Z książką jest jak z kobietą. Urzeka nas jakimś elementem swej urody czy osobowości, wyobrażamy sobie, że dzięki temu wiemy o niej wszystko, a kiedy poznamy ją bliżej, okazuje się, że intuicja nas nie zawiodła. Powieść Marcina Litwiniuka pt. „Detektyw: Przygody Stefana Mark'a” urzekła mnie przepięknym bykiem na okładce w odmianie nazwiska głównego bohatera. A kiedy zobaczyłem, że opublikowało ją niezawodne wydawnictwo Psychoskok, wiedziałem, że czeka mnie czytelnicza uczta.
Tajemnica byka na okładce zostaje wyjaśniona już na stronie redakcyjnej: otóż książka przeszła nie zwykłą korektę, a „profesjonalną”, wykonaną przez Ryszarda Krupińskiego.
Dzięki „korekcie profesjonalnej” możemy rozkoszować się takimi passusami:
Największą [odległość], na jakich próbowałem urządzenie to trzysta metrów. Nie wierzcie w te brednie, które pokazują w filmach na temat, jakości podsłuchów. One nigdy nie odbierają sygnałów o tak wysokiej jakości.
Sygnałów nie odbierają brednie, filmy czy podsłuchy?
(…) mężczyzna po tym zdaniu uśmiechnął się i odrzekł. Nie mogę się już doczekać. Po czym wstali (…)
Kwestia dialogowa zgrabnie wpleciona w tekst.
Siedziałem w swojej Astrze, jest to samochód idealny w moim zawodzie, ponieważ nie wyróżnia się. (…) łatwo (…) nim wmieszać się w obraz miasta (…).
Bo taką vectrą na przykład, to za cholerę nie da się wmieszać w obraz miasta.
- Rozumiem, że intercyza ma warunki, które złamane unieważniają ją.
Warunki, które złamane. Miejmy nadzieję, że książka nie trafi w ręce polonistek Litwiniuka i Krupińskiego, bo na miejscu padną trupem. Chyba że już nie żyją, wtedy przewracają się w grobach.
(…) zatrzymał się przed jednym z wieżowców mieszanych. Jest to taki budynek, który wynajmuje różnym firmom poszczególne piętra.
Czyli tzw. budynek inteligentny, któremu wcale nic się nie miesza. Ale przejdźmy do akcji, bo poczynania detektyw’a Stefan’a Mark’a śledzimy naprawdę z zapartym tchem. Mark był policjantem, ale został ranny w „wypadku podczas akcji” i przekwalifikował się na prywatnego detektywa. Współpracuje z niejaką Katarzyną Kłos, która przyszła do niego do szpitala: „Uprzejmie się przedstawiła i zaczęła rozmawiać ze mną. Przychodziła codziennie i siedziała przy mnie cały dzień”. W jakim celu czy charakterze przychodziła i siedziała, czytelnik się nie dowiaduje.
Pierwszą sprawę zleca detektywowi Markowi niejaki Samuel Pilson. Prosi o zdobycie dowodów na zdradę żony. Mark sprawdza zleceniodawcę:
(…) trzydzieści osiem lat. W wieku dwunastu lat oskarżony o współudział w kradzieży w sklepie, oskarżenie odsunięto z powodu niewystarczających dowodów.
Litwiniuk nie podaje, w jakim państwie dzieje się akcja powieści, ale każdy czytelnik może to sobie łatwo wykoncypować, biorąc pod uwagę nazwiska jego obywateli (Kłos, Pilson), obowiązujący w nim system prawny, pozwalający na stawianie przed sądem dwunastoletnich dzieci, walutę („[w]yciągnąłem portfel i wręczyłem mężczyźnie sto euro”) oraz język inny niż angielski („jej akcent sugerował, że mieszkała w kraju anglojęzycznym”).
Choć muszę przyznać, że powyższa informacja nie jest na 100%, przeczytałem pierwszy rozdział, po którym dostałem drgawek i w trosce o własne zdrowie następne sobie podarowałem. Starałem się wyszukać po słowach kluczowych (nazwy państw, miast, waluty, języki), czy podana jest jakaś wskazówka, i nie znalazłem. Do tego każdy rozdział obejmuje jedną zagadkę i stanowi zamkniętą całość, więc nazwa kraju powinna być podana w pierwszym. I jeszcze gwoli ścisłości: Litwiniuk nie dzieli powieści na rozdziały, tylko „na Akty, wzięło się to od nazw teczek ze sprawami w archiwach policyjnych. Chociaż niektórym może się to kojarzyć z podziałem scen w teatrze, to nie ma z tym nic wspólnego”. Mamy więc nie rozdział I, tylko akt I. Taka duperela, że słowo „akt” w tym znaczeniu występuje jedynie w liczbie mnogiej, która wówczas brzmi „akta”, a nie „akty”, umknęła zarówno autorowi, jak i profesjonalnej korekcie.
Dzielny detektyw śledzi też potencjalną niewierną:
Żona klienta wyszła z domu, kierując się do samochodu, a następnie ruszyła w stronę centrum. Jest to atrakcyjna blondynka, ma około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy ledwo zakrywające szyję. Wygląda młodo i na pewno nie dałbym jej tych trzydziestu ośmiu lat.
Tych trzydziestu ośmiu, które ma jej mąż. Bo, jak wiadomo, małżeństwa mogą zawierać między sobą wyłącznie równolatkowie. Profesjonalna korekta nie zwróciła też Litwiniukowi uwagi, że w narracji należy stosować jednolity czas: „następnie ruszyła [na piechotę?] w stronę centrum. Była to atrakcyjna blondynka, miała około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu [„około” wymaga dopełniacza, profesjonalna korekto]”.
Mark z miejsca rozszyfrowuje mężczyznę, z którym Gabriela, żona klienta, spotkała się w restauracji („[d]yskretna mowa ciała oraz ogólne zachowanie świadczy o możliwości pracy jako prawnik lub coś w tym guście”), ale potrzebuje twardych dowodów, więc w mieszkaniu małżonków montuje kamery „z funkcją wzmacniania światła, dzięki czemu może nagrywać praktycznie w całkowitej ciemności”. Litwiniuk mógłby pisać poradniki dla prywatnych detektywów: jeśli nie wiesz, gdzie spotykają się kochankowie, przyjmij założenie, że w mieszkaniu zdradzanego męża, i zamontuj tam kamery, które wzmacniają światło, kiedy tego światła nie ma. I gdzie spotyka się Gabriela z tajemniczym mężczyzną? Nie uwierzą państwo! W tymże mieszkaniu pod nieobecność męża.
Gabriela jest trzecią żoną pan Pilsona, który wcześniej dwukrotnie owdowiał:
Ożenił się w wieku dwudziestu lat z Marią Kilską, dwa lata później zginęła w wypadku autokaru. W wieku dwudziestu pięciu lat ożenił się ponownie, jego wybranką była Weronika Szaj, która zginęła w wypadku samolotu pięć lat później.
Szybko wyjaśnia się, że:
wypadki, w których zginęły poprzednie żony klienta zostały zaplanowane. Policja nie ma co do tego żadnych wątpliwości, niestety nie znaleziono winnych.
Może dlatego, że wypadki zaplanowano bardzo przemyślnie:
samolot jak i autokar zostały uszkodzone w taki sprytny sposób, który nie ujawniał się [sposób się nie ujawniał, żeby była jasność – przyp. mój] podczas rutynowej kontroli przed startem. Jednak w trakcie podróży blokował [oczywiście sposób blokował] układy sterujące i wyłączał ciąg silnika w przypadku samolotu oraz go zwiększał w przypadku autokaru.
Chcesz się pozbyć żony? Nic prostszego. Uszkodź sprytnie samolot, którym będzie lecieć. Łatwo to zrobić, zwłaszcza jeśli nie pracujesz na lotnisku i nie masz z branżą lotniczą nic wspólnego.
Emanuel przekazał te informacje od razu odpowiednim służbom, ale nie dało się cofnąć pieniędzy, które otrzymał Samuel Pilson. Było to około trzech milionów po śmierci pierwszej i cztery po śmierci drugiej żony. Siedem milionów (…)
Emanuel Kirsten jest policjantem prowadzącym śledztwo, więc rozumiemy, że w sprawie zabójstwa odpowiednie są inne służby, a nie policja. Chyba że uwięzienie mordercy jest sprawą drugorzędną, przede wszystkim należy mu zabrać pieniądze i mowa o służbach finansowych. Tylko dlaczego akurat Pilsonowi miałyby one zabierać pieniądze, skoro „nie znaleziono winnych”. Ale detektyw Mark jest sprytniejszy niż policja, ustala, że Pilson kasę przepuścił, i na tej podstawie konkluduje:
Może to klient stał za zabójstwami, bo tak należy o nich mówić, swoich poprzednich żon (…)
Konkluzja, że zabójstwa należy nazywać zabójstwami, jest niewątpliwie słuszna i chwała profesjonalnej korekcie, że w nią nie ingerowała. Detektyw jako człowiek czynu nie ogranicza się jednak do konkluzji i wydaje swej asystentce polecenie:
- Zadzwoń na policję, niech aresztują naszego klienta, dwa zabójstwa i wyłudzenia pieniędzy.
Bo, jak wiadomo, policja to taka instytucja, która aresztuje ludzi na polecenie prywatnych detektywów na podstawie ich przypuszczeń, że ktoś tam może jest mordercą. Mark domyśla się też, dlaczego klient trzeciej żony nie zabił, tylko zgłosił się do niego, by znaleźć dowody do rozwodu:
(…) z trzecią chciał się rozwieść, ponieważ przez intercyzę w wyniku śmierci współmałżonka nie dostaje niczego, lub prawie niczego.
Ktoś mógłby zaprotestować, że o tym, co dostaje współmałżonek po śmierci drugiego, decyduje testament, intercyza zaś jest właśnie na wypadek rozwodu, ale znajoma prawniczka tłumaczy Markowi, że wcale tak to nie wygląda:
(…) w większości wypadków jest to zabezpieczenie majątku na wypadek śmierci współmałżonka lub jego niepoczytalności, dzięki czemu część lub całość majątku przechodzi na drugą osobę. Takie umowy stosuje się, gdy jedna ze stron nie ma zaufania do swoich krewnych.
A majątek jest całkiem spory, o czym Mark dowiaduje się, dzwoniąc do notariusza:
Powiedział mi on, że intercyza jest na kwotę pięćdziesięciu milionów funtów, obydwie strony nalegały, by majątek został wyceniony w funtach.
„Na kwotę”, bo intercyza to rodzaj ubezpieczenia. A notariusz to taki gość, który dzwoniącym do niego ludziom wyjawia treść zawieranych w jego kancelarii umów. Chociaż tu może zadziałał osobisty urok detektyw’a Stefan’a Mark’a, gdyż okazuje się, że poufne informacje uzyskuje on bez żadnego problemu.
- Dzień dobry. Narodowy Bank Inwestycyjny, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry. Nazywam się Stefan Mark i dzwonię, aby dowiedzieć się o płynności finansowej mojego klienta Samuela Pilsona.
- Chwileczkę, możemy podać tę informację, ale najpierw chciałbym sprawdzić pana tożsamość, proszę odpowiedzieć na kilka pytań.
Pan Litwiniuk najwyraźniej od czasu do czasu dzwoni do swojego banku i tam, zanim go obsłużą, sprawdzają, czy to rzeczywiście on dzwoni. Pytają go o fakty, które podał przy zakładaniu rachunku, oraz o numery czy hasła, które do jego rachunku przypisano. I pan Litwiniuk wysnuł z tego wniosek, że w ten sposób można sprawdzić tożsamość każdego dzwoniącego do banku. Jaki wynik na teście IQ osiąga ktoś, kto rozumuje w ten sposób? Ujemny?
Każdy rasowy autor kryminałów dba o zwroty akcji, takoż i Marcin Litwiniuk, więc pan Samuel Pilson nie zostaje złapany za sprytne uszkodzenie samolotu i zabicie pasażerów, tylko ginie w wypadku samochodowym. Oczywiście jest to sprytnie zaplanowane morderstwo: Pilson zasnął za kierownicą (autor nie wyjawia, co się w wyniku tego zaśnięcia stało, jedynie, że miało to skutek śmiertelny) po tym, jak podano mu środek nasenny (autor nie wyjawia, czy doustnie, czy dożylnie). Co prawda detektyw żywi wątpliwości, czy ten lek w ogóle istnieje, ale morderca „jest po medycynie (…) jeśli nie ma leku nasennego którego podano ofierze, to potrafi go opracować”. Innymi słowy: faceta zabito czymś, co może nie istnieje, ale jeśli nie istnieje, to nie ma problemu, bo morderca potrafi to wynaleźć. Żeby lek nie zdążył się ulotnić, pogrzeb odbywa się w pośpiechu (ja tylko referuję, więc proszę mnie nie pytać, dlaczego należy pochować ofiarę, zanim substancja wskazująca na morderstwo wyparuje), ale „trumna jest pusta”. O tym, że zwłoki są nadal w zakładzie medycyny sądowej, informuje detektywa policyjny patolog. Do tego okazuje się, że już „zbadali krew ofiary miał dużą dawkę środka nasennego”. Jaki w tym sens, by grzebać pustą trumnę, skoro wszyscy zainteresowani wiedzą, gdzie jest trup? Mogę tylko powiedzieć, że taki, jak w całej intrydze kryminalnej. Pilsona zamordował niejaki Alwin Ziuba. Pilson zakochał się w jego żonie Izabeli, a wtedy właścicielka salonu masażu Angie Mendoza, która „za pomocą pana Pilsona nakłoniła go [mowa cały czas o panu Pilsonie – przyp. mój] do uwiedzenia, poślubienia, a następnie zabicia swoich poprzednich żon”, zorganizowała dla żony Ziuby nową tożsamość – ta właśnie wtedy stała się Gabrielą – by Pilson mógł się z nią ożenić. Czyli wspólniczka Pilsona (działająca z dobrego serca, skoro zostawiła mu całą kasę, jaką dostał po śmierci żon) obróciła się przeciwko niemu, ale dlaczego i co podsunięcie mu Izabeli miało na celu, pozostało słodką tajemnicą Litwiniuka. Cała trójka dzielnie spiskowała przed Pilsonem, ale ten pokrzyżował spiskowcom szyki, bo „zobaczył u żony bieliznę, którą dostała na rocznicę swojego pierwszego ślubu” i poszedł do prywatnego detektywa, że żona go zdradza. Mendozę tak to przeraziło, że „postanowiła zniszczyć wszystkie jego pieniądze oraz przekupić pracowników banków, aby ci wystawili kredyty z datami wstecznymi”. Przed czym miało to ją uratować i dlaczego go zabili, autor również nie wyjaśnia.
Powalają też dowody, jakie detektyw zdobył na potwierdzenie, że Ziuba był bezpośrednim wykonawcą mordu. „Ale skąd pewność, że Alwin Ziuba zabił Samuela Pilsona?”. „Alwin Ziuba chociaż udaje właściciela studia filmów sci-fi, to nie ma wykształcenia ani filmowego ani marketingowca. Jest po medycynie (…)”. A z czasów pierwszych rządów PiS-u wiemy, że lekarze to z definicji mordercy.
Podsumowując, logika poszczególnych scen i całej akcji jest na takim poziomie, że powiedzieć, że Litwiniuk ma elementarne z nią kłopoty, byłoby eufemizmem. Posunięta do tego stopnia nieumiejętność logicznego myślenia powinna zostać zakwalifikowana jako jednostka chorobowa.
Zakładam, że ci, którzy czytają mojego bloga regularnie albo którym nazwa „Psychoskok” skądinąd coś mówi, są przekonani, że omawiam kolejny przypadek publikacji z rodzaju vanity press. Grafoman stworzył dzieło, które każdy redaktor selekcjonujący teksty wywaliłby do kosza po przeczytaniu pięciu zdań, a pseudowydawnictwo opublikowało je za pieniądze autora, krojąc go na kosztach wydania i wmawiając mu, że jest pisarzem. Nic z tych rzeczy. „Przygody Stefana Mark’a” nie ukazały się na papierze, wydany został tylko e-book. To oznacza, że Psychoskok i Ryszard Krupiński, który książkę tak profesjonalnie zredagował (zresztą założyciel Psychoskoka), nie kantują autora (bo z samego wydania nic nie mają), lecz są przekonani, że to publikacja naprawdę warta rozpowszechniania wśród czytelników. Rozumiem, że sam grafoman nie dostrzega, że w jego tekście nic się nie trzyma kupy, ale poza tym powinno być to czytelne dla każdego dwunastolatka, który zdołał uzyskać promocję do czwartej klasy.