sobota, 4 grudnia 2010

Recepcja "Kanalii"

Do poruszenia tego tematu skłoniło mnie ożywione zainteresowanie „Kanalią” na blogach. Zainteresowanie, którego w żaden sposób nie podsycałem. Duża liczba recenzji jednej książki wskazuje zwykle, że została rozesłana przez wydawnictwo lub samego autora, i tak jest na przykład z „Między prawem a sprawiedliwością”, bo poprosiłem wydawnictwo, żeby przesłało te opowiadania blogerom. Ale „Kanalię” wysłałem tylko jednej osobie i to kiedy była już zdecydowana na lekturę (po przeczytaniu „Niepełnych”) i napisała mi, że wypożyczy ją sobie z biblioteki.

Ponieważ w znakomitej większości o książkach w Internecie piszą kobiety, zaskoczyło mnie bardzo przychylne przyjęcie „Kanalii” (od ocen pozytywnych po pełen zachwyt), bo jest to książka, którą określano słowami „mocna”, „męska”, „szowinistyczna” i nie da się zaprzeczyć, że do niej pasują. Obraz głównej bohaterki jest w niej mało pochlebny, ale może blogerki dostrzegły to, czego zwykle nie potrafią dostrzec zacietrzewione feministki: że pokazanie jednej złej kobiety nie jest opinią na temat całego kobiecego rodzaju. No i jest to książka dość obsceniczna, na tyle, że kiedy słyszę nieszczere oceny ze strony rodziny, że im się podobało, pytam niewinnie: „Cioci podobała się taka wulgarna powieść? No, naprawdę miałem o cioci lepsze zdanie”. Ale może recenzentki dostrzegają, że ta wulgarność służy charakterystyce jednego z bohaterów i kiedy w pewnym momencie znika on z kart powieści, dalej nie pada już ani jedno przekleństwo.

Przychylnego przyjęcia spodziewałem się natomiast zaraz po wydaniu „Kanalii”. Publikację w ciągu miesiąca zaproponowały mi dwa wydawnictwa (a to drugie dużo większe od Santorskiego), co w przypadku debiutanta świadczy o bardzo dobrej książce, bo przy dobrej czy przyzwoitej jak po pół roku dwudzieste wydawnictwo, do którego posłał powieść, zgodzi się ją wydać, może mówić o dużym szczęściu. Na dodatek przez cały okres przygotowywania książki do publikacji słyszałem zachwyty redaktorów Santorskiego, jaki to świetny kryminał napisałem. Tym większym szokiem była dla mnie opinia Roberta Ziębińskiego z „Newseeka”, który uznał „Kanalię” za kompletne dno i przykład, jak kryminałów tworzyć nie należy. Długo trwało, zanim się z szoku otrząsnąłem, bo autor to delikatna roślinka, a debiutant to już w ogóle mimoza, i mogłem w miarę spokojnie przeanalizować recenzję Ziębińskiego. Omawiał w niej trzy książki, poza moją „Żniwiarza” Grzegorzewskiej i „UGI” Tomaszewskiego. Tyle że określenie „omawiał” pasowało jedynie do pierwszych dwóch: w miarę streścił ich akcję i wspomniał przedstawione w nich problemy, w przypadku „Kanalii” nie, ani słowa o konstrukcji (dość nietypowej), o poruszonych problemach (np. pedofilia księży), o lejtmotywie (skrzywdzona miłość), żadnej wzmianki o wydarzeniach opowiedzianych poza dziesiątą stronicą książki. Całość wyglądała tak, jakby Ziębiński dostał zlecenie napisania łącznej recenzji trzech książek, ale nie wyrobił się z ich przeczytaniem, więc zjechał „Kanalię” na podstawie pierwszych kilku stron.

Podejrzenie potwierdzały nie tylko opinie sprzed wydania, ale i te po wydaniu. Pozytywna recenzja w „Życiu Warszawy”, entuzjastyczne w „Przeglądzie”, w „Semestrze”, w „Wolnej Drodze”. Książka tak powszechnie dobrze przyjmowana, mogła mieć niedociągnięcia, ale nie mogła być kompletnym dnem. Co więcej, nawet z mocno enigmatycznej recenzji w „Przeglądzie” więcej można było się dowiedzieć o treści książki niż z tej Ziębińskiego.

Moje podejrzenie umocniła też historia, która dokładnie w tym samym czasie (grudzień 2006) wydarzyła się w Szwecji (link do artykułu, niestety po szwedzku). Otóż recenzent gazety „Helsingborgs Dagblad” Kristian Lundberg opublikował tekst o wydanych jesienią w Szwecji powieściach kryminalnych, przy czym wyraził skrajnie negatywną opinię na temat kryminału Britt-Marie Mattsson zatytułowanego „Władza strachu”. Dowcip polegał na tym, że powieść Mattsson w ogóle się nie ukazała. Jakim cudem recenzent zjechał nieistniejącą książkę? Ano takim, że jej zapowiedź wraz ze streszczeniem ukazała się w katalogu wydawnictwa Piraten. Szwedzkie katalogi wydawnicze w odróżnieniu od polskich nie są redagowane pod mottem, jak coś nam się z tego uda wydać, to wydamy, tylko stanowią praktycznie informację, co będzie na księgarskich półkach i Lundberg był przekonany, że powieść w księgarniach jest. Tymczasem nastąpiło jakieś trzęsienie ziemi i wydawnictwu książki nie udało się opublikować. Lundbergowi nie przeszkodziło to napisać, że w powieści Mattsson „intryga jest przewidywalna, postacie nakreślone schematycznie” (Ziębiński o mojej książce: „Każdy element intrygi już znamy, a bohaterowie są przewidywalni do bólu”). Znamienny był komentarz przedstawiciela wydawnictwa Piraten, który stwierdził, że od dawna podejrzewali, że recenzenci ledwie przeglądają ich książki, ale dopiero teraz mają dowód, jak to wygląda. No bo rzeczywiście, jeśli ktoś nie ma takiego szczęścia jak Mattsson, to może gryźć tylko paznokcie ze złości, bo skurwysyństwo (przepraszam za słowo, ale inaczej tego procederu nie można nazwać) jest nie do udowodnienia. Recenzent zawsze może oświadczyć, że o wydarzeniach z powieści nie wspomniał nie dlatego, że ich nie znał, tylko nie widział takiej potrzeby.

Wracając do Roberta Ziębińskiego, zadebiutował on właśnie swoim pierwszym kryminałem pt. „Dżentelmen”. Mam nadzieję, że jakiś skrajnie nierzetelny recenzent z wielkonakładowej gazety zjedzie jego książkę bez czytania, uznając, że to, że nie wyrabia się z własną pracą, uprawnia go do niszczenia pracy innych (mało chrześcijańskie uczucie, ale nie jestem chrześcijaninem, więc mogę sobie na nie pozwolić).

Blogerka Kaś zdziwiła się, że tak mnie ucieszyło w jej recenzji podkreślenie drugiej warstwy „Kanalii”, tej psychologicznej. Kaś nazwała ją „studium zranionej ludzkiej psychiki”, co uważam za bardzo trafne określenie. Tymczasem zawodowi krytycy mieli z tą warstwą duże kłopoty. Recenzent „Rzeczpospolitej”, Grzegorz Sowula, uznał w ogóle spowiedź mordercy za błąd warsztatowy, nie dostrzegając, że to jest clou tej powieści, a morderca jej głównym bohaterem. Można oczywiście twierdzić, że autor napisał powieść tak nieudolnie, że nie udało mu się w niej wyrazić tego, co chciał wyrazić. I wszelkie wyjaśnienia z jego strony zostaną tak zinterpretowane: skoro musi tłumaczyć, o co mu chodziło, znaczy się, nie potrafił tego ująć w powieści. Pisarz jest skazany na czekanie, aż inny recenzent zinterpretuje książkę zgodnie z jego intencjami. I dlatego tak bardzo cieszą mnie recenzje (liczba mnoga, bo Kaś nie jest przecież odosobniona), których autorzy dostrzegają właściwy sens „Kanalii”. To, że częściej potrafią go dostrzec amatorzy, niż zawodowcy, choć ci ostatni czują się uprawnieni do objaśniania treści książek innym, świadczy chyba wymownie o poziomie polskiej krytyki.

Wspomnę jeszcze o prywatnych reakcjach. O tym, że piszę książkę i że została przyjęta do wydania, powiedziałem tylko jednej osobie. Reszta rodziny, przyjaciół, znajomych dowiedziała się na ogół w chwili otrzymania egzemplarza w prezencie. Zaskoczenie było tym większe, że normalnie o swojej pracy chętnie opowiadam, a tu przez rok nie zdradziłem się słówkiem, co się kroi. Jedna z moich bliższych koleżanek doznała wręcz szoku: wpatrywała się w okładkę, nie mogąc uwierzyć, że widzi na niej moje nazwisko i zdumiona ciągle powtarzała to samo zdanie, zmieniając tylko intonację: „Napisałeś książkę?! Napisałeś książkę? Napisałeś książkę!”

6 komentarzy:

  1. Po przeczytaniu powyższego tekstu mogę napisać tylko jedno: nabrałam ochoty na przeczytanie tej książki :)

    Ale na razie zadowolę się przeczytaniem książki "Niepełni", którą znalazłam w bibliotece. A może do czasu jej przeczytania w bibliotece pojawi się również "Kanalia", kto wie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nie przesadzę jeśli napiszę, że zwykli czytelnicy mają do powiedzenia o wiele więcej na temat książki, niż zawodowi krytycy piszący enigmatyczne i powierzchowne recenzjo-notki do gazet. My książkę czytam, a nie lecimy po akapitach. My myślimy nad treścią. Przekonałam się, czytając różne artykuły w liczących się tygodnikach na tematy literackie lub też o sztuce, że osoba pisząca często nie zna się na rzeczy i tworzy kompletnie nową interpretację tematu. Mota się w pojęciach i doszukuje niepojętych koncepcji.

    OdpowiedzUsuń
  3. Weźcie tylko pod uwagę to, że w dziennikach i tygodnikach bardzo często "na za pięć dwunasta" wpada jakaś ważna reklama, na której można sporo zarobić...

    I wtedy pojawia się hasło: "No to tniemy coś z działu kultury... Te, Heniek, weź no wyrzuć ze dwa akapity z tej swojej recenzji, nic się przecież nie stanie... Kto w ogóle czyta te twoje recenzje?"

    - bardzo często to właśnie jest powód powierzchowności sądów recenzenta, kiedy pod presją czasu, na kolanie musiał coś tam wycinać z przygotowanego wcześniej, może i nawet zgrabnego, tekstu...



    Panie Pawle, bój się Pan Boga!, przecież takimi wyznaniami to można stracić jakichś potencjalnych czytelników! Tu trzeba iść drogą Marka Krajewskiego, który choćby go przypiekali to na temat spraw religijnych, tudzież politycznych, ani mru mru...

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tym "bój się Pan Boga!" - to oczywiście chodziło o Pana "antychrześcijańską" deklarację z blogonotki, ale coś zniknęło przy przesyłaniu komentarza :(

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeśli recenzent przeczytał książkę, widać to w recenzji bez względu na to, jak bardzo musiał skrócić tekst, bo odnosi się do powieściowych faktów (nawet jeśli ich nie przytacza), a nie posługuje formułkami wytrychami.
    A ukrywanie swoich przekonań, żeby coś osiągnąć, jest mi obce.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ha, mnie również ta notka dość mocno zachęciła, rozejrzę się za "Kanalią";) Ciekawe spojrzenie na recenzje z drugiej strony, swoją drogą. I niestety muszę się zgodzić, że nie raz czytałam recenzję, która ewidentnie była napisana bez rzetelnej znajomości recenzowanej książki...

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.