Z książek, które przełożyłem, powieści Hjalmara Söderberga, Johanny Nilsson i Cariny Rydberg ukazały się z mojej inicjatywy. Zachwycony twórczością tych autorów, robiłem wszystko, by trafiła do polskiego czytelnika. Pierwszą negatywną recenzją – „Za krawędzią nocy” Rydberg w „Nowych Książkach” – mocno się przejąłem, ale następne, mimo mojego emocjonalnego zaangażowania, zbywałem już tylko wzruszeniem ramion. Tarcza w postaci pozycji autora w Szwecji (czy, jak w przypadku Söderberga, na świecie) i wielu pozytywnych recenzji w Polsce chroniła nader dobrze. Zareagowałem tylko raz, ale nie dlatego, że recenzentka oceniła książkę – były nią „Niebłahe igraszki” – jako słabą, bo do takiej oceny każdy ma prawo, tylko dlatego, że przypisywała Söderbergowi nieprawdziwe motywacje i poglądy, ignorując zarówno datę powstania powieści, jak i fakty z życia autora. Moja odpowiedź odnosiła się do tego, że recenzentka atakowała pisarza za niepopełnione grzechy.
Ostatnio poczułem się wywołany do tablicy po raz drugi, przez panią Agnieszkę, która na swoim blogu Koczowniczka o książkach zjechała „Za krawędzią nocy”. Powieść Cariny Rydberg ją znudziła. Znudzenie przy odbiorze obiektywnie wartkiej narracji (zero opisów, język prosty, powieść skromnej objętości) może wynikać z dwóch przyczyn: czytający książki nie rozumie albo nie trafia ona do jego wrażliwości. To trochę jak z meczem futbolu amerykańskiego. Będzie on nudny dla kogoś, kto widzi tylko kotłujących się zawodników, ale również dany kibic po zapoznaniu się z zasadami może nie pojąć fascynacji innych tą dyscypliną i stwierdzić, że woli piłkę nożną.
Jeśli chodzi o opinię czytelnika, to w zasadzie jest wszystko jedno, z jakiego powodu powieść go znudziła. Znudziła i już. Wnioski z tego faktu będzie wyciągał wyłącznie sam zainteresowany. Bloger to jednak trochę więcej niż czytelnik, bo swoją opinię komunikuje nie tylko znajomym. Co więcej, komunikuje ją najczęściej nie jako stricte czytelniczą refleksję, lecz w formie czegoś na kształt recenzji. Nie jest z kolei i nie musi być krytykiem literackim, a zatem pretensje o brak warsztatu krytycznoliterackiego byłyby nieuzasadnione. Ale pewnego obycia literackiego można już wymagać, a w przypadku tej recenzji trudno jakiekolwiek dostrzec.
Autor pisze powieść, bo pragnie coś powiedzieć. Ma jakąś ideę, którą chce przedstawić, gnębią go jakieś demony, z którymi chce się rozprawić. Temu służy konstrukcja powieści. Dla oceny książki najważniejsze jest ustalenie, czy zastosowane środki wyrazu były adekwatne do tego, co pisarz chciał powiedzieć. Innymi słowy, czy udało mu się wyrazić to, co wyrazić próbował. Oczywiście żeby to ustalić, trzeba zrozumieć główną ideę utworu. Odpowiedzieć sobie na tak często wyśmiewane, a w sumie bardzo sensowne pytanie: co autor miał na myśli?
Pani Agnieszka na to pytanie sobie nie odpowiedziała i zarzuca autorce epatowanie nieszczęściami i opisami anomalii. Treść książki przedstawia jako ciąg ekscesów seksualnych, gejowskich lub kazirodczych. I tylko w tym kontekście wspomina brata głównej bohaterki, nie podając nawet, że to brat bliźniak. Tymczasem relacje łączące Marikę i Carla są w „Za krawędzią nocy” najważniejsze. Nie napisać o nich w recenzji tej książki, to tak jakby omawiając „Przypadki Robinsona Crusoe”, nie wspomnieć, że bohater przebywa na bezludnej wyspie. Miłość do brata, podziw dla niego, poczucie, że ona jest gorsza, to wszystko ukształtowało Marikę i oddziaływało na jej relacje z innymi ludźmi. Carl z jednej strony krzywdzi Marikę, robiąc z niej swoją kochankę, z drugiej chroni ją przed światem zewnętrznym (przed ojczymem pedofilem). I analizując tę powieść należy się zastanowić, w jakim stopniu nieszczęścia spotykające Marikę były wynikiem jej chorego związku z bratem.
Pani Agnieszka wyłapała, że każdy z mężczyzn w powieści (nie licząc pedofila) ma doświadczenia homoseksualne. Można pogratulować spostrzegawczości, bo chyba ona pierwsza to dostrzegła, tyle że robienie z tego zarzutu autorce świadczy właśnie o niezrozumieniu powieści. Taka krytyka jest całkowicie aliteracka. Gdyby spali ze sobą wszyscy męscy bohaterowie Balzaka, słusznie można by twierdzić, że nijak ma się to do realistycznego obrazu społeczeństwa, jaki starał się zarysować. Rydberg nie ma takich ambicji. Społeczeństwo jako takie jej nie obchodzi, interesują ją ludzie porąbani, mający coś z głową, nieradzący sobie ze sobą i swoją seksualnością. I o takich ludziach pisze. Blogerka równie dobrze mogłaby zgłaszać pretensje, że w powieści nie ma żadnych muzułmanów ani Murzynów. Podobnie jak czysto heteroseksualnych mężczyzn można ich spotkać w Sztokholmie na każdym kroku, a w książce Rydberg ich nie uświadczysz.
Carina Rydberg chciała napisać o chorej relacji między bliźniakami, rozważyć, skąd bierze się zło, opisać je, pokazać, jak zatruwa międzyludzkie stosunki. Założenie zrealizowała w stu procentach w misternie skonstruowanej powieści (tam nie można przestawić ani jednej sceny!). Jest to oczywiście bardzo specyficzne pisarstwo, nie każdemu musi się podobać, ale ogłaszanie, że to kiepska literatura, przypomina utrzymywanie przez kogoś, kto nie zna zasad, że futbol amerykański to głupia gra.
Pani Agnieszka rekomenduje książkę tym, którzy lubią sceny przemocy i gejowską pornografię. To nieprawdziwe referowanie treści bierze się albo z przewrażliwienia, albo z utajonej homofobii. Rydberg częściej stosunki seksualne sygnalizuje, niż opisuje, a najostrzejszy fragment brzmi następująco: „Jego zadek błyszczy jasno w ciemności. Widzę, jak Jonas rozpina spodnie, wyciąga swój przyrząd i wpycha go z impetem”. To nie była pornografia nawet w roku 1990, kiedy powieść się ukazała. Co do scen przemocy, to każdy, kto widział choć jeden film Tarantino, zdrowo by się uśmiał, że tak można zakwalifikować oględne opisy Rydberg.
Na osobny akapit zasługują komentarze pod wpisem. Krytykowałem już bezmyślne przytakiwanie blogerom, którzy zachwycają się grafomanią, tutaj mamy do czynienia z sytuacją odwrotną, bezmyślne przytakiwanie, że tak, książka na pewno do dupy, skoro blogerka ją w ten sposób przedstawiła. „Boże, co za koszmarna książka, podziwiam, że dotrwałaś do końca!”, pisze jedna z komentujących. A my rozumiemy, że również powieść przeczytała i zgadza się w jej ocenie z panią Agnieszką. Dopiero następne zdanie komentarza ujawnia, że wcale nie, że formułuje swoją opinię na podstawie wpisu. Pewnie w efekcie książki nie przeczyta, a szkoda, bo może po lekturze by napisała: „Boże, ale ze mnie koszmarna idiotka, recenzent nie musi mieć racji”.
Komentarze pod wpisem były zamieszczone w systemie Disqus, z którego zrezygnowałem. Poniżej je przytaczam.
OdpowiedzUsuńAgnieszka G. (Koczowniczka)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam Pana polemikę :-)
Trochę mnie dziwi, że broni Pan autorkę, która nie odróżnia porodu od poronienia. Przecież ona stosuje bardzo prostackie rozróżnienie: martwe dziecko oznacza poronienie, a żywe poród. A co by było, gdyby jakiś biedny grafoman pomylił te dwie sprawy? Podejrzewam, że nie byłby Pan dla niego tak łaskawy jak dla Rydberg i nie zastanawiałby się Pan, co grafoman miał na myśli, tylko solidnie zjechał taki utwór. Bo ważne jest nie "co autor miał na myśli", tylko jak napisał książkę. Czy ma jakąś wiedzę o świecie, czy pisze z sensem itd.
"Rydberg częściej stosunki seksualne sygnalizuje, niż opisuje, a najostrzejszy fragment brzmi następująco"
Mam dla Pana pracę domową. Proszę otworzyć książkę na str. 171-172, przeczytać sobie odpowiedni fragment, a może nawet nam go tu wkleić, i zastanowimy się, czy jest to pornografia gejowska, czy nie. A pornograficzny opis seksu z kobietą (rzadkość w tej książce!) znajdzie Pan na str. 58. Wyjątkowo nieprzyjemny opis, między kochankami nie ma ani śladu uczucia. I jeszcze pytanie: na jakiej stronie znajdę ten najostrzejszy fragment, który Pan tu w cudzysłowie przytoczył? Skoro w cudzysłowie, to znaczy, że cytat, a więc proszę o numer strony, bo nie przypominam sobie, bym taki w książce widziała.
Autor komentarza: Grzegorz Kudybiński
Usuń"Mam dla Pana pracę domową. Proszę otworzyć książkę na str. 171-172, przeczytać sobie odpowiedni fragment, a może nawet nam go tu wkleić, i zastanowimy się, czy jest to pornografia gejowska, czy nie."
Ja bym jednak poprosił o cytaty. Książki nie czytałem i jako postronny obserwator dyskusji nie mogę ocenić jakości / trafności Pani kontrargumentu.
Autor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńA kto broni przeczytać książkę i rzeczowo odnieść się do niej? Dyskusja o książce to nie zając i nie ucieknie. Postronny obserwator nigdy się nie dowie, która ze stron ma rację.
Ja takich cytatów nie wstawię, bo nawet nie chcę takiego czegoś, co jest na str. 171, przepisywać. Niech przepisuje pan Paweł, bo on nie widzi w tych fragmentach niczego niesmacznego, poza tym pewnie ma ebook, więc wklejenie urywków nie zajmie mu dużo czasu. A ja musiałabym pisać i pisać...
Służę:
UsuńIlekroć się kochają, to Andreas bierze Markusa. Widzę, jak zwilża śliną palec
wskazujący i wkłada go do odbytu partnera. Pośladki Markusa są krągłe i duże jak u kobiety. Andreas kładzie się na nim i wprowadza swój członek. Robi to
gwałtownie i Markus krzyczy. Andreas całuje go w kark, jak gdyby chciał go
uspokoić, a potem kochają się bezgłośnie. Miłosne odgłosy wydają dopiero w
ostatniej chwili.
Autor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńPornografia, sam Pan widzi... Poza tym u Rydberg wszyscy homoseksualiści mają długie rzęsy, śliczne twarzyczki i kobiece kształty.
Autor komentarza: Jacek Slay
UsuńTo ja chyba jestem strasznie nieczuły (bo przecież nie powiem, że zdemoralizowany przez wiadome kanały), bo nie widzę tu ani krzty pornografii...
I jeszcze ze str. 58:
UsuńTorsten rozbiera ją i pcha z powrotem w kierunku stołu. Zrzuca przy tym i tłucze kieliszek, lecz nie zwraca na to uwagi. Kładzie jej nogi na swoich biodrach i masuje jej piersi. Ma zimne oczy. Jak gdyby myślał: „Jeszcze jedna dziwka”. Jednakże nie mogę mieć pewności, co Torsten myśli.
Ściąga koszulę i podkoszulek, ukazując swoje nagie ciało. Rozpina spodnie i wchodzi w nią. Greta krzyczy. Torsten jednym ruchem obraca ją na brzuch i przyciska jej ręce do blatu stołu. Po kilku minutach dochodzi z głośnym sapnięciem. Zanurza twarz w jej włosach.
Autor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńKwestia gustu. A tego, że postacie nie używają zabezpieczeń, też nie zauważyłeś?
Autor komentarza: Jacek Slay
UsuńOd razu się przyznaję - nie znam książki, odnoszę się wyłącznie do zarzutu pornografii w cytowanych fragmentach i wyłącznie w oparciu o nie.
Czy to roznoszenie HIV jest wprost podane w tekście, czy to tylko ekstrapolacja stereotypu, że jak gej i bez gumki, to od razu zaraża?
Że nie używają zabezpieczeń - zauważyłem, ale w jaki sposób pornografizuje to przedstawioną scenę? Stosunek w prezerwatywie jest okej, ale ten sam stosunek bez prezerwatywy to od razu czerwony kwadracik i +18?
Autor komentarza: Major Mistakes
UsuńTeż mnie interesuje problem- czy o HIV wspomina pani mając na uwadze sytuację epidemiologiczną w Polsce, czy nawiązuje pani do treści książki?
No właśnie nie widzę, że pornografia. W jednym ma Pani rację, te fragmenty są ostrzejsze od zacytowanego przeze mnie (ze str. 96), nie czytałem teraz książki, oparłem się na swojej pamięci, która okazała się zawodna. Niemniej jednak do pornografii tu bardzo daleko, nie ma szczegółowych opisów, nie ma dosadnego słownictwa, całość nie jest obliczona na wzbudzenie podniecenia u odbiorcy. To samo ze stosunkiem Torstena i Grety. Pani pisze, że to seks bez uczuć. Zgoda. Ale to właśnie jest w tej scenie istotne i na ten brak uczuć Marika zwraca uwagę. Autor utworu pornograficznego tym aspektem w ogóle by się nie interesował.
UsuńMyślałem, że temat poronienia/porodu zamknęliśmy. Grafoman takich błędów zrobiłby po pięć na stronie, a nie jeden na całą książkę. W żaden sposób on Rydberg nie dyskwalifikuje, bo każdy może się pomylić, a „Za krawędzią nocy” to powieść, nie podręcznik ginekologii.
UsuńRydberg nie pisała podręcznika, jednak skoro zdecydowała się poruszyć tematy ginekologiczne, powinna się na nich znać. A o tym, że się nie znała, świadczy nie tylko mylenie porodu z poronieniem, ale też scena ze str. 62. Marika ma silne skurcze, ale jej dziecko jest tak duże, że nie może urodzić się w sposób naturalny. Jonas przynosi więc z kuchni jakąś metalową rurkę i przy świetle lampy naftowej sieka dziecko (Wyjmował ją, wybierał kawałek po kawałeczku). Jak to się dzieje, że udaje mu się posiekać dziecko na kawałki (dziecko z siódmego miesiąca ciąży, a nie kilkutygodniowy, pozbawiony kości płód!), nie kalecząc przy tym kobiety? Wygląda to tak, jakby Rydberg opisała aborcję wykonaną we wczesnym etapie ciąży, a to kłóci się z informacją, że Marika była w siódmym miesiącu. Byłoby wiarygodniej, gdyby Jonas zrobił jej cesarskie cięcie. Poza tym utrata dziecka to najbardziej traumatyczne przeżycie, jakie może mieć kobieta, a od Rydberg nie dowiadujemy się, jak to wpłynęło na psychikę Mariki. I to mi bardzo przeszkadzało. Miałam o tym napisać wcześniej, ale zapomniałam, dlatego dopiero teraz.
UsuńUżyłam nieodpowiedniego słowa: Jonas nie "posiekał", tylko... No właśnie, nie wiem, jak nazwać podzielenie ciała dziecka na kawałeczki za pomocą metalowego przedmiotu.
UsuńZastosowaną przez Panią metodą da się zdezawuować większość książek, jeśli nie wszystkie. Powieść to nie reportaż, nie podręcznik, nie naukowy opis rzeczywistości. Powieść to konwencja, gra z czytelnikiem. Twórca może sobie przerabiać rzeczywistość, jeśli mu to pasuje, jeśli uzna, że odbiorca mu to kupi. W filmie „Szeregowiec Ryan” amerykańscy żołnierze dokonujący desantu w Normandii giną od kul, które trafiają ich pod wodą. Czyli Spielberg zignorował prawa fizyki. I co? I wolno mu. Bo ważny jest dramatyzm tej sceny, a nie jej zgodność z rzeczywistością. Rzeczywistość fikcyjnego utworu jest nadrzędna wobec świata realnego. I tak samo w scenie kawałkowania płodu. Zgoda, cesarskie cięcie byłoby wiarygodniejsze. Tyle że dużo mniej dramatyczne. Rydberg nie chce czytelnikowi opisać, jak wygląda optymalne usunięcie martwego płodu, tylko wcisnąć czytelnika w fotel. I to jej się udaje. Przeciętny czytelnik nie rozważa, czy dziecko da się pokawałkować i czym, nie doszukuje się, że Marika powinna zostać przy tym poraniona, tylko przeżywa. Zresztą mam wątpliwości, czy musiała zostać poraniona. Przecież on jej tam najpierw wsunął rynienkę, a więc otwór musiał być na tyle duży, że mógł się dostać do dziecka, nie robiąc Marice krzywdy. Ale nawet jeśli Pani ma rację, to nic to nie zmienia. Bo na czytelniku nieposiadającym specjalistycznej wiedzy ta scena robi wrażenie w pełni wiarygodnej. I o to chodzi w literaturze. Pisarz nie ma opisywać rzeczywistości, tylko zawrzeć w swojej powieści świat, który czytelnik uzna za wiarygodny albo którego niewiarygodności nie będą mu przeszkadzały.
UsuńI Pani, oceniając książkę z pozycji krytyka, musi to brać pod uwagę, tymczasem stosuje Pani probierz: ta scena w rzeczywistości wyglądałaby inaczej, rażący błąd. Bez popatrzenia, jak ta scena wpisuje się w cały utwór, czy jest uzasadniona konwencją, prawem autora do przerysowań czy czegoś, co się nazywa licentia poetica. Pani wydaje się odmawiać pisarzowi prawa do zwykłego zmyślania, choćby prowadziło to do tego, że lepiej w ten sposób przekazuje ideę swojego utworu czy osiąga zamierzoną przez siebie reakcję czytelnika. Jak opisuje poród, to ma odbyć studia z ginekologii, a potem pilnować się, by ani na jotę nie odejść od treści podręczników. Byli pisarze, którzy działali tą metodą: ich powieści zyskały miano profesorskich, a łączyło je to, że pozbawione były jakichkolwiek walorów literackich.
Ludzie są różni, więc nie dla każdej kobiety utrata dziecka musi być najbardziej traumatycznym przeżyciem. Poza tym od Jonasa dowiadujemy się, jak ten poród ma się do psychiki Mariki (str. 65):
– Chciała mieć dzieci?
– Właściwie nie. Grała szczęśliwą w czasie ciąży, ale nawet w tej roli nie wypadała przekonująco. Nie zawsze przyczyną poronienia jest psychika, ale w jej przypadku tak było na pewno. Psychiczna aborcja.
Marika kocha brata i samą siebie, inni, nawet własne dziecko, są jej obojętni.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńUsunęłam swój poprzedni komentarz, bo był on napisany pod wpływem chwili, nieprzemyślany – szczególnie końcówka. Nie ma co ciągnąć tematu porodu, tym bardziej, że Pan jako mężczyzna nie może znać się na tych sprawach, a porównywanie kilku błędów Rydberg do bzdur wypisywanych przez Grzebułę było nie na miejscu. Przepraszam. W sumie tylko jedno zdanie z tamtego komentarza warte jest uwagi: „Nikt nie każe autorowi, by chwalił się swoją wiedzą, niech opisze sprawę choćby w trzech zdaniach, ale tak, by nie tylko przeciętny czytelnik mu uwierzył, ale i ten nieprzeciętny nie doszukał się słabych punktów”.
UsuńSzkoda, bo parę aspektów było ciekawych i przygotowałem odpowiedź.
UsuńA ja myślałam, że Pan dlatego nie odpowiada, bo komentarz jest bardzo głupi. Wklejam więc go jeszcze raz i przepraszam za zamieszanie. Coś czuję, że dostanie mi się za ten fragment o termometrze :-)
UsuńNo co Pan, przecież od Jonasa niczego się nie dowiadujemy. Nie zawsze przyczyną poronienia jest psychika – tym zdaniem Jonas tylko się ośmiesza, bo psychika rzadko bywa przyczyną poronienia/porodu. Z opisu jednoznacznie wynika, że poród został spowodowany wyjazdem. Marika przez wiele godzin chodziła po śniegu, uderzając kolanami o brzuch, i to wystarczyło. Poza tym Carl mówi: Jonas nie rozumiał, kim jesteś, a Marika potwierdza: Carl ma rację. Jonas niczego nie pojmował (str. 71). Widzi Pan? Jonas niczego nie pojmował, nie można mu wierzyć.
Cesarskie cięcie byłoby mniej dramatyczne? A niby dlaczego? Przy cesarskim cięciu byłoby więcej krwi, a opisy rozcinania brzucha działałyby na wyobraźnię czytelnika o wiele mocniej niż mętne opisy manipulowania rurką. I po co dodatkowo dramatyzować scenę utraty dziecka? Gdyby autorka pokazała uczucia rodziców, rozpacz lub obojętność, przejęłabym się, ale ona opisała okropności i urwała scenę. Zresztą mam wątpliwości, czy musiała zostać poraniona. Musiała, musiała. Nie przy wsuwaniu rynienki, ale przy próbach kawałkowania dziecka. Już nie pytam, w jakim celu Jonas kawałkował ciałko dziecka, skoro największym problemem przy porodzie jest główka – główkę pokawałkował? Nie da się, nawet w szpitalu tego nie robią. Szczegóły na temat ciąży i porodu nie są wiedzą tajemną, kobiety ciągle o tym rozmawiają, dlatego nie zgadzam się z Panem, że na czytelniku ta scena robi wrażenie w pełni wiarygodnej.
Przyznaję, że mam trudności z odróżnieniem, kiedy w grę wchodzi licencja poetycka, a kiedy zwyczajne niechlujstwo i niewiedza. W sumie każdy niedouczony autor mógłby tłumaczyć swoje błędy prawem do zmyślania. A jeśli chodzi o powieść profesorską, to przecież skrajność. Nikt nie każe autorowi, by chwalił się swoją wiedzą, niech opisze sprawę choćby w trzech zdaniach, ale tak, by nie tylko przeciętny czytelnik mu uwierzył, ale i ten nieprzeciętny nie doszukał się słabych punktów. Bo jednak wielu recenzentów takie różne niezgodności z rzeczywistością uznaje za błędy. Pan też. W recenzji „Jokera” zarzucił Pan autorce, że któryś z jej bohaterów Wyjął z torby termometr. Wbił go ostrożnie w prawą okolicę jej brzucha. Więc jak to jest? Kiedy Rydberg pisze bzdury, mamy je jej wybaczyć, bo licentia poetica, a kiedy to samo robi Grzebuła, Pan ostro krytykuje? A przecież Grzebuła też ma prawo do zmyślania, poza tym przeciętny czytelnik nie wie, że termometru nie można wbijać w brzuch. Ja na przykład tego nie wiedziałam :-)
Nie, ja wolno piszę, a trochę było do napisania.
UsuńSama się Pani uśmiecha, bo to, że termometr nie przebija powłoki brzusznej, jest wiedzą powszechną. Ale nawet nie o to chodzi, ważny jest kontekst. Oprócz tego termometru lekarz ma rentgen w oczach, a całość znajduje się w kryminale pozbawionym kryminalnej intrygi. W dobrej powieści nie byłoby co się tego termometru czepiać. Bo trochę przypominałoby to obwieszczanie przez niektórych, że dane tłumaczenie jest do niczego, gdyż tłumacz wyłożył się na jakimś idiomie. Wyłożenie się na idiomie jest spektakularne, więc doskonale się do takiego obwieszczania nadaje, szkopuł w tym, że o jakości tłumaczenia wcale nie przesądza. Co innego, jeśli ktoś z zasady tłumaczy idiomy dosłownie, to wtedy rzeczywiście jest złym tłumaczem. Grzebuła robi podstawowe błędy co krok.
Faktycznie nieraz nie da się odróżnić niewiedzy autora od licentia poetica. Tyle że autor do pewnej niewiedzy ma prawo. Zarzuca mi Pani, że w „Między prawem a sprawiedliwością” dałem w Nowym Jorku karę śmierci. Pani zdaniem miałem wziąć albo inne miasto, albo fikcyjne. A ja chciałem wziąć realne miasto i chciałem wziąć Nowy Jork. I chciałem napisać o karze śmierci. Akurat wiedziałem, że kary śmierci tam nie ma, ale gdybym nie wiedział, to też nic by się nie stało. Bo nie byłbym tu głupszy od mojego czytelnika, który generalnie wie, że w jednych stanach takie wyroki się wykonuje, w innych nie, ale zazwyczaj poza Teksasem nie potrafiłby wskazać które są które. Co więcej, typuję, że większość wymieniłaby Nowy Jork jako miejsce, gdzie karę śmierci zachowano. Pisarz nie może być głupszy od swojego czytelnika (casus Grzebuły i innych grafomanów), mądrzejszy wcale być nie musi.
Pisze pani, że powieść profesorska to skrajność, ale właśnie do tej skrajności prowadzi takie czepianie się recenzentów (innych też, jak słusznie Pani zauważa), że w rzeczywistości coś wygląda inaczej, bez patrzenia na to, jak owo coś sytuuje się w całej powieści, jak ma się do jej wymowy, do efektu zamierzonego przez autora, do konwencji, w której autor pisze. No i bez wiedzy, że w powieści wcale nie musi wyglądać tak jak w rzeczywistości. Przecież mój zarzut wobec Grzebuły nie brzmi, że nie opisała prawdziwego śledztwa, bo prawdziwe śledztwo jest nudne i literacko niestrawne, tylko że nie napisała kryminału według reguł sztuki. Gdybym spełnił Pani postulat i umieścił akcję poza Nowym Jorkiem, to pozbawiłbym na przykład utwór nawiązania do mojej inspiracji, jaką był serial „Law & Order”. A powieść z akcją w fikcyjnym mieście ma zupełnie inną wymowę niż ta z akcją w realnym. To są literacko ważne rzeczy, natomiast to, czy Nowy Jork wykonuje karę śmierci, czy nie, jest z punktu widzenia mojego opowiadania kompletnie nieistotne. Bo moim celem ani przez moment nie jest opowiedzenie czytelnikowi, jak to w Nowym Jorku naprawdę wygląda, tylko skłonienie go do refleksji na temat kary śmierci. I recenzent powinien oceniać, czy mi się to udało, czy rzeczywiście wciągam czytelnika w dyskusję na wielokrotnie już wałkowany temat, czy zmuszam go do potaknięcia lub sprzeciwu, czy też zostawiam obojętnym. I jeśli to ostatnie, byłby powód do krytyki.
I podobnie z Rydberg. Już poprzednio się zastrzegłem, że racja co do niezgodności z faktami może być po Pani stronie. Tyle że dla powieści nie ma to znaczenia. Rydberg stawia na dramaturgię. Wyciąganie płodu po kawałku jest bardziej dramatyczne od cesarskiego cięcia dlatego, że jest nietypowe. Na czytelniku większe wrażenie robi sytuacja nietypowa niż typowa, nawet jeśli podczas tej drugiej leci więcej krwi. Skąd Pani wie, że główki nie da się pokawałkować? Próbowała Pani? Dorosłego człowieka można pokroić, a co dopiero główkę płodu z jej miękkimi kośćmi. Ale nawet jeśli to nonsens, to jest to nonsens w tej powieści uzasadniony. Rydberg przerysowuje, jedzie po bandzie. Taka jest konwencja tego utworu.
UsuńPani wskazuje, że dramatyzm można było uzyskać w inny sposób i że to do Pani nie przemawia. Okej. Ale po pierwsze to jest już inna kwestia niż zgodność/niezgodność z faktami, a po drugie wtrąca się Pani autorce, jak ma pisać, bo wszystko można opisać inaczej. Rydberg nie trafiła do Pani ze swoją powieścią. Nie musiała, powieści pisane dla wszystkich są mitem. Ale z faktu, że powieść do Pani nie przemawia, nie oznacza, że jest ona zła.
Nie widzę sprzeczności w tym, że poród spowodowany był wyjazdem a twierdzeniem, że do tego przedwczesnego porodu doprowadziła psychika Mariki. Bo dlaczego wybrała się na potencjalnie niebezpieczną wycieczkę? Nie chciała tego dziecka, Jonas ma tu rację. A z kolei Marika i Carl nie muszą mieć racji, twierdząc, że Jonas Mariki nie rozszyfrował.
Skąd Pani wie, że główki nie da się pokawałkować? Próbowała Pani? Dorosłego człowieka można pokroić, a co dopiero główkę płodu
UsuńMożna pokroić dorosłego człowieka znajdującego się w brzuchu żywej kobiety? Bo przecież rozmawiamy o kawałkowaniu dziecka znajdującego się w specyficznych warunkach – w szczelnie przylegającym do niego delikatnym worku, czyli macicy kobiety, przy tym macica nie zostaje przebita, a „położnik” nie dysponuje żadnymi specjalistycznymi narzędziami, tylko takimi, które bierze z kuchni, czyli dziadkiem do orzechów, nożycami do cięcia kurczaka itd. Jakie jest prawdopobieństwo, że pokawałkuje dziecko i nie pokaleczy kobiety? Zerowe. Nie da się tego zrobić.
Bo dlaczego wybrała się na potencjalnie niebezpieczną wycieczkę? Nie chciała tego dziecka
Fakt, że wybrała się na niebezpieczną wycieczkę, nie świadczy o tym, że nie chciała dziecka. Tą wycieczką mogła sprowokować przedwczesny poród, ale nie mogła zgadnąć, że dziecko umrze jeszcze przed porodem, bo w większości wypadków dzieci rodzą się żywe. Wcześniaka z siódmego miesiąca ciąży śmiało można utrzymać przy życiu. I Marika miałaby na karku dziecko z porażeniem mózgowym i z mnóstwem różnych chorób. Jeśli nie chciała dziecka, mogła przecież usunąć ciążę. W Szwecji to chyba nie problem, a Marika nie była ani religijna, ani moralna.
Zgadzam się, że z faktu, że powieść do mnie nie przemawia, nie wynika, że jest zła.
... racja co do niezgodności z faktami może być po Pani stronie... Ale nawet jeśli to nonsens... – a po co ten tryb warunkowy? To JEST nonsens. Tak uważam i muszę bronić swojego zdania. Czy uzasadniony, to już inna sprawa.
UsuńBo moim celem ani przez moment nie jest opowiedzenie czytelnikowi, jak to w Nowym Jorku naprawdę wygląda, tylko skłonienie go do refleksji na temat kary śmierci. I recenzent powinien oceniać, czy mi się to udało.
Ale skąd miałam wiedzieć, co było Pana celem? Nie znalazłam takiej informacji na początku opowiadania. Przecież nie mogę pisać maili do autorów z pytaniem, co mieli na myśli. Recenzent nie powinien wtrącać się autorom do tego, jak mają pisać, i pouczać, że to czy tamto powinno być inaczej, ale autor też nie powinien wtrącać się do tego, jak czytelnicy mają czytać, i wymagać, by zgadywali, co on miał na myśli. Powinien napisać swoją książkę najlepiej, jak potrafi, wydać ją i już potem siedzieć cicho.
Dobrze, przekonała mnie Pani, że płodu nie da się pokawałkować, nie raniąc kobiety. Nie da się też wyskoczyć z samolotu, używając pontonu jako spadochronu (to znaczy da się, tyle że skończy się na ziemi jako mokra plama). Gdyby twórcy przejmowali się tym, co się da zrobić w rzeczywistości, zanudzaliby odbiorców.
UsuńMarika nie mogła ciąży usunąć, bo wtedy nie byłaby ofiarą. Marika lubuje się w tym, że jest ofiarą. Owszem, nie mogła przewidzieć, że na wycieczce urodzi martwe dziecko, ale doskonale mogła przewidzieć, że przy jakichś komplikacjach dziecko będzie miało znacznie mniejsze szanse na uratowanie niż w szpitalu.
Skąd ma Pani wiedzieć, co autor chce powiedzieć? To z tekstu wynika. Jeśli recenzent się tego w utworze nie doczytuje, to jego problem. Owszem, może być tak, że autor nie zdołał przekazać tego, co chciał, bo jest nieudolny. Tyle że jeśli jeden recenzent dostrzega, co autor chciał powiedzieć, a drugi nie, znaczy się, autor stanął na wysokości zadania i mamy do czynienia z niewłaściwym odczytaniem utworu przez tego drugiego recenzenta.
I nie zgadzam się fundamentalnie z twierdzeniem, że autor ma siedzieć cicho. Niby dlaczego? Owszem, jeśli czytelnik mówi, że powieść go nuży, nudzi, jest głupia, do bani itd., to autor ma siedzieć cicho, bo to są subiektywne odczucia i oceny. Ale jeśli recenzent krytykuje rozwiązania warsztatowe, to autor ma pełne prawo polemizować.
Dzień później
OdpowiedzUsuńCzyli rozumiem, że nie jest możliwa sytuacja, że książka jest po prostu kiepska, nudna, tylko jeśli recenzent ją tak ocenia, to znaczy, że jej nie zrozumiał? Na temat recenzji na blogach i pretensji o nie różnych krytyków literackich i znawców literatury już niejedna dyskusja się w internecie przetoczyła. Ogólnie rzecz biorąc dowiadujemy się, że zdaniem krytyków bloger nie ma prawa o książkach pisać, bo "się nie zna". I po raz enty można powiedzieć: oceniać ma prawo każdy czytelnik, choć nie każdy ma obowiązek zrozumieć "co autor ma na myśli", zwłaszcza jeśli idea ta jest wydumana albo styl postmodernistyczny. Nikomu książka się nie musi podobać, a jeśli się nie podobała, ma prawo o tym mówić. Na tym polega wolność słowa.
Jacek Slay
UsuńTyle że ci - pardon my French - blogerzy książkowi to w dużej mierze taki krytycznoliteracki odpowiednik autorów z Novae Res czy innego Poligrafu. I ja się absolutnie nie dziwię kompetentnym uczestnikom rynku literackiego (czy to pisarzom, czy krytykom, czy nawet niektórym wydawcom [sic]), że wyrażają się o zjawisku niepochlebnie; pół biedy jeszcze, jeśli taki bloger pisze sam dla siebie (i garstki czytelników) o książkach, które nabył "tradycyjną" drogą - ale gros z nich to, wchodząc w retorykę Przewodasa, zdolne inaczej gęsi, aspirujące do miana recenzentów (wszak co drugi blogasek-cmokasek krzyczy nagłówkami w stylu "BLOG RECENZENCKI" czy "RECENZJE KSIĄŻKOWE") i wyciągające od wydawcy darmowy egzemplarz w zamian za produkt recenzjopodobny.
I - ponownie za Przewodasem - "naprawdę trzeba posiadać jakieś rudymentarne kwalifikacje, kiedy się dotyka literatury (...) Nie uznaję kategorii recenzentów-grafomanów na specjalnych prawach. Krytyk ma być krytykiem! Ma mieć kompetencje. Bo od krytyka oczekuję cennej informacji zwrotnej – co poprawić, w którą stronę dalej iść. Jeżeli można czegoś oczekiwać od autorów, to i od krytyków też!"
A skoro aspiruje się do roli opiniotwórczej, to chyba jednak wypadałoby wiedzieć, "co autor miał na myśli".
I - parafrazując ostatnie dwa zdania - "nikomu recenzja się nie musi podobać, a jeśli się nie podobała, ma prawo o tym mówić. Na tym polega wolność słowa." ;)
Taka sytuacja, że książka rzeczywiście jest kiepska i nudna, jest oczywiście możliwa, ale tutaj mamy do czynienia z sytuacją, w której jeden czytelnik twierdzi, że książka jest kiepska i nudna, a drugiego tak pochłonęła i zafascynowała, że ją przełożył. I sobie o tej książce dyskutujemy, a Pani najwyraźniej chce zablokować dyskusję, co jest właśnie naruszeniem wolności słowa. I nie posługuję się w dyskusji tezami, nie napisałem „bloger się nie zna”, tylko „bloger się nie zna, bo”, więc proszę się odnieść do mojej argumentacji, a nie przytaczać jakichś innych krytyków. Ani przez moment nie stawiałem też tezy, że blogerzy nie powinni o książkach pisać, przeciwnie, uważam, że stanowią wspaniałe uzupełnienie głosu czytelników i krytyków (i w związku z tym nie zgadzam się z Lewandowskim, że należy stawiać im te same wymagania, co zawodowym krytykom). Do tego jestem zdania, że blog pani Agnieszki należy do ciekawszych i wartościowszych, a to, że jestem krytyczny wobec akurat tego wpisu, mojej generalnej opinii wcale nie zmienia.
UsuńAutor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńJeżeli niektóre blogerki to gęsi, to jak nazwać wydawców i pisarzy, którzy takie gęsi z własnej woli wypasają i linki do gó... do recenzji wyprodukowanych przez te gęsi wklejają na swoich stronach? Bo przecież zjawisko, o którym piszesz, powodują sami wydawcy i pisarze. Większość z nich z wielką chęcią korzysta z usług takich blogerek i nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że pół recenzji składa się z lekko zmienionej noty wydawcy, a drugie pół z prymitywnych zachwytów. I jakoś nie przeszkadzają pisarzom takie rzeczy jak dziwna ortografia, brak refleksji na temat książki, wtórność. Nie wierzę, by bystry pisarz nie zauważył, że te same uwagi, te same zdania, a nawet całe akapity powtarzają się w wielu recenzjach. Dla większości pisarzy i wydawców ważne jest tylko to, czy bloger jest przewidywalny, czyli czy na pewno napisze pozytywną recenzję. Pisarze doskonale potrafią wyczuć, któremu blogerowi pod tym względem mogą zaufać, a któremu nie. A jeśli się pisarza zapyta, dlaczego ceni przewidywalnego blogera, będzie z uporem twierdził, że ten bloger jest inteligentny.
Autor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńAaa, i jeszcze jedna uwaga. Co do słów Lewandowskiego, to cóż, po pierwsze bloger pisze dla czytelników, a nie dla pisarzy, po drugie jakoś nie chce mi się wierzyć, by pisarz chciał słuchać porad blogerów czy innych mądrali. Pisarze zawsze uważają, że wiedzą lepiej - przypomnijmy sobie choćby zachowanie autora tego bloga, który kiedyś prosił o uwagi na temat swojego opowiadania, a niemal żadnej nie chciał przyjąć i poprawił tylko w jednym miejscu. I dobrze, bo pisarze powinni bronić swoich pomysłów i przewyższać wiedzą blogerów. Trudno jest szanować pisarza, który wciąż prosi o porady albo o podsunięcie mu tematów. A ten, który potrzebuje porad, niech się zapisze na kursy dla grafomanów i niech sobie na tych kursach wykonuje ćwiczenia w rodzaju "wejdź do tramwaju i spróbuj sobie wyobrazić, co ten typ siedzący naprzeciw mógł zjeść na śniadanie".
Autor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
OdpowiedzUsuńMoże raczy Pan zauważyć, że w żadnej z tych scen nie wspomniano o prezerwatywie. Słusznie twierdziłam, że postacie są niemoralne i roznoszą HIV. Jest to ohydne.
Znudziła mnie ta Rydberg niesamowicie, bo nudzą mnie powieści, w których nic poza akcją nie ma. Ja szukam czegoś więcej: pięknego języka, refleksji o życiu, skomplikowanych postaci. Nie przypadła mi więc ta Rydberg do gustu z jakichś tam powodów, ale na pewno nie z powodu homofobii, sugerowanie czegoś takiego jest bezsensowne. Ja akurat nie mam problemów z tolerancją. Poza tym właśnie Rydberg swoją książką może spowodować homofobię. Kiedy się czyta o tym Jonasie mającym notes z nazwiskami wciąż nowych chłopaków, o Andreasie i Markusie skaczących z kwiatka na kwiatek, o Carlu, którym zaopiekował się jakiś Mirek, widać wyraźnie, jak homoseksualiści (nie wszyscy oczywiście) roznosili HIV i jak wykorzystywali kobiety, traktując je jak parawan (Jonas) i bankomat (Andreas). Ohydne to jest.
No, jest ohydne. Ale ma być ohydne. Bo Rydberg chciała opisać ohydnych i niemoralnych ludzi. Czy bohaterami utworów literackich mogą być tylko ludzie prawi, mili i sympatyczni?
UsuńO utajonej homofobii napisałem dlatego, że chociaż relacje homoseksualne są w powieści na drugim planie, to na nich przede wszystkim skupia się Pani uwaga. I strasznie te gejowskie stosunki Panią rażą, a to jest typowe właśnie dla utajonych homofobów: myślą, że są tolerancyjni, ale kiedy się w jakiejś formie z seksem homoseksualnym zetkną, napawa to ich odrazą.
Co do tego, że mimo zagrożenia AIDS nie używają prezerwatyw. Czy Pani uważa, że kiedy AIDS się pojawiło, to wszyscy grzecznie zaczęli się zabezpieczać?
Nie zgadzam się z Panią, że postaci są nieskomplikowane. Przecież Marika i Carl to szczyt skomplikowania. Owszem, pozostałe mniej czy w ogóle nie, ale to są już postaci drugoplanowe. Refleksji o życiu w postaci sentencji rzeczywiście w tej książce nie ma. Ale cała ta powieść jest jedną wielką refleksją o roli zła w ludzkiej egzystencji. To się może oczywiście rozmijać z Pani życiowym doświadczeniem, ale to, że książka jest dla nas nudna, bo opowiada o rzeczach, które nas nie dotknęły czy w które nie jesteśmy w stanie się wczuć, nie znaczy, że jest źle napisana. Ja nie każę Pani zachwycać się tą powieścią, doskonale rozumiem, że może się Pani nie podobać, ale Pani nie pisze w recenzji, że powieść Panią znudziła, bo woli Pani te napisane wysmakowanym językiem, tylko przedstawia dowody, że książka jest obiektywnie kiepska. No to ja się do tych dowodów odnoszę.
Autor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
OdpowiedzUsuń„Carl z jednej strony krzywdzi Marikę, robiąc z niej swoją kochankę, z drugiej chroni ją przed światem zewnętrznym”.
A ja nie rozumiem, w jaki sposób Carl krzywdził Marikę. Przecież do niczego jej nie zmuszał. Kiedy wołał ją do garderoby, szła z chęcią. Gdy zaczął odsuwać ją od siebie i interesować się innymi kobietami (Amandą, ciotką), była wściekle zazdrosna. Prowokowała go nawet wtedy, gdy była dorosła: „Podniosłam się i przeszłam na jego stronę stołu, usiadłam mu na kolanach i objęłam go rękami za szyję, pocałowałam w czoło, w usta, w szyję. (...) Przyciągnęłam go mocniej do siebie i osunęliśmy się na podłogę” (str. 76).
Nie napisałam o więzi między nimi, bo wydawało mi się, że Marikę bardziej ukształtowała sprawa z pedofilem (kino, wydarzenie na motorówce) niż nietypowe kontakty z bratem. Ale oczywiście mogłam się mylić.
Zmuszać nie zmuszał (to byłby gwałt), ale zachęcał (str. 15) i inicjatywa wyszła od niego. To, że się Marice spodobało, to inna para kaloszy. Choć postrzeganie jej wyłącznie jako ofiary rzeczywiście byłoby nieuprawnione. Na dodatek trzeba mieć na uwadze, że ona jest narratorką, czyli opowiada nam swoją wersję zdarzeń. Ale to też jest zaleta tej książki: Rydberg nie podsuwa czytelnikom gotowych odpowiedzi, mają sami zastanowić się albo przedyskutować, co z tym dwojgiem jest nie tak.
UsuńDziękuję za tę dyskusję. Myślę, że pokazaliśmy, jak można spokojnie i merytorycznie przedyskutować blogowy wpis o książce.
OdpowiedzUsuńAutor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńI ja dziękuję. Wiem, że niektórzy blogerzy czują się rozczarowani, bo spodziewali się kłótni, a tu tylko spokojna rozmowa na temat książki. A Rydberg powinna się cieszyć, bo trafił się jej tłumacz-skarb, który nie tylko zachwyca się jej powieścią, ale też pisze polemiki w jej obronie :)
No, niestety, nie cieszy się. Chciałem udostępnić "Za krawędzią nocy" w formie e-booka, to nawet mi nie odpisała.
UsuńAutor komentarza: Agnieszka G. (Koczowniczka)
UsuńCo za niewdzięcznica.