Pisarz to ma jednak przerąbane. Stoi nad nim dwóch gości, redaktor i krytyk, z których żaden w życiu książki nie napisał, i poucza go, jak ma wykonywać swój zawód. Czy ktoś sobie wyobraża, żeby za chirurgiem ustawiło się dwóch mądrali, którym skalpela do ręki dać nie wolno, bo nie pacjentowi, ale sobie krzywdę zrobią, i podpowiadało i komentowało: „Ale tę nereczkę to pan powinien od tej strony naciąć. Tętnica jest na mój gust krzywo podwiązana. Rzeźnik z pana, a nie chirurg, w przychodni recepty wypisywać, zamiast brać się za skomplikowane operacje!”
Nie, nie chcę się domagać usunięcia tych dwóch person z, nazwijmy to, drogi wiodącej do czytelnika. Ale chciałbym, żeby ograniczyły się do swojej roli i nie próbowały zastępować pisarza.
Zadaniem redaktora jest poprawienie błędów językowych w książce, zaproponowanie lepiej brzmiących fraz, wyłapanie błędów rzeczowych, na przykład, że na dziesiątej stronie tatuś bohatera ma na imię Marian, a na dwusetnej zmienił się w Mirosława, wskazanie autorowi, że jeśli policja postrzeliła złoczyńcę w obie nogi, to raczej nie ucieknie on o własnych siłach ze szpitala, a jak akcja dzieje się w Paryżu, to trudno będzie bohaterowi popełnić samobójstwo przez utopienie się w Loarze, bo wcale nie jest tak, że najdłuższa rzeka kraju zawsze przepływa przez stolicę. Redaktor może również _zasugerować_ autorowi pewne rozwiązania fabularne, ale nie może pisać za niego książki. Czyli niespełnieni pisarze do zawodu redaktora się nie nadają (mimo to się garną). Z powyższego wynika, że dobry redaktor powinien mieć zasady języka polskiego w małym palcu, powinien umieć logicznie myśleć i być erudytą. Omnibusów jest mało, więc dobrze by było, gdyby książkę wzięło na warsztat dwóch redaktorów, językowy i merytoryczny, ale na takie ekstrawagancje wydawnictwa nie zamierzają wykładać pieniędzy.
Tyle teoria, praktyka wygląda nieco inaczej. Kiedy dowiedziałem się, kto będzie redagował „Niepełnych”, ucieszyłem się, bo nazwisko było mi znane i cieszące się sporą renomą. W książce się jednak z nieznanych mi względów nie znalazło, wpisano fikcyjne (Wiśniewski), co pozwala mi omówić tę konkretną redakcję. Do tego, że redaktorzy proponują błędne rozwiązania w miejsce poprawnych już przywykłem, ale przy takim nazwisku poważnie się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem, że datę wypadku Edyty mam zapisać następująco: drugiego maja dwutysięcznego trzeciego roku. Owszem, to rozpowszechniony błąd, ale czołowy polski redaktor powinien wiedzieć, że dwutysięczny był tylko rok 2000, a następne są już dwa tysiące ileś. Potem było jeszcze dziwniej. Wiśniewski wyciął wszystkie opisy wyglądu głównej bohaterki. Niech czytelnik sam stworzy sobie jej obraz. Może, ale czy opisać postacie czy zostawić to wyobraźni odbiorcy, jest suwerenną decyzją autora. W „Niepełnych” znajduje się ważna scena miłosna, na której czytelnik powinien się zatrzymać. Żeby ten efekt osiągnąć rozbudowałem ją do dwóch obszernych akapitów. Nawiasem mówiąc, narobiłem się jak cholera, bo scenę erotyczną w porównaniu z pornograficzną (są takie w „Kanalii”) po polsku trudno napisać. Nie ma neutralnego słownictwa – na co skarżą się też tłumacze – jest albo wulgarne, albo eufemistyczne, przez które łatwo popaść w śmieszność. Wiśniewski nie medytował nad znaczeniem sceny, skrócił ją do dwóch zdań: bzyknęli się i tyle, czytelnik nie musi więcej wiedzieć.
Ci, którzy nie wiedzą, jak przebiega proces wydawniczy, pytają się pewnie, co taka redakcja oznacza dla autora. Właściwie tylko stratę czasu. Bo po redakcji tekst trafia z powrotem do pisarza, który wykonuje tak zwaną korektę autorską, polegającą na tym, że rozpatruje redaktorskie poprawki i je akceptuje bądź odrzuca (czyli nie ma to nic wspólnego ze zwykłą korektą polegającą na sprawdzeniu, czy w tekście nie ma na przykład literówek). Decyzja autora jest ostateczna. Co więcej, autor nie musi się tłumaczyć, dlaczego daną poprawkę odrzuca. Ta może mu się zwyczajnie nie podobać. Ba, autor ma prawo odrzucić wszystkie poprawki en bloc. Dowiedzie wprawdzie w ten sposób, że jest ciężkim idiotą (nawet najgorszy redaktor proponuje sensowne zmiany), ale takie prawo ma.
Korekta autorska „Niepełnych” zajęła mi więc bite dwa tygodnie. Bo chociaż redakcja była zrobiona ewidentnie nieprofesjonalnie, to jednak dla dobra tekstu analizowałem starannie wszystkie poprawki (zawsze tak robię, też przy tłumaczeniach). Poza tym, jeśli poprawkę odrzucam, to chociaż nie muszę, staram się uzasadnić dlaczego. Bo może jednak nie dostrzegam, że poprawka jest właściwa, że zaproponowane sformułowanie rzeczywiście lepsze, więc otwieram furtkę: jeśli redaktor nadal będzie twierdził, że moja wersja jest gorsza, to możemy sprawę przedyskutować.
Pan Wiśniewski nie chciał jednak ze mną dyskutować, co mnie bynajmniej nie zdziwiło. Wiadomo, że redaktor w polskim wydawnictwie jest zapracowany, tekstów sprawdza od groma, nie ma czasu na debaty z autorem, zaproponował poprawki, z tych, które autor odrzucił, część by mimo wszystko zostawił, ale woli autor mieć gorszy (w mniemaniu redaktora) tekst, jego broszka, to on będzie świecił oczami.
Okazało się jednak, że pan Wiśniewski nie widział potrzeby dyskusji z zupełnie innych powodów. Kiedy dostałem tekst do wglądu przed składem, przekonałem się, że moje decyzje z korekty autorskiej potraktował po uważaniu. Tam gdzie jego poprawkę odrzuciłem, a on nadal uważał, że jego wersja jest lepsza, po prostu ją zostawił. Łamiąc już w ten sposób prawo, bo zgodnie z ustawą o prawie autorskim o ostatecznym kształcie utworu decyduje wyłącznie twórca. Mogłem dopisać pana Wiśniewskiego jako współautora albo powiedzieć wydawnictwu, że w tej wersji książki nie wydrukują. Powiedziałem, że nie wydrukują.
Tyle redaktor, teraz krytyk. Proszę spojrzeć na tę recenzję Bernadetty Darskiej, która omawia książkę Anny Klejzerowicz „Ostatnią kartą jest śmierć”. Opinia całkowicie negatywna, pytanie dlaczego. Dwa passusy w tej recenzji wskazują, że Klejzerowicz napisała książkę w swoim gatunku co najmniej przyzwoitą. Darska przyznaje, że autorka proponuje czytelnikom całkiem zgrabnie opowiedzianą historyjkę oraz że ci, co szukać będą nieskomplikowanej rozrywki, historii, którą sprawnie się czyta, ale i równie szybko zapomina, mogą być zadowoleni. Oba te komplementy od razu dezawuuje, pierwszy przez zarzut, że Klejzerowicz korzysta ze znanych (i zgranych) motywów, drugi przez poprzedzenie go słówkiem „tylko”.
Sęk w tym, że klasyczny czytelnik kryminałów sięga po nie właśnie dla znanych sobie motywów i szuka w nich nieskomplikowanej rozrywki. Vide popularność Cobena, który ciągle się powtarza i którego historie zapomina się w pół minuty po zamknięciu książki. Krytyka, że książka zadowoli tylko część czytelników, też się nie ostaje. Pisarz może sobie wybrać odbiorców, dla których pisze, i nie musi to być cały naród. I w gestii pisarza leży decyzja, czy chce im dać materiał do przemyśleń czy zapewnić jedynie rozrywkę. Dla Darskiej to drugie jest godne potępienia, więc stawia Klejzerowicz zarzut, że w przypadku jej książki mamy do czynienia z tzw. sztuką dla sztuki. Rozumiem, że właściwą byłaby książka zaangażowana społecznie, wnioskując z publikacji samej Darskiej, najlepiej profeministyczna. Swego czasu z podobnych pozycji Reich-Ranicki krytykował Tokarczuk: że pisze o ludziach ze wsi (o „Prawiek” chodziło), zamiast wziąć na warsztat dokonującą się zmianę ustroju. Krytyka obojga jest kuriozalna: nie można stawiać pisarzowi zarzutu, że nie pisze o tym, o czym krytyk chciałby przeczytać. Jeśli już, to taki zarzut można postawić globalnie: np. że polscy pisarze nie zajmują się stanem wojennym. Ale czepianie się konkretnego Iksińskiego, że nie pisze o trzynastym grudnia, tylko o własnych flakach, jest pouczaniem człowieka, że nie powinien grać w warcaby, tylko w szachy. Jeśli on woli warcaby, to nikomu nic do tego.
Darska wyraźnie oczekuje od Klejzerowicz kryminału nowatorskiego w formie i treści, z przesłaniem, i krytykuje ją za to, że taki kryminał nie powstał. Nie za to, że Klejzerowicz próbowała taki napisać i jej nie wyszło, bo to rzeczywiście byłby powód do krytyki, tylko że nie napisała książki na miarę oczekiwań Darskiej. Ta recenzja jest pisana z pozycji typowej dla polskich krytyków: biorą miarkę z podziałką Kościelscy - Nike – Angelus – Nobel, przykładają ją bez sensu do książki, której autor wcale tak wysoko nie mierzy, żeby obwieścić: „Dno, proszę państwa!”.
Jak wypadają recenzje tej książki, kiedy krytyk nie zestawia jej z założonym przez siebie wzorcem, można przeczytać w Zbrodni w Bibliotece i Dzienniku Literackim. Jakby się czytało o dwóch zupełnie różnych książkach, prawda?
Najbardziej podoba mi się Pana zdanie, cyt: Pisarz może sobie wybrać odbiorców, dla których pisze, i nie musi to być cały naród.
OdpowiedzUsuńDziękuję Panu.
Bardzo rzeczowe omówienie, kompetentne i dające wiele satysfakcji wszystkim maltretowanym ofiarom owego bezlitosnego i śmiercionośnego systemu krytyki stosowanej przez bujających w obłokach różnej maści krytyków i recenzentów, zwłaszcza internetowych, choć nie tylko, o których tak wielu pisarzy już pisało, że aż dziw bierze, iż owi naprawiacze literatury jeszcze nie wyginęli śmiercią naturalną, aczkolwiek haniebną.
OdpowiedzUsuń-- Hańba im! - powiedziałby król Julian.
Pozdrowienia dla pana Pawła i pani Anny.
Zenek
Podpisuję się obiema rękami i wszystkimi klawiszami mojej klawiatury.
OdpowiedzUsuńzgadzam się, zwłaszcza z tym: czepianie się konkretnego Iksińskiego, że nie pisze o trzynastym grudnia, tylko o własnych flakach, jest pouczaniem człowieka, że nie powinien grać w warcaby, tylko w szachy. Jeśli on woli warcaby, to nikomu nic do tego.
OdpowiedzUsuńPrzypomina mi się gdzieś zasłyszane powiedzenie o krytyku, który ocenia mrucząc cicho: Na pewno zrobiłbym to lepiej, gdybym potrafił.
OdpowiedzUsuń"Pisarz może sobie wybrać odbiorców, dla których pisze, i nie musi to być cały naród. I w gestii pisarza leży decyzja, czy chce im dać materiał do przemyśleń czy zapewnić jedynie rozrywkę." !!!
OdpowiedzUsuń