Ta forma nauczania przyjmowała się w Polsce z bardzo dużymi oporami. Myślał już o niej, jak wspomina w przedmowie do swojej „Alchemii słowa”, Jan Parandowski, ale zetknął się „ze zdziwieniem, zgorszeniem, niechęcią”. Szymborska w swojej „Poczcie literackiej” pisała: „Literatura nie ma żadnych technicznych tajemnic, w każdym razie tajemnic, których by nie mógł przeniknąć uzdolniony laik”. Trochę przyjaźniej spojrzano na to wraz z przyjęciem kapitalizmu, skoro warsztaty pisarskie były częścią amerykańskiej, a nie radzieckiej rzeczywistości. Ale z początku organizowano je wyłącznie w sposób akcyjny: sławny pisarz przy okazji jakiegoś festiwalu czy targów prowadził „warsztaty”, co było raczej metodą na wzbogacenie programu niż rzeczywistą nauką.
Jakiś czas temu działalność rozpoczęła Pasja Pisania, szkoła organizująca regularne kursy dla przyszłych pisarzy, i nie zbankrutowała, tylko się rozwija. Bardzo mnie to cieszy, bo uważam takie warsztaty za przydatne i potrzebne i żałuję, że Pasji Pisania nie było, zanim zacząłem pisać, bo sam bym wtedy chętnie w tych warsztatach wziął udział (teraz zresztą też, ale nie w grupie przeddebiutanckiej, tylko w gronie osób mających opublikowane dwie, trzy książki). Owszem, należy zgodzić się z takimi przeciwnikami warsztatów jak Szymborska, wskazującymi, że konserwatoria czy akademie plastyczne uczą konkretnych technik, których trudno nauczyć się samemu, a do umiejętności pisania dochodzi się, po prostu dużo czytając, ale jednak wiedzę mniej konkretną też można przekazywać. Tłumaczenie literatury również jest umiejętnością niewymagającą szkoły, a z własnego doświadczenia powiem, że warsztaty tłumaczeniowe bardzo dużo dają. Wystarczy dyskusja na kanwie fragmentu przekładu i wskazówki dobrego wykładowcy, by wiele rzeczy przyszłemu tłumaczowi uświadomić. Równie wiele może adeptowi pisarstwa uświadomić dyskusja o jakiejś napisanej przez niego scenie i jedna czy druga podpowiedź prowadzącego.
Przeciwnicy warsztatów, powołując się na realia amerykańskie, twierdzą ponadto, że warsztaty sprzyjają powstawaniu książek na jedno kopyto, że uczą pisania według schematów. Nie zgadzam się z tym poglądem. Oryginalnej umysłowości warsztaty nie zaszkodzą, zawsze wyjdzie poza schematy, wtórnej nic nie nauczy pisać nieschematycznie, ale napisze książkę poprawnie warsztatowo. Poza tym w samym argumencie zawiera się opinia, że książka schematyczna to książka kiepska. Z punktu widzenia krytyki literackiej i czytelników o bardziej wysmakowanych gustach pewnie tak, ale szerokie rzesze lubią to, co już znają. I w dobrym schemacie nie ma nic złego, nie wszystkie powieści muszą wypełniać noblowskie kryteria.
Mocnym argumentem za warsztatami pisarskimi są dwa szwedzkie nazwiska: Torbjörna Flygta i Camilli Läckberg. Oboje ukończyli takie warsztaty, Flygt za swojego „Underdoga” dostał Nagrodę Augusta, najważniejszą szwedzką nagrodę literacką, a Läckberg święci triumfy jako autorka kryminałów. Co ciekawe, jeśli jakiś polski recenzent chce skrytykować książki Läckberg, to wyciąga jej, że pisać nauczyła się na warsztatach. Ale daj Boże jakiejś szkole taką reklamę, że po jej ukończeniu można zarabiać miliony. „Underdog” jest po polsku, ale nie należy go czytać, bo tłumaczka zarżnęła powieść.
W warsztatach pisarskich widzę też nadzieję na ograniczenie plagi grafomanów (ograniczenie, bo powstrzymać się jej nie da). Wyobrażam sobie – nie wiem, jak jest – że na takie warsztaty nie przyjmuje się wszystkich chętnych, a wyłącznie osoby mające tzw. lekkie pióro. Grafoman, który nie przejdzie wstępnej selekcji, może przyjmie do wiadomości, że jak nie chcą go nawet tam, gdzie zostawi pieniądze, to oznacza, że naprawdę nie ma predyspozycji do pisarstwa. Bo odmowami z wydawnictw grafomani się nie przejmują, wskazując (co niestety jest słusznym argumentem), że gdyby taka odmowa była jakimkolwiek kryterium, to na liście grafomanów należałoby umieścić sporo wybitnych nazwisk, noblistów nie wykluczając.
Używam konsekwentnie nazwy „warsztaty pisarskie”, bo uważam, że żywcem przeniesione angielskie sformułowanie „creative writing” należy tępić, a dosłowne tłumaczenie „warsztaty kreatywnego pisania” jest fatalne. To już (trochę) lepiej „warsztaty twórcze” albo jeszcze lepiej „literackie”. Najpiękniejsza jest nazwa zaproponowana przez Parandowskiego: Szkoła Sztuki Pisarskiej. Wiem, że się nie przyjmie, bo lekko myszką trąci, ale ja lubię takie rzeczy z nalotem patyny.
Było afirmatywnie, teraz będzie krytycznie. Tłumaczenie i tworzenie literatury to zajęcia czysto praktyczne. Można dobrze tłumaczyć i pisać, nie mając bladego pojęcia o historii przekładu i rozwoju form powieściowych. Tymczasem widzę, że w Polsce nie potrafimy się oderwać od podbudowy teoretycznej. W programie warsztatów tłumaczeniowych na UJ teoria stanowi istotną ich część. Po co? Przyda to się komuś, kto chce przekłady analizować, a nie je tworzyć. Dla tłumacza ideałem są takie zajęcia, w jakich brałem udział w Sztokholmie: tłumaczymy i o swoich przekładach dyskutujemy. Jedyna korzyść z wykładów teoretyków jest taka, że wykładowca sobie zarobi; jeśli już kogoś jest sens wysłuchiwać, to tłumacza z dorobkiem, który na przykładach opowie o swoich doświadczeniach. Na stronie Pasji Pisania (albo jakiejś z nią powiązanej) przeczytałem artykuł, jak należy stworzyć świetnego bohatera na przykładzie doktora House’a. Coś to komuś da? Kursant po wysłuchaniu takiego wykładu stworzy postać à la doktor House, a jeśli będzie potrafił się od tego oderwać, to taką, jaką by stworzył, nie wiedząc, że House jest postacią perfekcyjną. I przecież od tego należy zacząć. Napisz pełną charakterystykę bohatera swojej powieści, powiedzmy kogoś, kto rozwiązuje zagadki kryminalne. I jak kursant napisze, to wtedy należy pogadać o tym, co stworzył. Ktoś wymyślił sobie na przykład, że jego detektywem będzie nauczycielka chemii, mająca idealnego męża i dwójkę perfekcyjnych dzieci. No i teraz burza mózgów, czy to ma ręce i nogi, jakie plusy i minusy. Nauczycielka chemii ma wiedzę, żeby przydybać truciciela, ale w szkole za dużo morderstw nie może się zdarzać, więc to bohaterka na jedną powieść, jak planujemy serię, odpada. Idealny mąż i dzieci zanudzą czytelnika. Lepiej, żeby mąż pił, a dzieci sprawiały kłopoty wychowawcze. Oklepane. To może chemiczka będzie prowadzić podwójne życie, po godzinach dorabia w agencji towarzyskiej (motywacja trzyma się kupy, bo w szkole mało płacą, to ważne, działania bohaterów muszą być uzasadnione, jak nauczycielka ma iść pracować do burdelu, to wcześniej trzeba podać, że jest nimfomanką albo że potrzebuje kasy). W ten sposób rozwiązujemy problem z nikłą przestępczością w szkole, bo prostytucja to już domena półświatka. Ale jeśli ma pracować jako prostytutka, to musi atrakcyjniej wyglądać. Odpada pierwotne założenie, że to kobieta w średnim wieku przy kości, odchudzamy ją, odmładzamy, konsekwentnie też musimy pomniejszyć dzieci. Biedny małżonek dowiaduje się, że żona go zdradza w tak okrutny sposób i odchodzi z dwójką kochanych maluchów na rękach. Czytelnik powinien nam się przy tej scenie rozryczeć. To jak to napisać, żeby się rozryczał? Spróbujmy, wprawka na następne zajęcia.
Oczywiście takich dyskusji nie da się prowadzić w czternaście osób, a tej wielkości grupy proponuje Pasja Pisania, jeszcze twierdząc, że to mało. Na wykład mało, na sensowne ćwiczenia, żeby każdy mógł coś napisać i był czas na omówienie jego tekstu (w tym takich przyziemnych kwestii, jak gramatyka, stylistyka itp.), potwornie dużo. Na wspomnianych sztokholmskich warsztatach tłumaczeniowych pracowaliśmy w sześć osób i to było maksimum, każdy następny kursant zdecydowanie obniżyłby efektywność zajęć. Rozumiem, że przemawiają za tym względy ekonomiczne, lekcje muszą się bilansować i dać zysk, ale uważam, że dużo większy sens miałyby o połowę mniejsze grupy przy dwukrotnie wyższej cenie (obecna jest niewygórowana). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że zastosowanie tej rady mogłoby doprowadzić szkołę do bankructwa: ludzie wolą zapłacić mniej za średni produkt, niż więcej za dobry.
I ostatnia kwestia. Pisania może uczyć tylko pisarz, jak mistrz czeladnika, czy ktoś wyobraża sobie, żeby zbijania stołu uczył adepta stolarstwa ktoś, kto w życiu stołu nie sklecił, ale teoretycznie wie, jak to zrobić? I Pasja Pisania bynajmniej tej zasady nie kwestionuje, czytamy, że „nauczyciele Pasji Pisania to pisarze i dziennikarze, którzy sami przeszli przez trudny proces poznawania rzemiosła pisarskiego”. Ale teoria wygląda trochę inaczej niż praktyka, bo wśród wykładowców obok takich niebudzących wątpliwości nazwisk jak Krzysztof Kotowski czy Izabela Szolc jest niejaka Justyna Czechowska, której kwalifikacje to... odbyty kurs creative writing (i tu drugi wielokropek) w Sztokholmie. Zapewne po szwedzku, ale co tam, ważna jest fabuła, od języka mamy redaktora. Osobiście ukończyłem kurs angielskiego, ale mimo że jestem filologiem (innego języka), nie odważyłbym się angielskiego nauczać. Ale, jak widać, niektórzy nie mają takich zahamowań. A pani Czechowska jest w ogóle ewenementem pod tym względem. Swego czasu jej nazwisko, z podpisem „tłumaczka literatury szwedzkiej”, nagle zaczęło się pojawiać przy wszelkich imprezach, których tematem była ta właśnie literatura. Mocno mnie to zdziwiło: śledzę, jakich szwedzkich pisarzy w Polsce się wydaje, kto tłumaczy, a nie zauważyłem, że pojawił się tłumacz na miarę Haliny Thylwe, Leonarda Neugera czy Janusza B. Roszkowskiego (przez fałszywą skromność o sobie nie wspomnę), wszędzie zapraszany, żeby podyskutował, wypowiedział się, ocenił. Już myślałem, że w jakiś letarg paroletni wpadłem, bo przecież tłumacz nie wyrabia sobie pozycji z miesiąca na miesiąc. Zajrzałem do katalogu Biblioteki Narodowej i okazało się, że dorobek Czechowskiej rzeczywiście jest imponujący i wynosi zero przekładów książkowych. Imponujący, bo trzeba podziwiać taką umiejętność wykorzystania łokci, że ktoś potrafi się sprzedać jako tłumacz literatury, mając na koncie jedynie parę publikacji prasowych. Od tamtego czasu Czechowska przełożyła ze dwie pozycje i, jak widać, kariera tłumacza jej się znudziła, postanowiła zostać pisarzem. A że ślęczenie nad tekstem wyraźnie nie leży w jej naturze, znowu zaczęła od drugiego końca: najpierw podzieli się z innymi swoim doświadczeniem, a ewentualnie potem spróbuje go nabyć.
PS. Kiedy już napisałem powyższą notkę, natrafiłem na informację, że warsztaty przekładu literackiego na UJ, o których piszę, są częścią działającej od dawna szkoły pisania pod (ładną) nazwą Studium Literacko-Artystyczne. Czyli pomyliłem się, biorąc Pasję Pisania za pierwszą taką szkołę, która dłużej przetrwała. Ale dobrze, że to wychodzi poza uczelnie, bo akademicy chyba nigdy nie oderwą się od teorii (część teoretyczna w SLA jest bardzo rozbudowana). I ciekawostka, warsztaty w SLA prowadziła m.in. ich wcześniejsza przeciwniczka Wisława Szymborska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.