sobota, 15 października 2011

Po wyborach

Wbrew czytelnikom bloga próbującym mnie od tego odwieść, na Palikota zagłosowałem i bardzo jestem zadowolony, że tak zrobiłem. Co do jego kariery jako wydawcy „Ozonu”, to liczą się obecne poglądy, a nie przeszłe. Nie głosowałbym na św. Pawła dlatego, że kiedyś był Szawłem. Głosowałem na liberała Tuska, ale prędzej mi ręka uschnie, niż oddam głos na Tuska socjoliberała (z naciskiem na „socjo”).

Brawa dla Palikota za wzięcie na listy i wprowadzenie do Sejmu transseksualisty i jawnego homoseksualisty (ukrytych z pewnością i dotąd nie brakowało). Zaściankowa Polska nagle znalazła się w awangardzie postępu. Oczywiście o normalności nie ma mowy, normalność będzie wtedy, kiedy psa z kulawą nogą nie obejdzie, że pani Grodzka kiedyś miała na imię Krzysztof czy że pan Biedroń sypia z innym panem, ale zalążek jest. No i ta rozpacz ciemnogrodu, że w katolickiej Polsce takie dziwadła zostały posłami, Terlikowski ogłaszający jakieś kordony sanitarne - miodzio. Ojciec dyrektor: „Wchodzi do Sejmu mężczyzna, który stał się kobietą, transwestyta. Ja nie jestem przeciwko człowiekowi, ale widzimy, jakie wartości on niesie”. Widzimy: tolerancję dla odmienności, prawo każdego do szukania własnej drogi do szczęścia, jeśli tylko nie krzywdzi innych. Przy czym to, że nie wszyscy zamierzają modlić się pod tą samą figurą co panowie Terlikowski i Rydzyk, naprawdę nie jest ich krzywdzeniem, jak obaj uważają. A oddzielanie człowieka od jego tożsamości płciowej czy orientacji seksualnej jest bardzo ciekawą koncepcją, rozumiem, że na podobnej zasadzie, jak tu potępiamy jedną cechę człowieka, nie potępiając jego samego, tak mamy szanować na przykład proboszcza z Tylawy, a jego pedofilskie skłonności oddzielać od samego księdza. Ojciec dyrektor zatrzymał się gdzieś na poziomie wczesnego średniowiecza, więc do niego nic przemówi, ale ci, którzy dotarli już do wieku XIX i uważają podobnie, powinni sobie przeczytać „Kochających na marginesie” Johanny Nilsson, żeby dowiedzieć się, co znaczy być transseksualistą (nie transwestytą, bo to coś innego, Rydzyk mógłby się zorientować, co krytykuje).

Palikot pokazał już, że warto było na niego zagłosować, żądając od razu usunięcia krzyża z sali sejmowej. Platforma i SLD w reakcji zastosowały taktykę z zamiłowaniem stosowaną przez polskich polityków, którzy z danym problemem zmierzyć się nie potrafią albo nie chcą: że to temat zastępczy i są ważniejsze sprawy. Od dwudziestu lat, gdy tylko podniesiona zostanie jakaś kwestia światopoglądowa, słyszymy, że to temat zastępczy i są ważniejsze sprawy. No więc nie ma. Są najwyżej równie ważne. Kwestia krzyża i aborcji rzeczywiście w debacie publicznej nie powinna się pojawiać, bo pierwsze jest domeną wiary, a drugie medycyny, ale dopóki posłowie, którym Sejm myli się z kościołem, będą tam prowadzić krucjatę, dopóty zwolennicy neutralnego światopoglądowo państwa mają prawo na to reagować. Nie można wieszać krzyża cichaczem po nocy, a potem oświadczać: „nie rozmawiajmy o tym, bo nie ma o czym”.

Kręgosłupem wykazało się PiS, które przynajmniej zajęło jasne stanowisko. Krzyż ma zostać, bo jest symbolem „europejskiej kultury, jej humanistycznego charakteru, jej wielkiej życzliwości wobec człowieka”. Europejska kultura ze swoim humanistycznym charakterem powstała bez krzyża, potem, kiedy krzyż zaczął dominować, upadła, by odrodzić się w opozycji do niego. A gwałcone dzieci i zabijani niewierni pewnie mają odmienne zdanie w kwestii życzliwości, jaką symbolizuje krzyż. Kaczyński zażądał też, by „Sejm uznał w sposób prawomocny, iż krzyż jest w sali sejmowej”. Ten postulat wymaga najpierw logicznej analizy. Jarosław Kaczyński żywi przekonanie, że o tym, jak wygląda rzeczywistość, decyduje właśnie on. Wie, że tupolew spadł w wyniku zamachu, a skoro wie, to tak było. W przypadku krzyża w sali sejmowej postrzeganie rzeczywistości przez Jarosława Kaczyńskiego i resztę ludzkości jest jednak zbieżne, bo wyłączywszy tych, którzy za Berkeleyem uważają, że świat realnie nie istnieje, nikt nie przeczy, że ten krzyż tam wisi. Można się więc domyślić, że PiS-owi wcale nie chodzi o to, by Sejm uznał prawomocnie, że krzyż w sali plenarnej jest, tylko by uznał, że jest tam prawomocnie. A tym samym PiS przyznaje, że dotąd krzyż wisiał prawem kaduka.

Jestem oczywiście rozczarowany, że Platformie i PSL udało się zdobyć większość, pozwalającą na utrzymanie koalicji. To oznacza dryf i marazm przez kolejne cztery lata, zamiatanie problemów pod dywan albo odsuwanie ich na zaś i fundowanie ludziom pokroju agenta Tomka dalszego wygodnego życia na koszt ciężko pracujących. Platforma skazana na Palikota może musiałaby ruszyć KRUS, mundurówki, górników, rolników i parę innych tabunów świętych krów. Platforma mająca oparcie w PSL-u z pewnością nie zrobi nic. Zastanawia mnie litania reform, jaką zaczęła zanosić do Tuska „Wyborcza”, gdy tylko okazało się, że pozostanie premierem. Nawet Witold Gadomski, którego bardzo cenię za wiedzę, rozsądek i przenikliwość, uznał, że wzmocniony po wyborach Tusk daje szansę na reformy. A przecież Tusk nawet nie udaje, że ma jakieś reformy w planach, wprost mówi, że są zbędne. „Gazeta” cztery lata jęczała o reformy, Tusk pokazywał jej wała, mimo to „Gazeta” stanęła na głowie, żeby wygrał wybory, a teraz zaczęła jęczeć na nowo. Dlaczego Tusk miałby reformować, skoro wyborcy go za brak reform nie ukarali? Z wdzięczności dla redaktorów „Wyborczej”, że są naiwni jak małe dzieci? Jedyna szansa na reformy to odsunięcie Tuska od władzy przez frakcję, która tych reform rzeczywiście chce, ale - i z tą diagnozą „Wyborczej” należy się zgodzić - Tusk jest zbyt silny, by ktoś mógł mu w tej chwili zagrozić, co zresztą udowodnił, pacyfikując Schetynę. Wbrew niektórym prognozom uważam, że i Tusk, i ta koalicja przetrwa do końca kadencji, co mnie wcale nie cieszy.

Nareszcie schodzi ze sceny SLD, jakby ktoś mnie pytał, o dwadzieścia lat za późno. Trzeba podziwiać Napieralskiego, jak w pierwszej chwili zdołał przekuć klęskę w sukces: otóż okazało się, że Sojuszowi groziło wypadnięcie z parlamentu, ale jednak wszedł. Zwycięstwo. Przeciwnika wprawdzie na polu bitwy nie było, bo nic nie wskazywało, by SLD miał do Sejmu nie wejść, ale zawsze można ogłosić, że przeciwnik był, tylko uciekł. Podobnie swoją klęskę jako sukces przedstawił Rafał Dutkiewicz, który w poszukiwaniu synekurki na czas, kiedy przestanie być prezydentem Wrocławia, zmontował koalicję Obywatele do Senatu. Koalicja zebrała baty, zdobywając 1 (słownie: jeden) mandat, ale Dutkiewicz ogłosił, że wygrała, bo procentowo zdobyła więcej głosów niż ugrupowanie Palikota. Zgodnie z tą logiką, jeśli Polska przegrała z Włochami 2:10, to wygrała z Niemcami, którzy pokonali Brazylię 1:0, bo strzeliła więcej bramek. A zwycięstwo nad Niemcami to jest niewątpliwie powód do dumy. Weź się pan, panie Dutkiewicz, zamiast opowiadać takie pierdoły, do uprzątnięcia ton psich gówien, które zalegają wrocławskie ulice, bo to jest pańskie zadanie, a nie pchaj się pan do wielkiej polityki, bo wyraźnie za wysokie progi.

Wracając do Napieralskiego, nie jestem przekonany, że się poddał. Kto wie, czy jego deklaracja, że nie będzie startował na przewodniczącego, nie była tylko wylaniem oliwy na wzburzone fale i jednak będzie starał się tak rozegrać kongres, żeby pozostać na stanowisku. Oznaczałoby to wprawdzie definitywne pójście SLD na dno, ale jakoś mam wrażenie, że Grzesia obchodzi tylko kariera Grzesia i dla niego SLD bez Napieralskiego spokojnie może nie istnieć. Jak polityka przyciąga ludzi miernych i niesłownych, krętaczy i lizusów, co częściowo wynika z faktu, że tylko tam mają szansę na karierę, bo gdzie indziej trzeba mieć jakąś wiedzę i umiejętności, a częściowo z faktu, że takie cechy są w polityce przydatne, bo trzeba się na przykład podlizywać wyborcom czy łamać wyborcze obietnice, tak Napieralski nawet jak na ten nędzny standard jest ewenementem.

1 komentarz:

  1. No ale tym rodzynkiem z czerstwego ciasta Dutkiewicza został przecież nasz sąsiad z Biskupina :)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.