Swoim zeszłotygodniowym wpisem wywołałem kontrowersję, uznając tempo czterech arkuszy miesięcznie za bardzo napięte i twierdząc, że zadowalająca jest stawka 800-1000 zł za arkusz. Padły kąśliwe komentarze, że skoro tak wolno pracuję, nic dziwnego, że tak dużo się domagam. Komentarze pokazujące, jak tłumacze literatury sami się ograniczają, jak nie cenią swojej pracy, jak dali sobie wmówić, że ich praca jest g… warta. Przyjmijmy, że ktoś pracuje dużo szybciej, sześć, osiem arkuszy miesięcznie. Czy wynagrodzenie sześć, osiem tysięcy miesięcznie za wykonanie przekładu, który stoi najwyżej w translatorskiej hierarchii, to jakieś przesadzone pieniądze? Gołe sześć, osiem tysięcy, czyli bez zapłaconej składki zdrowotnej, emerytalnej, bez prawa do urlopu. Poza tym tę górną stawkę, a nawet wyższą, wydawnictwa płacą: kiedy im na tłumaczu zależy i książka jest z tych schodzących w nakładzie przynajmniej kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Do tej dolnej granicy też da się zbliżyć: propozycja, którą dostałem przed tą opisaną, opiewała na 670 złotych, bez problemu wynegocjowałem 750, a to nawet nie był kryminał.
Jeśli chodzi o wskazane tempo, to nie opierałem się tylko na własnym doświadczeniu, które zresztą jest niemiarodajne, bo nigdy nie miałem możliwości skupienia się wyłącznie na tłumaczeniu książki: jestem przysięgłym i zawsze jakąś część czasu muszę poświęcić na tłumaczenie dokumentów, a oczywiście nie prowadzę buchalterii, jaki procent czasu zajęła mi literatura, a jaki tłumaczenia uwierzytelnione. Nie mając przetestowane, ile jestem w stanie „wyciągnąć”, sięgnąłem po doświadczenia innych tłumaczy, a te brzmiały, że arkusz tygodniowo to jest sporo i właściwie maks. Miesiąc to wprawdzie trochę więcej niż cztery tygodnie, ale czy rzeczywiście, o tym poniżej. Jest jeszcze inny dowód, że cztery arkusze stanowią maksimum: tyle wołają wydawnictwa. Wydawnictwa, którym zawsze się śpieszy, w których tłumaczenia muszą być zawsze na wczoraj, bo praktycznie tylko tłumacz jest przeszkodą uniemożliwiającą im szybkie wydanie książki. Gdyby powszechną normą było sześć czy osiem arkuszy w miesiącu, wydawnictwa domagałyby się takich terminów. Wierzę oczywiście, że są stachanowcy, którzy tyle robią. Przeczytałem nawet, że jeden pan bez problemu tłumaczy dwanaście arkuszy, bynajmniej nie zarywając nocy. I od dzisiaj zamierzam tłumaczenia tego pana omijać szerokim łukiem, bo jestem święcie przekonany, że wśród jego przekładów dobrych nie ma, są tylko nieskrytykowane.
Tłumaczenie literatury to nie układanie cegieł na akord, jak wydaje się komentującemu, który napisał, że wolne tempo nie najlepiej o mnie świadczy. Jeśli sam się tym para, powinien czym prędzej przekwalifikować się na kierowcę karetki. Tam rzeczywiście pośpiech jest wskazany. Nie ma zbyt wolnego tempa w tłumaczeniu literatury. Może być za szybkie, ale nigdy za wolne. Zależność jest prosta: im więcej czasu poświęci się na tłumaczenie utworu literackiego, tym przekład będzie lepszy.
Domyślam się, że ci tłumaczący sześć czy osiem arkuszy (na te dwanaście spuśćmy litościwie zasłonę milczenia) pracują nad tekstem literackim jak nad instrukcją obsługi magnetowidu. Jest odpowiednik danego słowa (broń Boże z papierowego słownika, co nie przybrało formy elektronicznej, nie istnieje), czytelnik rozumie, jedziemy dalej z koksem. Szukanie lepszych synonimów to strata czasu, termin wisi, honorarium nędzne, nie wyjdzie się na swoje. A ja szukam. Nie dużo lepszych. Odrobinę lepszych, ciut lepiej oddających sens, intencję, melodię oryginału. Nie w jednym słowniku, nie w dwóch, jeśli trzeba w dziesięciu, jeśli tych dziesięć zawiedzie, na przykład w literaturze danego okresu. O efektach można sobie przeczytać choćby w tej recenzji „Zabłąkań” Hjalmara Söderberga.
A przecież słownictwo to nie wszystko. Tłumaczenie literatury to zgrabne pisanie po polsku tego, co autor wyraził w innym języku. Z zachowaniem stylu i sensu. Zadanie, co tu dużo mówić, karkołomne. Nieraz trzeba się nagimnastykować, żeby tekst idealnie oddawał oryginał, a jednocześnie brzmiał tak, jakby od początku został napisany po polsku. Gimnastyka zabiera czas. Ale teraz rozumiem, dlaczego czytując przekłady, widzę w tle angielski. Albo dlaczego odkrywam, że książka, którą czytam w oryginale, nie jest tą, którą czytałem w przekładzie.
Tłumacząc „Młodość Martina Bircka” Söderberga, niektórym stronom ostatni szlif nadawałem przez parę godzin, o żadnych czterech arkuszach w miesiącu nie było mowy, a nie mam bynajmniej poczucia, że poświęciłem tej powieści choćby pół minuty za dużo. Przeciwnie, za mało. Bo wyłożyłem się na opisie mostu. Przekopałem się przez źródła, poprosiłem o konsultację Andersa Bodegårda, a mimo to opisałem most, którego Söderberg nie opisał. Ja zwykły, Söderberg pontonowy. Rozwiązanie było w zasięgu ręku, bo w „Zabłąkaniach” jest to niemal wprost powiedziane, ale akurat po „Zabłąkania” w trakcie tłumaczenia „Młodości” nie sięgnąłem. Moja wina. Bo tłumacząc, trzeba czytać. Powieść to pułapka. Tekst fachowy skupia się na jednej dziedzinie, tłumacz wie na jakiej, wystarczy przestudiować specjalistyczną terminologię. W powieści autor sobie hula: a to przypomni mu się coś z jego wyjazdu na Islandię, zrobi aluzję do średniowiecznych filozofów, nawiąże do innej swojej powieści, skomentuje jakieś przelotne polityczne wydarzenie i tak dalej. Owszem, można tego nie odczytywać, bo wnikliwe studiowanie utworu jest czasochłonne, a przecież cztery arkusze w miesiącu nie najlepiej świadczą o tłumaczu. Można gnać, wyrabiając stachanowską normę, i pozostawać w błogiej nieświadomości, że weszło się na parę min. Które zresztą niekoniecznie wybuchną, w wielu przypadkach się trafi, tłumacząc gołą słowną warstwę, a jeśli nawet się nie trafi, to przecież czytelnik niekoniecznie się zorientuje, nie przyplącze się żaden krytyk erudyta (duża szansa: rzadkość w przyrodzie), i tłumacz stachanowiec utrzyma swoje dobre mniemanie o sobie. „Młodość Martina Bircka” można spokojnie przetłumaczyć, w ogóle nie zauważając, że tam jest jakiś problem z mostem. Mojej wpadki też nikt nie spostrzegł.
Ale ja tu o Söderbergu, najtrudniejszym pisarzu szwedzkojęzycznym do przekładania na polski, a przecież miałem jedynie – cytuję za jednym z komentarzy – machnąć kryminalik. No więc ja nie macham kryminalików. Tłumaczę powieści kryminalne. Machającym polecam ustawienie się na skrzyżowaniu i kierowanie ruchem, tam będą na właściwym miejscu. To, że tłumaczenie kryminału jest zazwyczaj prostsze niż tzw. ambitnej literatury, nie oznacza, że jest łatwe. Nie ma łatwych tekstów literackich do przełożenia. Jeśli jakiś tłumacz uważa, że miał do czynienia z łatwym tekstem, to znaczy, że nawet nie zorientował się, na czym polegała trudność. Też tak można. A nie widzę żadnego powodu, bym do tłumaczenia kryminału mniej się przykładał – jeśli się podejmuję, to elementarny szacunek dla autora i czytelnika nakazuje mi dążyć do tego, by wykonać je perfekcyjnie.
Krytykom umknęło, że zestawiam zarobki redaktora i tłumacza. Dwóch osób, którym płaci ta sama, rzekomo strasznie biedna firma. Przyjrzyjmy się więc temu dokładniej. Redaktor ma etat. Etat oznacza osiem godzin pracy dziennie, bez sobót, niedziel i dni świątecznych, do tego urlop. Policzmy: dwadzieścia dwa dni robocze w miesiącu razy osiem godzin daje ich 176. Średnio w miesiącu jest jeden dzień świąteczny, odejmijmy więc osiem godzin, zostaje 168. Urlop to dwadzieścia sześć dni, przyjmijmy dla równego rachunku dwadzieścia cztery i odejmijmy kolejne szesnaście godzin. Wychodzi 152 i tyle tłumacz powinien brać pod uwagę, jeśli chce obliczać tempo swojej pracy i swoje zarobki. Jeśli ktoś chce pracować więcej, jego broszka, jeśli zamierza pracować trzy miesiące bez dnia przerwy, jego wybór, ale wydawnictwo nie może tego od niego oczekiwać, a jeśli oczekuje to za ekstra stawkę, a nie w ramach normalnego honorarium. Pan redaktor nie wyłącza się z życia na trzy miesiące, dlatego że wydawnictwu śpieszy się z książką. Pan redaktor wychodzi o szesnastej z wydawnictwa i uważa (słusznie), że do ósmej rano następnego dnia to nie jego biznes. Nie wiadomo natomiast, dlaczego (niesłusznie) uważa, że tłumacz ma tej książce poświęcić cały swój czas, wyłączywszy sen. Pokazałem to w tekście „W roli angielskiej królowej”, który zamieściłem w swoim poradniku. Wydawnictwu super się śpieszy, daje tłumaczowi 50 dni na tłumaczenie (nie roboczych, zakłada, że w weekendy też będzie pracował), ale negocjacje (w ramach tego czasu) ciągle są przerywane, bo albo święto, albo pan redaktor wziął sobie dzień czy dwa urlopu. Pytanie teraz, dlaczego wydawnictwo na niegłodową pensję pana redaktora pieniądze bez większego trudu potrafi wygospodarować i jednocześnie szanuje, że redaktor ma na przykład życie rodzinne, a równoważnych dla tłumacza nie, przy czym uważa, że tłumacz to jest jakiś cyborg, który ma zapierniczać piątek i świątek. A przecież to tłumacz tworzy produkt, z którego wydawnictwo żyje, on nie powinien się prosić, że chciałby zarabiać tyle co redaktor, on bez łaski winien zarabiać więcej! Rzekomo książki są mało dochodowe i wydawnictw nie stać, żeby tłumaczom płacić więcej. Ciekawe więc, że z tych niedochodowych książek jakoś sporo firm całkiem nieźle się utrzymuje.
Jeśli podzielić sto pięćdziesiąt dwie godziny na cztery arkusze wychodzi, że na jedną stronę tłumacz ma godzinę i czterdzieści pięć minut. Właściwie mniej, bo nie ma w tym korekty autorskiej, a my już tak się daliśmy zwariować, że sporej części pracy wykonanej dla wydawnictwa w ogóle nie postrzegamy jako pracy. Jeśli zmniejszymy ten czas o połowę wedle twierdzeń niektórych, że osiem arkuszy to pestka, wychodzi pięćdziesiąt minut na stronę. Na jej „przepisanie”, na research, na sczytanie. Da się wykonać? Pewnie, że się da. Wszystko się da. W parafii mojej babci był ksiądz, który mszę odprawiał w pół godziny. Wpadał wiernym w słowo, śpiewał szybciej niż organista grał, ale w pół godziny się mieścił, nie gubiąc ani jednej formułki. Ci, dla których msza była przykrym obowiązkiem, walili do niego tłumnie, inni, jak moja babcia, dla której udział w mszy był autentycznym duchowym przeżyciem, uznawali go za pseudoksiędza. Bo ze spotkania z Bogiem zrobił ceremonię do odbębnienia. A my z tłumaczenia literatury, z artystycznego zajęcia, zrobiliśmy przeklepywanie tekstów. Zagubiliśmy świadomość, że artysta w ogóle nie patrzy na zegarek, pracuje nad swoim dziełem tak długo, aż uzna je za doskonałe. Z artystycznej duszy pozostała mentalność przodownika pracy.
Jesteśmy elitą tego zawodu. Wielu marzyło o tłumaczeniu literatury, ale przekonało się, że nie ma talentu, ci, którzy przełożyli jedną czy dwie powieści i zrezygnowali ze względów finansowych, z dumą je demonstrują jako swoje największe osiągnięcie, niejeden, przetłumaczywszy ledwie poradnik czy książkę popularnonaukową, już się nazywa tłumaczem literackim, choć na to miano jeszcze nie zasłużył, ale przecież tłumacz literacki to brzmi dumnie. Ciesząc się największym prestiżem, finansowo jesteśmy na samym dnie. W dużej mierze na własne życzenie, bo się nie szanujemy, nie negocjujemy. Daliśmy sobie wmówić, że wydawnictw nie stać, by nam dobrze płacić. Lekarze, którzy byli w podobnej do nas sytuacji (na tę zbieżność wskazałem w artykule „Tłumacz literatury” zamieszczonym na tej stronie) – też mało zarabiali, też było ich stosunkowo dużo, też nie mieli gdzie pójść, bo jak tłumacz jest uzależniony od wydawnictwa, tak lekarz od szpitala – upomnieli się o swoje, uznając, że za szanowane umiejętności należą się duże pieniądze, i dziś jest to jeden z najbardziej dochodowych zawodów. A tłumacze godzą się na ochłapy, bo jak dużo zrobią, to nominalnie uzbiera się przyzwoita sumka. No to wszystko przed wami, drodzy (czy raczej należałoby napisać: tani) państwo tłumacze. Aleksiej Stachanow wyrobił prawie tysiąc pięćset procent normy, bierzcie więc z niego przykład. Co to jest dwanaście arkuszy w miesiącu, zróbcie trzydzieści. Potem policzcie sobie, że trzydzieści po pięćset za arkusz daje piętnaście tysięcy, a to jest wręcz nieprzyzwoite, by tłumacz tyle zarabiał, wystąpcie więc do wydawnictwa, by wam obniżyło stawkę. Myślę, że z uzyskaniem zgody nie będziecie mieli problemu.