Płacząca Temida na tle nowojorskich drapaczy chmur, tak będzie wyglądała okładka mojej następnej książki, zbioru opowiadań kryminalnych pt. „Między prawem a sprawiedliwością”.

Książka ma się ukazać do końca października, czyli z pewnym opóźnieniem w stosunku do zapowiedzi.
Jest to pierwsza okładka, z której jestem zadowolony, ale też pierwszy raz miałem w umowie, że ostateczny głos w sprawie okładki ma autor. Większe wydawnictwa chcą same decydować, a jeśli gusta autora i grafika są rozbieżne albo dział handlowy żywi przekonanie (empirycznie niczym niepoparte), że dane szkaradzieństwo podniesie sprzedaż, to autor może się tylko z rozpaczą przyglądać, jak oszpecają mu książkę.
Okładka „Kanalii” miała pierwotnie przedstawiać stwora - półstarca, półdrzewo - trzymającego urwaną głowę kobiety, jakby to była powieść z gatunku horroru czy fantasy, a nie kryminał, w którym akurat nikomu głów nie urywają. Zaprotestowałem tak desperacko, że choć wydawnictwo teoretycznie nie musiało się na mnie oglądać, jednak ustąpiło. Wtedy pozwolono mi wybrać z kilku propozycji, ale wszystkie były na jedno kopyto, bo musiały odpowiadać wymogom oprawy graficznej serii. Że ta oprawa jest beznadziejna i nie zachęca do sięgnięcia po książkę, dotarło do wydawnictwa dopiero po trzech tytułach i dopiero wtedy ją zmienili.
Za to znakomita była pierwotna okładka „Niepełnych”: przedstawiała motyla zamkniętego w szklanym słoju. Kiedy ją zobaczyłem, normalnie wpadłem w zachwyt. Przełożenie treści na symboliczny obraz było perfekcyjne. Niestety, seria, w której miała ukazać się powieść, przestała się wydawnictwu sprzedawać, więc przeniesiono książkę do innej. Prosiłem o zachowanie tego motywu, ale się nie doprosiłem. Dano harlekinowski kicz nijak mający się do treści (główna bohaterka jeździ przecież na wózku, więc diabli wiedzą, co to za para na okładce), a na dodatek dział handlowy opatrzył go kretyńskim hasłem reklamowym. Nie spodobało mi się oczywiście, zwłaszcza że zostało zapisane tak, by wyglądało na podtytuł, ale skoro nie było go na przesłanej do akceptacji stronie tytułowej, formalnie nie było się do czego przyczepić.

Ponieważ wcześniej musiałem stoczyć walkę o tytuł, bo wydawnictwo chciało go zmienić, uznałem, że na jakieś komercyjne ustępstwa trzeba pójść, ostatecznie na okładce często wypisuje się różne bzdety typu „król kryminału” czy „bestseller wszech czasów”. Chęć pójścia na kompromis jednak się na mnie zemściła. Bo kiedy dostałem wydrukowaną książkę do ręki, okazało się, że hasło dopisano na stronie tytułowej. Na moje pretensje, dlaczego dołożono podtytuł, nie pytając mnie o zgodę, wydawnictwo odpowiedziało, że skoro nie zaprotestowałem przeciwko niemu na okładce, uznali, że się zgadzam. Jakby mail czy telefon z pytaniem, czy tak jest rzeczywiście, stanowił jakiś problem. Wiedzieli, że się nie zgodzę, więc wymyślili świetny pretekst, jak dopisać mi podtytuł. Dział handlowy uznał, że „dzięki niemu książka się lepiej sprzeda”, no a skoro autor stawał na drodze pomysłom działu handlowego, trzeba było znaleźć sposób, jak go wykołować. Bo tak się w Polsce traktuje autora: jako uciążliwy dodatek do produktu, którym wydawnictwo handluje.