Indie (independent writer) to pisarz odżegnujący się od głównego nurtu wydawniczego i publikujący samodzielnie w Internecie. Jednym z nich jest Piotr Kowalczyk, który na swoim blogu zachęca do pójścia w swoje ślady cyklem „Pisarzu, zostań indie”.
We wstępie dowiadujemy się, dla kogo cykl nie jest przeznaczony. Jeśli twoim marzeniem jest być pisarzem spoczynkowym w powyciąganym szarym swetrze i gierkowskich denkach, któremu przeznaczone jest wylądować za młodu w więzieniu, szpitalu psychiatrycznym albo na cmentarzu, możesz przestać czytać już teraz. Osobiście chciałbym się dowiedzieć, co to za gatunek pisarza „spoczynkowy” i dlaczego jest predestynowany do wylądowania, i to już za młodu, w więzieniu, psychiatryku albo na cmentarzu. Frapuje też mnie, co to są owe „gierkowskie denka”. Nigdy w życiu tego określenia nie słyszałem, Google takiego połączenia nie zna. Domyślam się, że okulary, ale dlaczego gierkowskie? Gierek okularów nie nosił, z okularami kojarzy się Jaruzelski.
Jeżeli uważasz, że samodzielne wydawanie książek to obciach i zwykłe odzieranie postaci pisarza z magii materializowanej dymem papierosowym i okresami niemocy twórczej – daj sobie spokój . Proszę państwa, czy to nie skandal? Mamy naukowe odkrycie, może nie na Nobla, ale na artykuł w „Nature” czy „Science” na pewno, a tymczasem cisza. Wybitny znawca tematu Piotr Kowalczyk odkrywa, że niemoc twórczą powoduje publikowanie książek w wydawnictwach, pisarze samodzielnie wydający swoje książki na niemoc twórczą nie cierpią, przyczyny blokady prowadzącej do depresji, alkoholizmu czy samobójstwa wyjaśnione i nikt o tym nie mówi? Co się stało? Czy tłumacz przysłany przez „Nature” odmówił tłumaczenia tekstu, kiedy przeczytał o „magii materializowanej okresami”? Albo jakiś zawistny konkurent, który sam szuka rozwiązania zagadki, zyskał posłuch dla swego kłamliwego i oszczerczego twierdzenia, że indie nie cierpi na niemoc twórczą, bo to zwykle grafoman, a ci, jak wiadomo, bez trudu zapełniają „myślami, które cisną ich pod czaszką” tysiące stron? Bez względu na przyczyny jest to skandal, który natychmiast należy wyjaśnić!
W drugiej części (wstęp jest pierwszą, wstęp to wstęp, ale Kowalczyk ma hinduską numerację) autor dowodzi, że poszukiwanie wydawcy jest błędem, bo a) wydawcy nie mają czasu na czytanie nadesłanych tekstów; b) nie chcąc czytać, wolą twórców z dorobkiem. Pisarz z dorobkiem jest o niebo lepszy niż pisarz bez dorobku. Jeśli na twoim koncie jest ‘jedynie’ świetna powieść, to jest to stanowczo za mało. O tym, że powieść jest świetna wydawca nie wie, a czytać mu się nie chce, bo nie masz dorobku. Koło się zamyka – i jest to koło z rodzaju tych najbardziej absurdalnych.
Powieść na koncie to już wprawdzie dorobek, ale zdaje się, że Kowalczyk rozumie przez to pojęcie powieść napisaną, ale jeszcze niewydaną. I konkluzja jest taka, że debiut to kwadratura koła. Rzecz niewykonalna. Szkoda, że Kowalczyk nie zechciał wyjaśnić, skąd się w takim razie biorą pisarze z dorobkiem. Pilch przyleciał z Marsa, Gretkowska urodziła się jako autorka trzech książek, Krajewski zaczął od wydania swojej piątej książki, a potem wrócił do pierwszej? I jakim cudem w ostatnich latach zadebiutowali Sylwia Kubryńska, Szymon Bogacz, Marek Wiśniewski, Wiktor Hagen, Maria Ulatowska wraz z wieloma innymi? Aha, Kowalczyk twierdzi, że problemu nie ma, jeśli w wydawnictwie pracuje wuj lub kumpel debiutanta. Z tego, co wiem, Krajewski w Wydawnictwie Dolnośląskim nie miał znajomych ani rodziny, podobnie ja w Santorskim czy Kubryńska w Nowym Świecie. I tak jest w przypadku znakomitej większości debiutantów, zarzuty Kowalczyka są typowe dla nieudacznika, który nie może dostać pracy, więc żeby nie przyznawać się do własnej nieudolności, tłumaczy sobie, że to przez brak pleców. Kowalczyk podaje przykład kilku słynnych pisarzy, którzy długo dobijali się do wydawnictw. Bywa i tak, ale nierzadko książka debiutanta jest przyjmowana od ręki. Przykładem niech będzie tu Gaja Grzegorzewska. Posłała swojego „Żniwiarza” do wydawnictwa EMG (i nigdzie więcej), Irek Grin (niewujek, niekumpel) przeczytał, spodobało mu się i wydał. Nie chodziła, nie prosiła się, nie czekała latami na wydanie. Owszem, żeby tak trafić, trzeba mieć trochę szczęścia, owszem, wydawcy lekceważą autorów, nie czytają wszystkich propozycji wydawniczych (ale że nie czytają w ogóle, jest twierdzeniem nieprawdziwym), generalnie rzeczywiście jest to droga przez mękę, ale droga, wbrew twierdzeniom Kowalczyka, do przejścia. Zresztą jaka jest alternatywa?
Alternatywę przedstawia Kowalczyk w części trzeciej. Jest nią publikowanie samodzielne, a dzięki Internetowi można robić to bez kosztów i dzięki temu samemu Internetowi można dotrzeć do czytelników. Ale żeby publikować samodzielnie, trzeba mieć określone cechy, pierwszą z nich jest wszechstronność: pisarz (...) przyjmuje nowe role (...) wykonuje zadania redaktora, korektora czy grafika. Po tym stwierdzeniu wyraźnie widać, że ci tak zwani autorzy 2.0 nie mają bladego pojęcia o warsztacie pisarskim. Pisarz nie może sam sobie być redaktorem i korektorem. Człowiek nie wyłapie wszystkich swoich błędów, potrzebne jest świeże spojrzenie. Publikacja to nie tylko udostępnienie tekstu czytelnikom, to również opracowanie tego tekstu, by był na odpowiednim poziomie.
Inną cechą indie ma być proaktywność. W odróżnieniu od pisarza tradycyjnego, za którego wszystko załatwia wydawnictwo, indie działa, nie czeka na cud, na szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie bardzo rozumiem, dlaczego scedowanie działań promocyjnych i dystrybucyjnych na osoby, które się na tym znają i mają opracowane skuteczne procedury, miałoby być czekaniem na cud. Czy lepiej powierzyć coś fachowcom, czy wyważać otwarte drzwi? Kowalczyk twierdzi, że indie musi codziennie podejmować decyzje dotyczące swojej książki (stąd pewnie proaktywność, a nie zwykła aktywność), a tych, których może to zniechęcać, dopinguje: w swojej książce co chwila każesz bohaterom podejmować decyzje. Jako indie sam jesteś bohaterem swojej historii. Brzmi wzniośle, tylko sensu za grosz nie ma. Decyzja, na jakiej platformie mam jako indie opublikować swoją książkę, czy promować ją intensywniej na Twitterze czy Facebooku, nie jest żadną zmieniającą życie decyzją, jedną z wielu, jakie się podejmuje w każdej działalności. Kowalczyk jako przykład „odważnej decyzji” przytacza pomysł autora, który postanowił się promować, pisząc powieść w trzy dni, a czytelnicy na bieżąco śledzili postęp prac w Internecie. Dlaczego pomysł happeningu miałby być „odważną decyzją”? No chyba, że Kowalczykowi chodzi o odwagę robienia z siebie głupka, bo pisanie powieści w trzy dni ma tyle samo sensu co próba przebiegnięcia maratonu w kwadrans.
Ale najwspanialszą cechą pisarzy niezależnych jest kreatywność. Jak wiadomo, pisarze zależni są tego atrybutu całkowicie pozbawieni. [Niezależni] Nie mają pieniędzy na wielką premierę w salonach prasowych, nie stać ich na zorganizowanie okazałego spotkania z dziennikarzami, po którym można przy lampce wina zrobić dobre wrażenie. Nie mają środków na realizację trailera książkowego. Co pozostaje? Kreatywność. Chociaż wiek debiutantów ostatnio mocno się obniżył, to wciąż jednak pisarstwo pozostaje zawodem, w którym debiut w wieku dojrzałym a nawet podeszłym jest czymś naturalnym, więc widać, że pisarze niezależni rekrutują się z biedoty albo z ludzi, którzy nie potrafią się dorobić. Można by zapytać, dlaczego nie wykorzystali swojej kreatywności.
Dwie kolejne cechy, które Kowalczyk podziwia u pisarza niezależnego (czyli u siebie), to ekspansywność i otwartość. Pisarze niezależni szukają okazji, trampoliny, która pozwoli im szybko dotrzeć do nowych czytelników. No jak książek pisarzy niezależnych nie uświadczy się w księgarniach ani bibliotekach, czyli tam, gdzie szuka ich znakomita większość czytelników, to rzeczywiście potrzebna trampolina. Nie ma to nic wspólnego z wycofanym geniuszem, który generalnie pije wódkę i od czasu do czasu zabiera się za napisanie wiersza, który to wiersz będąc jeszcze w formie białej kartki, już jest arcydziełem. Wycofany geniusz to taki, który już nie jest w obiegu, czy taki, któremu poziom inteligencji się cofnął? A po sarkastycznej uwadze o wierszu widać, że cechą pisarza niezależnego (niewymienioną przez Kowalczyka) są ciężkie kompleksy i zawiść wobec pisarza prawdziwego. Pisarz ze wspomaganiem wydawniczym ma tę przewagę, że może być wykreowany – czasem na kogoś zupełnie innego, niż jest w rzeczywistości. Czy masz tyle pieniędzy, żeby być kimś innym? Lepiej jest być autentycznym. Jak jest dobrze – pisać, że jest dobrze. Jak jest źle – pisać, że jest źle. Pisarz ze wspomaganiem to niemal jak sportowiec na dopingu. Ale skoro jest wspomaganie, to po co pieniądze? I pisanie powieści to nie jest relacja z własnego życia, na tym właśnie polega cała sztuka, żeby umieć napisać tragedię, mając wyśmienity nastrój, a w podłym stworzyć taką komedię, że czytelnik popłacze się ze śmiechu. Nie masz żadnej gwarancji, że czytelnik polubi w tobie kogoś innego, ale masz szansę, że polubi cię takim, jakim naprawdę jesteś. Kowalczykowi pisarz wyraźnie myli się z celebrytą. Dla czytelnika pisarz może być jedynie pustym nazwiskiem na okładce, ważne jest, czy spodoba mu się jego utwór.
Jeśli ktoś przeszedł powyższy test psychologiczny (zauważmy, że taka cecha jak umiejętność pisania nie jest konieczna), może wstąpić w szeregi elity i zyskać dumne miano autora 2.0. A wiążą się z tym same korzyści. Przede wszystkim zdobędzie się wiedzę o rynku wydawniczym, gdy tymczasem pisarz podłączony do wydawcy zdobywa ją wolniej lub nie zdobywa wcale. A jeśli już zdobywa, to jest ona obciążona punktem widzenia wydawcy, bo, jak wiadomo, pisarz podłączony do wydawcy (czym podłączony? kablem?) to taka sierota, która nie potrafi czerpać wiedzy z innych źródeł. Poza tym taki pisarz [taki, czyli podłączony] uczy się przestarzałych zasad funkcjonowania rynku. Święta prawda. Po co uczyć się prowadzenia samochodu, zasad ruchu drogowego, wydawać szmal na przestarzały wynalazek i być kierowcą 1.0, kiedy przyszłością są poduszkowce, którymi będą jeździć kierowcy 2.0.
Kolejną korzyścią, jaką nęci Kowalczyk, jest szansa na większy dorobek. Dlaczego? Bo jak odpadnie użeranie się z wydawcami, będzie się miało więcej czasu na pisanie? Nie. W świecie 1.0 dorobkiem jest recenzja w Newsweeku, notka o książce w katalogu Empiku, nominacja do środowiskowej nagrody literackiej. W świecie 2.0 dorobkiem jest recenzja znanego blogera, komentarze w serwisie książkowym, liczba pobrań darmowego fragmentu czy liczba fanów na Facebooku. W świecie języka polskiego dorobkiem jest „ogół dzieł stworzonych przez pisarza”, ale Kowalczyk posługuje się polszczyzną 2.0 i przez dorobek rozumie reakcje na książkę. Kowalczyk nie dostrzega, że znani blogerzy piszą niemal wyłącznie o książkach wydanych w świecie 1.0, że komentarze w serwisach książkowych dotyczą tytułów papierowych, podobnie jak dyskusje na forach. Natomiast odwrotna sytuacja rzeczywiście nie zachodzi: recenzentów „Newsweeka” książki indie nie interesują, do nagród literackich nie bywają nominowane.
Ale „dorobek” to same zalety:
1 :. Wysyłasz książkę do recenzenta lub wydawcy – jedynie z twoim opisem
2 :. Wysyłasz tę samą książkę – z opisem, informacją, że została pobrana kilka tysięcy razy i opiniami czytelników.
Jak myślisz, która wersja ma większe szanse wzbudzić zainteresowanie?
Kowalczykowi wydaje się, że zadaje pytanie retoryczne, tymczasem odpowiedź jest taka, że dla wydawcy tekst pobrany kilka tysięcy razy jest spalony, bo oznacza kilka tysięcy potencjalnych nabywców mniej. No ale Kowalczyk zbędnej wiedzy o przestarzałym rynku wydawniczym nie ma, więc wybaczmy mu banialuki. Ciekawsza jest inna kwestia: po co posyłać tekst do wydawcy? Przecież już ustaliliśmy, że bycie indie to same zalety, a bycie pisarzem wycofanym, spoczynkowym i podłączonym wstyd i żenada. To jak, indie ma być jednak platformą do zostania pisarzem tradycyjnym? Kowalczyk chwali się liczbą pobrań swoich opowiadań, o których jeszcze trzy lata temu jedno z wydawnictw odpisywało w mailu „nikt teraz nie czyta opowiadań”. Czyli wydawnictwo się nie poznało. Kowalczykowi umyka, że to, co czytelnik chętnie weźmie za darmo, niekoniecznie kupi, zwłaszcza jeśli są to opowiadania autora stosującego konstrukcje „o których odpisywało”. Ciekawe jednak, że Kowalczyk starał się o wydanie w tak przez niego pogardzanym tradycyjnym obiegu. Jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że największym marzeniem autorów 2.0 jest degradacja do roli pisarza 1.0.
No i wisienka na torcie: jako indie na pewno będziesz lepiej radzić sobie z krytyką. Jak cudownie autorzy 2.0 radzą sobie z krytyką, można było zobaczyć po opublikowaniu przeze mnie recenzji poradnika Sowy.
Podsumujmy. Cały swój cykl Kowalczyk buduje na fałszywej opozycji pisarz tradycyjny (1.0) – pisarz nowoczesny (2.0), przy czym wyobrażenie o tym pierwszym ma co najmniej dziwaczne: to gość w szarym swetrze (ja akurat mam parę kolorowych), zaczadzony dymem papierosowym alkoholik, który zamknął się na odludziu (na odludziu można się tak zamknąć jak na oceanie, ale nie wymagajmy za wiele od autora, który sam jest sobie redaktorem) i o takim zjawisku jak Internet nie słyszał, natomiast pisarz nowoczesny to człowiek orkiestra, który na wszystkim się zna, a najlepiej na nowoczesnych technologiach. Tymczasem pisarze współpracujący z wydawnictwami też korzystają z Internetu, piszą blogi, zakładają konta w portalach społecznościowych, zamieszczają w sieci fragmenty swojej twórczości (i Kowalczyk nawet to zauważa, tylko wniosków z tego nie potrafi wyciągnąć). A ci, którzy tego nie robią, wcale na tym nie tracą. Jerzy Pilch, Olga Tokarczuk, Zbigniew Kruszyński i inni czołowi polscy autorzy nie są aktywni w Internecie, a jednak to oni, a nie Kowalczyk z Sową decydują o obrazie polskiej literatury współczesnej. Internet, zarówno jeżeli chodzi o reklamę, jak i sprzedaż książek, w Polsce jest na razie ubogim krewnym tradycyjnych mediów i kanałów dystrybucji, waga zamieszczanych w nim recenzji też jest daleko mniejsza niż waga recenzji publikowanych w prasie.
Kowalczyk pokazuje indie jako człowieka aktywnego, otwartego na czytelników (bo debatuje z nimi o swojej twórczości bezpośrednio w Internecie), piszącego pod tychże czytelników, a nie pod wydawcę albo dla siebie, rodzaj self-made mana świetnie radzącego sobie w rzeczywistości i przeciwstawia go pisarzowi tradycyjnemu, który nic więcej poza pisaniem książek nie umie, ot taka niedojda, która gryzmoli coś tam w swojej samotni, nie mając bladego pojęcia, czego czytelnicy oczekują, która bez wydawcy by zginęła, a że od tego wydawcy jest całkowicie zależna, to chodzi na jego pasku.
Akurat pisarz poza pisaniem nic więcej umieć nie musi, jest to warunek wystarczający, ale też konieczny, a tymczasem właśnie indie jakoś rzadko go spełniają. Gdyby więc nawet obraz pisarza tradycyjnego narysowany przez Kowalczyka był prawdziwy, to w niczym by to tej postaci nie ujmowało. Ale oczywiście nie jest, pisarze tradycyjni równie dobrze potrafią zadbać o swoje interesy i promocję własnej twórczości. Przekonanie, że wydawnictwo odwala całą robotę, może żywić tylko autor, który nigdy nie wydał tam książki. Ale nawet gdyby tak się działo, to byłaby to sytuacja idealna i wskazana. Pisarz jest od pisania, nie od sprzedawania swoich powieści. A aktywność indie bardzo często przeradza się w zwykłą nachalność, w próbę wciskania swojej twórczości wszystkim i za wszelką cenę. Kowalczyk, starając się zdeprecjonować pisarzy publikujących w tradycyjnym obiegu, wyraźnie leczy własne kompleksy, że nie udało mu się do tego grona załapać.
Przeciwstawianie pisania dla czytelników pisaniu pod wydawcę albo dla siebie jest nietrafne, bo pisanie pod wydawcę i pod czytelnika jest de facto tym samym. Pisze się wtedy pod gusta jakiegoś odbiorcy. Twierdzenie, że te gusta poznamy lepiej wtedy, gdy kilkaset osób skomentuje pisaną przez nas powieść w Internecie, niż gdy zdefiniuje je wydawca, który wie, co kupują czytelnicy, bo sprzedał im kilkaset tysięcy książek, jest nieuprawnione. A w pisaniu dla siebie nie ma nic nagannego, przeciwnie, z takiej motywacji powstały najwybitniejsze arcydzieła literatury. Kiedy pisarz nie patrzył, co inni chcą od niego dostać, tylko pokazywał czytelnikom coś oryginalnego. Co oczywiście nie oznacza, że wśród książek pisanych na przykład na zamówienie nie było arcydzieł. Nie ma żadnej recepty na dobrą książkę, pisarstwo jest rzeczą indywidualną, więc wszelkie pogardliwe uwagi o wycofanych pisarzach pokazują, że Kowalczyk nie za bardzo tę sztukę rozumie. Jeden do pisania potrzebuje świętego spokoju, pustelni, nie chce widzieć ludzi, z nimi rozmawiać, drugi musi podróżować, szukać wrażeń, trzeciemu najbardziej odpowiada normalne mieszczańskie życie i pisanie od ósmej od piętnastej, czwarty nie napisze pół zdania, jeśli nie podyskutuje w Internecie, ale każdy z nich stworzy dobrą powieść pod warunkiem, że ma predyspozycje. To jest słowo klucz. Bo różnica między autorem 1.0 a 2.0 przebiega w zupełnie innym miejscu, niż chce ją widzieć Kowalczyk. Ten pierwszy umie pisać i autorem 1.0 zostaje z wyboru, może oczywiście również odrzucić współpracę z wydawnictwami i zostać autorem 2.0, ale o takich przypadkach jakoś nie słychać (jeśli odrzuca współpracę z wydawnictwami, to zakłada własne, ale nadal tradycyjne), autor 2.0 to zwykle grafoman, którego wydawnictwa nie przyjęły, więc z konieczności zostaje indie, po czym dorabia do tego ideologię, że tak jest lepiej. Jeśli pisarz chce być w obiegu, chce być czytany, chce, żeby o jego książkach dyskutowano, chce na tych książkach coś zarobić, w Polsce Anno Domini 2011 musi publikować w tradycyjnych wydawnictwach na papierze. Oczywiście nie ma żadnego powodu, żeby się na e-booki zamykać, ale dla polskiego autora mają one obecnie sens jedynie jako uzupełniająca forma publikacji.
Nic dodać, nic ująć.
OdpowiedzUsuńI się zgadzam w każdym calu. A już na pewno, że własnych błędów człowiek nie widzi. A wydawnictwa właśnie są po to, żeby promowały dobrych pisarzy, którzy chcą pisać dla innych. Internet przyjmie każdą bzdurę i każde arcydzieło.
OdpowiedzUsuń"autor 2.0 to zwykle grafoman, którego wydawnictwa nie przyjęły, więc z konieczności zostaje indie, po czym dorabia do tego ideologię, że tak jest lepiej" - no i chyba to jest sedno sprawy. :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się w 100%.
O panu Kowalczyku pierwszy raz słyszę, ale Pana uwagi wydają się wyjątkowo słuszne. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńa ja się generalnie zgadzam z wywodem, ale nie z wnioskiem. Wpis fajnie pokazuje zbytnie uproszczenia komentowanego teksu, ale można by odnieść wrażenie, że zjawisko grafomanii poza internetem nie istnieje. A to nie do końca jest prawdą. Bym powiedział nawet, że to jest bardzo rażąca nieprawda. Grafomani wśród pisarzy 1.0 też jest sporo i wydawnictwa wcale przed tym czytelników nie bronią.
OdpowiedzUsuńWięc ten wpis też ma sporo niesprawiedliwych uproszczeń. Chociaż jak powtarzam wywody Piotra Kowalczyka do najtrafniejszych też nie należą.
Aleksander Sowa: Po pierwsze, Amanda Hocking nie pisze po polsku. Z tego, że niektóre nacje latają na Księżyc, nie wynika jeszcze, że w Polsce jest sens kształcić się na astronautę. Po drugie, jednostkowe przypadki niczego nie dowodzą, sukces Hocking nie jest normą, tylko wyjątkiem, traktowanym jako sensacja. Równie dobrze można dowodzić, że granie w totolotka jest racjonalnym sposobem na zarobienie pieniędzy, bo parę osób wygrało. I po trzecie: Hocking podpisała kontrakt z tradycyjnym wydawnictwem. Po co, skoro bycie indie jest takie satysfakcjonujące?
OdpowiedzUsuńCedro: Kwestia pojęcia grafomanii. Jeśli nie będziemy go rozszerzać, teza, że tradycyjne procedury wydawnicze blokują grafomanów, jest uzasadniona. Co więcej, takie jest założenie, że mają blokować, tymczasem wysyp grafomanów „w świecie 2.0” nie jest wynikiem obejścia przez nich jakichś barier, tylko braku takowych.
"Co więcej, takie jest założenie, że mają blokować"
OdpowiedzUsuńa ja myślałem, że założeniem jest, że wydawnictwa mają zarabiać. A że się grafomania nie sprzedaje to blokują. Ale że nie każda grafomania się nie sprzedaje, to niektórej nie blokują ;-)
Generalnie masz rację wyśmiewając ten manifest indie, bo on sam w sobie jest głupi. Ale ja się nie zgadzam z wnioskami i jednoznacznie negatywną oceną zjawiska pisarstwa 2.0, które moim zdanie jest piękne, bo jest z gruntu demokratyczne.
Nie pisałem o tym, z jakim założeniem działają wydawnictwa, tylko o tym, jakie mają procedury. A te przewidują, że tekst jest najpierw sprawdzany, czy spełnia językowe wymagania, a dopiero potem, czy da się na nim zarobić. Tekst przyjęty do druku jest redagowany i nikt tego etapu w tradycyjnym wydawnictwie nie pomija (a jeśli pomija, to wie, że łamie zasady).
OdpowiedzUsuńWyraźnie rozumiemy co innego przez grafomanię. Grafomania to nieumiejętność poprawnego pisania, nieumiejętność skonstruowania sensownej opowieści. Poprawnie napisana i trzymająca się kupy historyjka, choćby pozbawiona jakichkolwiek wartości artystycznych, nie jest grafomanią, jeśli pozostaniemy przy właściwej definicji. A rozważając, jaką część autorów 2.0 stanowią grafomani, nie możemy jej rozszerzać.
Stwierdzenie, że jednoznacznie negatywnie oceniłem zjawisko pisarstwa 2.0 jest nieuprawnione, gdyż nie omawiałem wszystkich za i przeciw, tylko polemizowałem z tekstem Kowalczyka. Jako szansę dla grafomanów na uszczęśliwianie świata swoimi płodami i nazywanie się pisarzami, oceniam je rzeczywiście negatywnie, jako szansę dla ludzi, którzy pisać potrafią, a nie chcą użerać się z wydawcami, przyglądam mu się ze sporą nadzieją.