglądów: nie uważam, że kobieta powinna siedzieć w domu przy garach i zajmować się dziećmi, w kwestii równouprawnienia jestem 100-procentową feministką. Dlatego używam sformułowania „tak zwane feministki”, bo ta grupa z prawdziwymi feministkami nie ma nic wspólnego, walczy wyłącznie o swoje przywileje. A przywilejom (dla kogokolwiek) jestem przeciwny.
Że chodzi o przywileje, pokazuje wybór kolejnego celu: zarządy firm. Ciepłe posadki, wysokie pensje, możliwość decydowania, jest się o co bić. Bo gdyby chodziło o to, że mężczyźni są nadreprezentowani, to można wskazać dwa miejsca, w których nie tylko są nadreprezentowani, ale stanowią sto procent składu osobowego. Te dwa miejsca to kopalnie węgla i front afgański. Wśród górników dołowych i żołnierzy frontowych nie ma żadnych kobiet! Dlaczego profesor Środa et consortes nie protestują przeciwko tej jawnej, skandalicznej dyskryminacji? Bo praca ciężka i niebezpieczna, nie da się jej wykonywać przy kawce, wybuch miny czy metanu może człowieka rozerwać na strzępy, więc to męskie zajęcie? Dlaczego tak zwane feministki, które uparcie walczą z tezą, że uwarunkowania biologiczne muszą mieć wpływ na rolę kobiety/mężczyzny w społeczeństwie, tutaj tę tezę milcząco akceptują? Argument, że mężczyźni lepiej nadają się do polityki, bo mają testosteron, a polityka jest domeną walki i rywalizacji, jest przez feministki nie tyle odrzucany, co uznawany za niedopuszczalny, ktoś, kto by śmiał go wygłosić, zostanie ogłoszony męską szowinistyczną świnią. Jednocześnie te same feministki twierdzą, że w polityce powinno być więcej kobiet, bo są nastawione na współpracę i łagodzą obyczaje. Czyli jeśli feministki chcą coś dla siebie uzyskać, to mogą powoływać się psychofizyczne zalety i przewagę własnej płci, ale jeśli druga strona zechce wskazać, że z racji tych psychofizycznych uwarunkowań jest bardziej predestynowana do pewnych zawodów, to wtedy wykazuje się „typowo męskim myśleniem”.
Dla uzasadnienia, że więcej kobiet powinno być zarządach firm, tak zwane feministki przytoczyły badania, wedle których firmy z liczniejszą żeńską reprezentacją są skuteczniejsze i więcej zarabiają. Inne badania, obejmujące spółki giełdowe i dowodzące czegoś przeciwnego, te same feministki odrzuciły jako niereprezentatywne. Bo tu nie chodzi o dyskusję, ale o przeforsowanie swoich postulatów. Podczas debaty o parytecie Janusz Majcherek napisał rzeczowy tekst, w którym punkt po punkcie wskazał, dlaczego parytet jest niezasadny. Muszę powiedzieć, że bardzo byłem ciekaw odpowiedzi Środy, ale okazało się, że czołową feministkę stać jedynie na replikę pod hasłem, zresztą wprost przez nią sformułowanym: „Nie chce mi się nawet polemizować z argumentami autora”. Czyli jeden ze znanych chwytów erystycznych: kiedy brakuje nam kontrargumentów, informujemy, że wywód przeciwnika był tak bezsensowny, że polemika z nim jest zbędna, ale gdyby był sensowniejszy, to oczywiście mamy w zanadrzu argumenty, które by go obaliły.
Wracając do wybiórczo potraktowanych badań, chciałbym wiedzieć, jak wykazano związek między liczbą kobiet w zarządzie a wynikami finansowymi spółki i jak porównano je z wynikami innej spółki. Powiedzmy, że w dwóch 10-osobowych zarządach mamy 3 i 6 kobiet. Tam, gdzie są trzy, są w mniejszości, ale przecież nie głosują zawsze razem. I czy złe decyzje zapadają stosunkiem 7 (mężczyźni) do 3 (kobiety)? Tam gdzie mają większość, też nie będą miały jednolitego stanowiska. A co jeśli ich głosy rozłożyły się po połowie w przypadku decyzji, która przyniosła spółce duży zarobek, też wtedy badający zaliczył ten zarobek na konto większej liczby kobiet w zarządzie? A jeśli w obu zarządach podjęto jednogłośne decyzje, ta przy mniejszej liczbie kobiet okazała się błędna, a ta przy większej dobra, to też uznano to za dowód, że lepiej mieć więcej kobiet w zarządzie? Przecież tę błędną poparły też wszystkie kobiety, a tę dobrą wszyscy mężczyźni. I jak udowodniono, że decyzja sprzyjająca spółce wynikała z faktu, że opowiadająca się za nią była kobietą, a nie, że zwyczajnie potrafiła trafnie przeanalizować informacje i wyciągnąć z nich słuszne wnioski? Bo jeśli tak samo zrobił choć jeden mężczyzna, to analiza nie mogła przecież być uwarunkowana płcią. I wreszcie jak odsiano takie czynniki jak koniunktura czy branża? Bo jeśli zestawić dwie gołe liczby: wyniki finansowe i procent kobiet w zarządzie, to równie dobrze można zrobić badania, czy lepsze wyniki uzyskuje firma, której zarząd preferuje gładkie krawaty czy ta, w której przeważają zwolennicy pasków. Z powyższego wynika, że badania są kiepskim argumentem, toteż profesor Środa et consortes uzupełniają go swoim ulubionym: tak zrobiono w Szwecji. W Szwecji tymczasem doszło do zdarzenia dyskwalifikującego wszelkie parytety, ale choć nasza prasa o nim pisała, rodzime feministki wolą je pomijać milczeniem. Otóż kandydatki na studia psychologiczne poszły do sądu, gdyż w ich miejsce przyjęto na studia kandydatów, którzy wprawdzie mieli gorsze wyniki, ale w ramach parytetu musieli dostać połowę miejsc. Jak widać, kiedy parytet obrócił się przeciwko kobietom, natychmiast przestał im się podobać. Nagle wtedy zażądały, że mają się liczyć wiedza i umiejętności bez względu na płeć. Jestem bardzo ciekaw, co by było, gdyby rząd wyciągnął konsekwencje z postulatów tak zwanych feministek i na przykład ogłosił, że zwalnia część pielęgniarek i nauczycielek, bo w tych zawodach powinno być 35% mężczyzn. Wrzask byłby pewnie na całą Polskę, że złożony w większości z mężczyzn, czyli szowinistyczny rząd pozbawia kobiety pracy i odsyła je garów. Działanie w duchu ich postulatów zostałoby przedstawione jako antyfeministyczne, skoro straciłyby na tym kobiety. Jak tracą mężczyźni (z zarządów będzie trzeba część wywalić), jest w porządku, bo to sprawiedliwość dziejowa i równouprawnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.