poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Stachanowcom do sztambucha

Swoim zeszłotygodniowym wpisem wywołałem kontrowersję, uznając tempo czterech arkuszy miesięcznie za bardzo napięte i twierdząc, że zadowalająca jest stawka 800-1000 zł za arkusz. Padły kąśliwe komentarze, że skoro tak wolno pracuję, nic dziwnego, że tak dużo się domagam. Komentarze pokazujące, jak tłumacze literatury sami się ograniczają, jak nie cenią swojej pracy, jak dali sobie wmówić, że ich praca jest g… warta. Przyjmijmy, że ktoś pracuje dużo szybciej, sześć, osiem arkuszy miesięcznie. Czy wynagrodzenie sześć, osiem tysięcy miesięcznie za wykonanie przekładu, który stoi najwyżej w translatorskiej hierarchii, to jakieś przesadzone pieniądze? Gołe sześć, osiem tysięcy, czyli bez zapłaconej składki zdrowotnej, emerytalnej, bez prawa do urlopu. Poza tym tę górną stawkę, a nawet wyższą, wydawnictwa płacą: kiedy im na tłumaczu zależy i książka jest z tych schodzących w nakładzie przynajmniej kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Do tej dolnej granicy też da się zbliżyć: propozycja, którą dostałem przed tą opisaną, opiewała na 670 złotych, bez problemu wynegocjowałem 750, a to nawet nie był kryminał.

Jeśli chodzi o wskazane tempo, to nie opierałem się tylko na własnym doświadczeniu, które zresztą jest niemiarodajne, bo nigdy nie miałem możliwości skupienia się wyłącznie na tłumaczeniu książki: jestem przysięgłym i zawsze jakąś część czasu muszę poświęcić na tłumaczenie dokumentów, a oczywiście nie prowadzę buchalterii, jaki procent czasu zajęła mi literatura, a jaki tłumaczenia uwierzytelnione. Nie mając przetestowane, ile jestem w stanie „wyciągnąć”, sięgnąłem po doświadczenia innych tłumaczy, a te brzmiały, że arkusz tygodniowo to jest sporo i właściwie maks. Miesiąc to wprawdzie trochę więcej niż cztery tygodnie, ale czy rzeczywiście, o tym poniżej. Jest jeszcze inny dowód, że cztery arkusze stanowią maksimum: tyle wołają wydawnictwa. Wydawnictwa, którym zawsze się śpieszy, w których tłumaczenia muszą być zawsze na wczoraj, bo praktycznie tylko tłumacz jest przeszkodą uniemożliwiającą im szybkie wydanie książki. Gdyby powszechną normą było sześć czy osiem arkuszy w miesiącu, wydawnictwa domagałyby się takich terminów. Wierzę oczywiście, że są stachanowcy, którzy tyle robią. Przeczytałem nawet, że jeden pan bez problemu tłumaczy dwanaście arkuszy, bynajmniej nie zarywając nocy. I od dzisiaj zamierzam tłumaczenia tego pana omijać szerokim łukiem, bo jestem święcie przekonany, że wśród jego przekładów dobrych nie ma, są tylko nieskrytykowane.

Tłumaczenie literatury to nie układanie cegieł na akord, jak wydaje się komentującemu, który napisał, że wolne tempo nie najlepiej o mnie świadczy. Jeśli sam się tym para, powinien czym prędzej przekwalifikować się na kierowcę karetki. Tam rzeczywiście pośpiech jest wskazany. Nie ma zbyt wolnego tempa w tłumaczeniu literatury. Może być za szybkie, ale nigdy za wolne. Zależność jest prosta: im więcej czasu poświęci się na tłumaczenie utworu literackiego, tym przekład będzie lepszy.

Domyślam się, że ci tłumaczący sześć czy osiem arkuszy (na te dwanaście spuśćmy litościwie zasłonę milczenia) pracują nad tekstem literackim jak nad instrukcją obsługi magnetowidu. Jest odpowiednik danego słowa (broń Boże z papierowego słownika, co nie przybrało formy elektronicznej, nie istnieje), czytelnik rozumie, jedziemy dalej z koksem. Szukanie lepszych synonimów to strata czasu, termin wisi, honorarium nędzne, nie wyjdzie się na swoje. A ja szukam. Nie dużo lepszych. Odrobinę lepszych, ciut lepiej oddających sens, intencję, melodię oryginału. Nie w jednym słowniku, nie w dwóch, jeśli trzeba w dziesięciu, jeśli tych dziesięć zawiedzie, na przykład w literaturze danego okresu. O efektach można sobie przeczytać choćby w tej recenzji „Zabłąkań” Hjalmara Söderberga.

A przecież słownictwo to nie wszystko. Tłumaczenie literatury to zgrabne pisanie po polsku tego, co autor wyraził w innym języku. Z zachowaniem stylu i sensu. Zadanie, co tu dużo mówić, karkołomne. Nieraz trzeba się nagimnastykować, żeby tekst idealnie oddawał oryginał, a jednocześnie brzmiał tak, jakby od początku został napisany po polsku. Gimnastyka zabiera czas. Ale teraz rozumiem, dlaczego czytując przekłady, widzę w tle angielski. Albo dlaczego odkrywam, że książka, którą czytam w oryginale, nie jest tą, którą czytałem w przekładzie.

Tłumacząc „Młodość Martina Bircka” Söderberga, niektórym stronom ostatni szlif nadawałem przez parę godzin, o żadnych czterech arkuszach w miesiącu nie było mowy, a nie mam bynajmniej poczucia, że poświęciłem tej powieści choćby pół minuty za dużo. Przeciwnie, za mało. Bo wyłożyłem się na opisie mostu. Przekopałem się przez źródła, poprosiłem o konsultację Andersa Bodegårda, a mimo to opisałem most, którego Söderberg nie opisał. Ja zwykły, Söderberg pontonowy. Rozwiązanie było w zasięgu ręku, bo w „Zabłąkaniach” jest to niemal wprost powiedziane, ale akurat po „Zabłąkania” w trakcie tłumaczenia „Młodości” nie sięgnąłem. Moja wina. Bo tłumacząc, trzeba czytać. Powieść to pułapka. Tekst fachowy skupia się na jednej dziedzinie, tłumacz wie na jakiej, wystarczy przestudiować specjalistyczną terminologię. W powieści autor sobie hula: a to przypomni mu się coś z jego wyjazdu na Islandię, zrobi aluzję do średniowiecznych filozofów, nawiąże do innej swojej powieści, skomentuje jakieś przelotne polityczne wydarzenie i tak dalej. Owszem, można tego nie odczytywać, bo wnikliwe studiowanie utworu jest czasochłonne, a przecież cztery arkusze w miesiącu nie najlepiej świadczą o tłumaczu. Można gnać, wyrabiając stachanowską normę, i pozostawać w błogiej nieświadomości, że weszło się na parę min. Które zresztą niekoniecznie wybuchną, w wielu przypadkach się trafi, tłumacząc gołą słowną warstwę, a jeśli nawet się nie trafi, to przecież czytelnik niekoniecznie się zorientuje, nie przyplącze się żaden krytyk erudyta (duża szansa: rzadkość w przyrodzie), i tłumacz stachanowiec utrzyma swoje dobre mniemanie o sobie. „Młodość Martina Bircka” można spokojnie przetłumaczyć, w ogóle nie zauważając, że tam jest jakiś problem z mostem. Mojej wpadki też nikt nie spostrzegł.

Ale ja tu o Söderbergu, najtrudniejszym pisarzu szwedzkojęzycznym do przekładania na polski, a przecież miałem jedynie – cytuję za jednym z komentarzy – machnąć kryminalik. No więc ja nie macham kryminalików. Tłumaczę powieści kryminalne. Machającym polecam ustawienie się na skrzyżowaniu i kierowanie ruchem, tam będą na właściwym miejscu. To, że tłumaczenie kryminału jest zazwyczaj prostsze niż tzw. ambitnej literatury, nie oznacza, że jest łatwe. Nie ma łatwych tekstów literackich do przełożenia. Jeśli jakiś tłumacz uważa, że miał do czynienia z łatwym tekstem, to znaczy, że nawet nie zorientował się, na czym polegała trudność. Też tak można. A nie widzę żadnego powodu, bym do tłumaczenia kryminału mniej się przykładał – jeśli się podejmuję, to elementarny szacunek dla autora i czytelnika nakazuje mi dążyć do tego, by wykonać je perfekcyjnie.

Krytykom umknęło, że zestawiam zarobki redaktora i tłumacza. Dwóch osób, którym płaci ta sama, rzekomo strasznie biedna firma. Przyjrzyjmy się więc temu dokładniej. Redaktor ma etat. Etat oznacza osiem godzin pracy dziennie, bez sobót, niedziel i dni świątecznych, do tego urlop. Policzmy: dwadzieścia dwa dni robocze w miesiącu razy osiem godzin daje ich 176. Średnio w miesiącu jest jeden dzień świąteczny, odejmijmy więc osiem godzin, zostaje 168. Urlop to dwadzieścia sześć dni, przyjmijmy dla równego rachunku dwadzieścia cztery i odejmijmy kolejne szesnaście godzin. Wychodzi 152 i tyle tłumacz powinien brać pod uwagę, jeśli chce obliczać tempo swojej pracy i swoje zarobki. Jeśli ktoś chce pracować więcej, jego broszka, jeśli zamierza pracować trzy miesiące bez dnia przerwy, jego wybór, ale wydawnictwo nie może tego od niego oczekiwać, a jeśli oczekuje to za ekstra stawkę, a nie w ramach normalnego honorarium. Pan redaktor nie wyłącza się z życia na trzy miesiące, dlatego że wydawnictwu śpieszy się z książką. Pan redaktor wychodzi o szesnastej z wydawnictwa i uważa (słusznie), że do ósmej rano następnego dnia to nie jego biznes. Nie wiadomo natomiast, dlaczego (niesłusznie) uważa, że tłumacz ma tej książce poświęcić cały swój czas, wyłączywszy sen. Pokazałem to w tekście „W roli angielskiej królowej”, który zamieściłem w swoim poradniku. Wydawnictwu super się śpieszy, daje tłumaczowi 50 dni na tłumaczenie (nie roboczych, zakłada, że w weekendy też będzie pracował), ale negocjacje (w ramach tego czasu) ciągle są przerywane, bo albo święto, albo pan redaktor wziął sobie dzień czy dwa urlopu. Pytanie teraz, dlaczego wydawnictwo na niegłodową pensję pana redaktora pieniądze bez większego trudu potrafi wygospodarować i jednocześnie szanuje, że redaktor ma na przykład życie rodzinne, a równoważnych dla tłumacza nie, przy czym uważa, że tłumacz to jest jakiś cyborg, który ma zapierniczać piątek i świątek. A przecież to tłumacz tworzy produkt, z którego wydawnictwo żyje, on nie powinien się prosić, że chciałby zarabiać tyle co redaktor, on bez łaski winien zarabiać więcej! Rzekomo książki są mało dochodowe i wydawnictw nie stać, żeby tłumaczom płacić więcej. Ciekawe więc, że z tych niedochodowych książek jakoś sporo firm całkiem nieźle się utrzymuje.

Jeśli podzielić sto pięćdziesiąt dwie godziny na cztery arkusze wychodzi, że na jedną stronę tłumacz ma godzinę i czterdzieści pięć minut. Właściwie mniej, bo nie ma w tym korekty autorskiej, a my już tak się daliśmy zwariować, że sporej części pracy wykonanej dla wydawnictwa w ogóle nie postrzegamy jako pracy. Jeśli zmniejszymy ten czas o połowę wedle twierdzeń niektórych, że osiem arkuszy to pestka, wychodzi pięćdziesiąt minut na stronę. Na jej „przepisanie”, na research, na sczytanie. Da się wykonać? Pewnie, że się da. Wszystko się da. W parafii mojej babci był ksiądz, który mszę odprawiał w pół godziny. Wpadał wiernym w słowo, śpiewał szybciej niż organista grał, ale w pół godziny się mieścił, nie gubiąc ani jednej formułki. Ci, dla których msza była przykrym obowiązkiem, walili do niego tłumnie, inni, jak moja babcia, dla której udział w mszy był autentycznym duchowym przeżyciem, uznawali go za pseudoksiędza. Bo ze spotkania z Bogiem zrobił ceremonię do odbębnienia. A my z tłumaczenia literatury, z artystycznego zajęcia, zrobiliśmy przeklepywanie tekstów. Zagubiliśmy świadomość, że artysta w ogóle nie patrzy na zegarek, pracuje nad swoim dziełem tak długo, aż uzna je za doskonałe. Z artystycznej duszy pozostała mentalność przodownika pracy.

Jesteśmy elitą tego zawodu. Wielu marzyło o tłumaczeniu literatury, ale przekonało się, że nie ma talentu, ci, którzy przełożyli jedną czy dwie powieści i zrezygnowali ze względów finansowych, z dumą je demonstrują jako swoje największe osiągnięcie, niejeden, przetłumaczywszy ledwie poradnik czy książkę popularnonaukową, już się nazywa tłumaczem literackim, choć na to miano jeszcze nie zasłużył, ale przecież tłumacz literacki to brzmi dumnie. Ciesząc się największym prestiżem, finansowo jesteśmy na samym dnie. W dużej mierze na własne życzenie, bo się nie szanujemy, nie negocjujemy. Daliśmy sobie wmówić, że wydawnictw nie stać, by nam dobrze płacić. Lekarze, którzy byli w podobnej do nas sytuacji (na tę zbieżność wskazałem w artykule „Tłumacz literatury” zamieszczonym na tej stronie) – też mało zarabiali, też było ich stosunkowo dużo, też nie mieli gdzie pójść, bo jak tłumacz jest uzależniony od wydawnictwa, tak lekarz od szpitala – upomnieli się o swoje, uznając, że za szanowane umiejętności należą się duże pieniądze, i dziś jest to jeden z najbardziej dochodowych zawodów. A tłumacze godzą się na ochłapy, bo jak dużo zrobią, to nominalnie uzbiera się przyzwoita sumka. No to wszystko przed wami, drodzy (czy raczej należałoby napisać: tani) państwo tłumacze. Aleksiej Stachanow wyrobił prawie tysiąc pięćset procent normy, bierzcie więc z niego przykład. Co to jest dwanaście arkuszy w miesiącu, zróbcie trzydzieści. Potem policzcie sobie, że trzydzieści po pięćset za arkusz daje piętnaście tysięcy, a to jest wręcz nieprzyzwoite, by tłumacz tyle zarabiał, wystąpcie więc do wydawnictwa, by wam obniżyło stawkę. Myślę, że z uzyskaniem zgody nie będziecie mieli problemu.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Ochłapy

Odkąd przekonałem się, że w zasadzie nie ma takiej nieuczciwości czy nieprzyzwoitości, przed którą cofnęliby się polscy wydawcy, myślałem, że z ich strony nic mnie już nie zaskoczy. Myliłem się.

W połowie lipca zgłosiło się do mnie Wydawnictwo Górnosaksońskie (jesteśmy w Polsce, więc nazwa fikcyjna) z pytaniem, czy byłbym zainteresowany przekładem szwedzkiego kryminału. Odpisałem, że wstępnie byłbym zainteresowany, proszę o przedstawienie warunków. Szczerze powiedziawszy, nie liczyłem, że coś z tego wyjdzie. Kryminał nie jest ani translatorskim wyzwaniem, ani znaczącą pozycją w dorobku, rzecz to dobra dla początkujących, więc jedyna motywacja, jaka mogła skłaniać mnie do podjęcia się tej pracy, była natury finansowej. A skoro tak, to wynagrodzenie musiało być odpowiednio wysokie, rzędu 800-1000 zł za arkusz (arkusz to 40 000 znaków), by jako tako mogło konkurować ze zleceniami czysto użytkowymi. Szkopuł w tym, że wydawnictwa takich stawek raczej nie oferują. Nie odrzuciłem jednak propozycji w ciemno, gdyż, co tu dużo mówić, zdecydowanie bardziej wolę tłumaczyć literaturę niż oferty handlowe jajek, choć rozsądek nakazywałby brać tylko te drugie. Ale nie jestem nastawiony na robienie majątku, wolę zarobić mniej, wykonując pracę, którą bardziej lubię. Tłumaczenie literatury pozostaje jednak moją pracą, więc nieprzekraczalną granicą było takie honorarium, które pozwalało mi zapłacić rachunki i kupić sobie coś do jedzenia. Tu zresztą perspektywy przedstawiały się nie najgorzej, gdyż Górnosaksońskie należy do większych i lepiej prosperujących wydawnictw, a szwedzkie kryminały schodzą teraz jak ciepłe bułeczki. Nawet jeśli za sam arkusz byłoby mało, to może jakiś procent od sprzedaży podniósłby tę stawkę, może wyjściowa propozycja okazałaby się na tyle przyzwoita, że w negocjacjach dałoby się ją podnieść do akceptowalnego poziomu.

Chociaż nie miałem złudzeń, nie oczekiwałem, że wydawnictwo napisze, że renomowanemu tłumaczowi oferuje tysiąc złotych za arkusz i na tłumaczenie daje dużo czasu, bo chce mieć tekst wysokiej jakości, a rozumie, że przekład trzeba doszlifować, to w propozycję, którą dostałem, najpierw nie mogłem uwierzyć, a potem przez dwa dni na myśl o niej skakało mi ciśnienie.

Opiewała ona ni mniej, ni więcej, tylko na gołe 470 zł za arkusz bez żadnego procentu od sprzedaży. Honorarium miało być płatne – uwaga! – bez żadnej zaliczki, w całości dwa i pół miesiąca po oddaniu przekładu. Na tłumaczenie wydawnictwo dawało mi trzy i pół miesiąca, co oznaczało, że pieniądze wpłynęłyby na moje konto pół roku po podpisaniu umowy. A przez okres tłumaczenia miałem żywić się trawą, bo objętość książki wynosiła aż 14 arkuszy, czyli żeby zmieścić się w wyznaczonym terminie, nie mógłbym nawet pół minuty poświęcić na inną zarobkową pracę.

Ale to był dopiero początek hucpy. Okazało się, że te 470 zł jest za bezterminowe przekazanie praw do tłumaczenia, co oznaczało, że za kolejne wydania nie dostanę już ani złotówki. Normą na rynku jest w tej chwili licencja na 5-7 lat, za wznowienia po tym czasie tłumacz dostaje dodatkowe honorarium (ale nie 100% pierwszego), co częściowo rekompensuje mu niską stawkę (częściowo, bo większość książek nie jest wznawianych). Górnosaksońskie uznało jednak, że nie ma powodu, by do zapłaconych tłumaczowi psich pieniędzy coś dokładać, jeśli książka okaże się sukcesem, lepiej zyski zachować w całości dla siebie. Te 470 zł było też za „wszystkie znane w chwili zawarcia Umowy pola eksploatacji”. To oznaczało, że np. za sprzedaż wersji elektronicznej żadnej dodatkowej złotówki też nie dostanę. Trzeba jednak oddać Górnosaksońskiemu sprawiedliwość: faktu, że tłumacza zamierza wydymać, nie próbowało bynajmniej ukrywać i tym, którzy zapisów o przekazywaniu praw i polach eksploatacji nie rozumieją (a takich jest rzesza), wyjaśniało wprost: „Strony ustalają, że wynagrodzenie dla Tłumacza z wszystkich tytułów (świadczeń) określonych w niniejszej umowie będzie jednorazowe i łączne, w wysokości 470 zł (słownie: czterysta siedemdziesiąt złotych) brutto za arkusz autorski przekładu złożony przez Tłumacza”.

Wydawnictwo Górnosaksońskie sięgnęło jednak nie tylko po wzorce wyzysku z początków kapitalizmu, ale również po znakomicie sprawdzony i nie wiadomo dlaczego zarzucony system niewolniczy i zobowiązywało tłumacza do nieodpłatnego przełożenia do dziesięciu stron tekstów reklamowych o książce i autorze. Dziesięć stron to jest prawie pół arkusza, czyli tłumacz miał podarować Górnosaksońskiemu ponad dwieście złotych, licząc tylko według zaniżonej wyceny wartości jego pracy dokonanej przez wydawnictwo.

A może Wydawnictwo Górnosaksońskie nie przejmowało się jakością tłumaczenia, uznając, że może wcisnąć czytelnikom dowolny tłumaczeniowy chłam. Że większość i tak nie zorientuje się, że wydana powieść ma niewiele wspólnego z oryginałem, a ci, którzy się zorientują, nic nie zrobią, bo nie praktykuje się zwracania pieniędzy za tłumaczeniowe buble. Może przyjęło strategię „tanie mięso psy jedzą”, płacimy grosze, bo godzimy się na produkt tłumaczeniopodobny. Za taką interpretacją przemawiałby też termin wykonania przekładu: trzy i pół miesiąca na czternaście arkuszy. Termin wykonalny pod warunkiem zarywania nocy albo robienia przekładu na kolanie; proszę zgadnąć, co większość tłumaczy wybiera. Część świadomie zawala takie terminy, chcąc dopracować przekład, pozwala im na to częsty w umowach zapis, nakazujący wydawnictwu wyznaczenie dodatkowego terminu na dokończenie pracy, jeśli tłumacz się nie wyrobi. Ale Górnosaksońskie się przed tym zabezpieczyło, za spóźnienie dowalało karę finansową („za zwłokę w wykonaniu Utworu Tłumacz zapłaci Wydawcy karę umowną w kwocie odpowiadającej odsetkom ustawowym liczonym od wynagrodzenia”), a żeby tłumacz nie miał wątpliwości, że zamierza ją wyegzekwować, dodawało informację (bo trudno uznać to za jakąkolwiek prawną klauzulę): „Tłumacz przyjmuje do wiadomości, iż termin określony w § 1 ma dla Wydawcy szczególne znaczenie ze względu na przyjęte plany wydawnicze, ściśle powiązane z sytuacją rynkową”. I kiedy już doszedłem do wniosku, że Górnosaksońskie oczekuje ode mnie wykonania tłumaczenia według powszechnie stosowanej w polskich wydawnictwach zasady potrójnego byle (byle jak, byle szybko, byle tanio), natknąłem się na zapis, że „Tłumacz zobowiązuje się dostarczyć Utwór dobrej jakości literackiej, wykonany wiernie, bez dokonywania skrótów i zmian w tekście”. Innymi słowy, wydawnictwo chciało kupić mercedesa, płacąc za malucha.

Ktoś mógłby powiedzieć, nie ma co się oburzać, propozycja nie dla tłumacza z doświadczeniem, tylko dla debiutanta, który chce zaistnieć na rynku. Pomijając pytanie, po co pakować się na rynek, na którym dostaje się mniej niż sprzątaczka, debiutant, który nie przeczytałby proponowanej umowy – a debiutanci nie czytają – obudziłby się z ręką w nocniku. Bo wydawnictwo zastrzegało sobie, że książki wydać wcale nie musi. I ktoś pracujący praktycznie za darmo, by ujrzeć swoje nazwisko na stronie tytułowej, mógłby go nigdy nie zobaczyć. Jeśli wydawnictwo zobowiąże się do wydania zakontraktowanego przekładu, a to nie nastąpi, tłumaczowi należy się odszkodowanie. Górnosaksońskie postanowiło się przed tym zabezpieczyć, owszem, wolno mu, co nie zmienia faktu, że z takim chamskim zapisem zetknąłem się po raz pierwszy.

Przy tym wszystkim szczegółem jest fakt, że tłumaczenie miałem wykonać „z materiału własnego”. Czyli książkę, tłumaczoną na zlecenie wydawnictwa, musiałbym jeszcze sam sobie sprowadzić. Tłumaczę książki od piętnastu lat. Nigdy, przenigdy nawet najpodrzędniejsza firma krzak nie wpadła na pomysł, że może zlecić przekład i nie udostępnić tłumaczowi tekstu powieści. Co gorsza, tę książkę musiałbym kupić. Wiadomo, że jak napiszę do wydawnictwa szwedzkiego, dostanę ją za darmo. Ale co miałbym napisać? Że proszę o książkę, bo potrzebna mi jest do wykonania pracy zleconej przez polskiego wydawcę? Pomyśleliby sobie, że zwraca się do nich gość z jakiegoś bantustanu, będącego krajem europejskim tylko z nazwy. Wiem, oczywiście, że tak jest w rzeczywistości, ale akurat niespecjalnie odczuwam potrzebę chwalenia się tym przed obcymi.

Propozycję odrzuciłem, bynajmniej nie zatajając, co o niej myślę. Wywołało to oburzenie przedstawicielki wydawnictwa, która najwyraźniej uważała, że propozycja nie jest może najszczodrzejsza, ale mieści się w normie. Zapytałem więc przedstawicielkę, czy Wydawnictwo Górnosaksońskie jej pracę wycenia na 730 zł miesięcznie, bo wyliczyłem, że tyle wyjdzie mi po opłaceniu ZUS-u. Z nadgodzinami, bo jak pisałem wyżej, żeby przełożyć cztery arkusze w miesiącu, nie można pracować tylko w dni powszednie od ósmej do szesnastej. Przedstawicielka uznała oczywiście pytanie za retoryczne i nie odpowiedziała.

Przepraszam, że przeklinam, ale kurestwo ludzi prowadzących wydawnictwa jest wprost niepojęte. Szwedzkie kryminały to w tej chwili najbardziej lukratywna część beletrystyki. Górnosaksońskie nie wydaje tego kryminału, żeby promować kulturę i literaturę szwedzką, tylko żeby zarobić. Kulturę i literaturę szwedzką Górnosaksońskie ma zwyczajnie w dupie, przez lata nie opublikowało żadnej powieści szwedzkiego pisarza, konsekwentnie odrzucało wszystkie moje propozycje wydania różnych szwedzkich utworów, w tym kryminałów, kiedy jeszcze nie były popularne. Owszem, w chęci zarobienia nie ma nic zdrożnego, tylko dlaczego Górnosaksońskie, działając wyłącznie z pobudek komercyjnych, uważa, że tłumacz będzie działał dla idei? Z jakiego tytułu? Jeśli Górnosaksońskie zaproponuje mi wydanie Hjalmara Söderberga, to przetłumaczę go chętnie za pół darmo, bo wiem, że to nie jest dochodowy autor, ale gotów jestem poświęcić swój czas, by udostępnić twórczość tego wybitnego pisarza polskim czytelnikom. Ba, dołożyłem własne pieniądze, żeby utwory Söderberga ukazały się po polsku. Ale dlaczego Górnosaksońskie oczekuje, że tłumacz będzie harował za grosze, tworząc dla wydawnictwa produkt, na którym ono dobrze zarobi? Te pytania zadałem wydawnictwu, ale odpowiedzi też nie dostałem. No to zadaję je publicznie.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Kryminalna piątka

Napisałem pięć opowiadań kryminalnych i planuję dalszych dziesięć, tak by powstała z tego książka. Zbiór opowiadań może jednak zawierać rzeczy wcześniej publikowane, więc te pięć udostępniłem w Amazonie. Są to Czarna wdowa, Plan dnia, Perfekcjonista, Fair play i Czysta arytmetyka. „Perfekcjonista” ukazał się też w czasopiśmie „Coś na progu”, ale z czytaniem tam należy się wstrzymać, gdyż wydawca tradycyjnie wydrukował sobie wersję redaktorską, a nie autorską. Nietradycyjnie przyznał się jednak do błędu i w następnym numerze ukaże się właściwy tekst. Czarna wdowa opowiada nie o pająku, tylko o kobiecie, która postawiła sobie za cel bogato wyjść za mąż, a potem męża milionera posłać na łono Abrahama, Plan dnia o pisarzu, którego wyprowadza z równowagi każde odstępstwo od rutyny, Perfekcjonista o fachowcu, który nigdy nie odstawił fuszerki, Fair Play o szachistach i pewnej partii szachów z niesłychanie wysoką stawką, zaś Czysta arytmetyka o wykładowcy akademickim nazbyt chętnie podrywającym studentki.

Wszystkie te opowiadania złożyłem w zbiorek Kwintet kryminalny, który oczywiście korzystniej nabyć niż każde opowiadanie z osobna. Niekorzystny jest narzut dodawany przez Amazon dla klientów z Europy, bo książkę wystawiłem z ceną 2,99 USD, a nie 5,74. Można ją jednak również wypożyczyć, nie do końca wiem, jak to funkcjonuje, chyba trzeba się zapisać do jakiegoś programu. Dla niezorientowanych w temacie: książki z Amazonu czyta się na czytniku Kindle (urządzonko z niepodświetlanym, a więc niemęczącym wzroku ekranem), a nie mając Kindle’a, można wykorzystać program Kindle for PC.

Ale na tym nie koniec. Ryzykując bankructwo, zdecydowałem się zainwestować w przekład na angielski. Krąg czytelników znacznie większy, ale też konkurencja normalna, więc na razie inwestycja wygląda na chybioną, a bankructwo na realne. Polskich tytułów w Amazonie jak na lekarstwo (bo Amazon oficjalnie pozwala self-publisherom publikować tylko w angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, hiszpańskim i portugalskim), więc sprzedaje się wszystko, co jest, z czego niektórzy grafomani wyciągają wniosek, jakoby byli pisarzami. Wejście w języku dopuszczanym przez Amazon (swoją drogą należałoby ich pozwać za dyskryminację albo za tłumienie wolności słowa) okazuje się chwilą prawdy. À propos języków dopuszczanych, Amazon zablokował mi właśnie „Kanalię”, jakaś menda doniosła, że książka jest w jednym z tych „niesłusznych”. Wrzuciłem książkę na nowo, Amazon poinformował, że jest okej, ale blokady nie zdjął, wtedy książkę usunąłem, ale mimo usunięcia cały czas jest na stronie, co blokuje mi dalsze ruchy. Ale tę mendę, którą moja powieść kłuje w oczy, pragnę poinformować, że wznowienie „Kanalii” ukaże się w przyszłym roku nakładem Oficynki, więc jej krucjaty nic nie dadzą.

Wróćmy do angielskiej wersji moich opowiadań, gdyż mam tutaj mały prezent dla czytelników mojego bloga.

„Czarną wdowę” a właściwie Black Widow udostępniłem za darmo, będzie do pobrania do środy włącznie. Tutaj nie trzeba brać udziału w żadnym programie, darmowa oferta jest dostępna dla wszystkich, wystarczy kliknąć w podany link i dokonać "zakupu". Tłumaczenia również zebrałem w jeden zbiorek The Crime Quintet. Jak można zobaczyć na okładkach, posłużyłem się w tym przypadku angielską wersją swojego imienia, było to spowodowane chęcią oddzielenia utworów polskich od anglojęzycznych, a że Amazon potraktował te ostatnie jako książki innego autora, znakomicie się udało.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Lex Maziarski

Nowy sezon rozpocznę od tematu poruszanego przed przerwą, a mianowicie od piłki nożnej. Znalazłem antidotum na mizerię naszego rodzimego futbolu i niniejszym je przedstawiam, nie roszcząc sobie do tego pomysłu praw autorskich. Kiedy w kolejnych mistrzostwach kontynentu dotrzemy co najmniej do ćwierćfinału, prezes PZPN może spokojnie zebrać pochwały, mnie wystarczy, że przeleje na moje konto jedną swoją pensję. Tak niedużo, bo rozwiązanie jest w sumie banalne, tylko należało właściwie zdefiniować problem. Otóż my wcale nie gramy za słabo. My gramy na złym kontynencie. Wystarczy zgłosić wniosek do FIFA, że chcemy występować w mistrzostwach Azji, i polski futbol, dalej bez szkolenia młodzieży, bez zlikwidowania korupcji, bez usunięcia patologii w PZPN, wyjdzie na prostą. Nie chcę oczywiście twierdzić, że wyjdzie na tę prostą spacerkiem. Nepal czy Sri Lanka mogą być w eliminacjach poważnym przeciwnikiem, ale realne szanse na wygraną mamy, podobnie jak z Uzbekistanem czy Bahrajnem w finałach. Odruchowo powiedzą państwo, że FIFA nie pozwoli nam grać w Pucharze Azji, bo Polska leży w Europie. Trzeba się powołać na przykład Izraela. Skoro ten niewątpliwie azjatycki kraj ze względów politycznych brał udział w rozgrywkach europejskich, to my możemy – ze względów mentalnych – występować w Azji. A z przekonaniem FIFA, że mentalnie bliżej nam do Iranu i Arabii Saudyjskiej niż do Danii czy Anglii nie powinniśmy mieć najmniejszych problemów. Wystarczy sięgnąć po gazety z ostatniego miesiąca.

Wzorem właśnie Iranu i Arabii Saudyjskiej zaczęły u nas zapadać wyroki za bluźnierstwo. Tyle że dla zachowania pozorów, że mamy coś wspólnego z europejską cywilizacją, za bluźnierstwo karze się w Polsce pod hasłem naruszenia uczuć religijnych. Po skazaniu Dody, czego nie będę komentował, bo o tej sprawie już pisałem (Doda, Kościół i wolność słowa, Księży ekspert), odezwał się Wojciech Maziarski z „Wyborczej”, tłumacząc zasadę wolności słowa: ma ona chronić właśnie wypowiedzi obrazoburcze, kontrowersyjne, niewygodne, rażące innych. Maziarski, jak widać, człowiek światły, postępowy, Europejczyk pełną gębą, zwrócił się z apelem do swoich katolickich kolegów po piórze, by dostrzegli, że dzięki temu, że pozwolą mówić innym, nawet gdy ich to obraża, nikt nigdy nie zakaże mówić im. Katoliccy koledzy po piórze zapytali Maziarskiego, czy poprze zniesienie przepisów karzących za kwestionowanie Holocaustu. Okazało się, że nie poprze: „Może jeszcze kilka lat temu poparłbym, ale nie dziś, gdy wiem już o Jedwabnem i innych przypadkach polskich mordów na Żydach. Gdy widzę zalew antysemityzmu w internecie i na murach”. Czyli jak przyszło do wypowiedzi, które rażą Maziarskiego, to znalazł sobie powód, by ich zakazywać. Wolność słowa, okazuje się, nie jest bezwzględna, tylko zależna od tego, czy Maziarski wie o Jedwabnem. Domyślam się, że wie również o zalewie antyklerykalizmu w internecie i mordowaniu chrześcijan na rzymskich arenach, ale wcale nie skłania go to do uznania wyroku na Dodę za słuszny. Doda może pleść, co jej ślina na język przyniesie, bo za cel obrała sobie Biblię, Leszek Bubel już nie, bo za cel obrał sobie Talmud. O tym, co kto może pleść, rozstrzyga wrażliwość Wojciecha Maziarskiego. Lex Maziarski.

Publicysta „Wyborczej” idealnie nadaje się do przekonania FIFA, że powinniśmy grać w Pucharze Azji. Rozumowo doskonale wie, na czym polega wolność słowa, potrafi to zwerbalizować i wytłumaczyć innym. A jednocześnie mentalnie tak głęboko tkwi w Azji, że nie jest w stanie tej teorii przełożyć na praktykę i pogodzić się z tym, że ktoś będzie wygłaszał poglądy, które wedle jego przekonania obiektywnie są niesłuszne, nieprawdziwe czy aberracyjne.

Drugim naszym atutem w staraniach o piłkarski sukces jest niewątpliwie Jarosław Gowin, który z powodów religijnych chce pozbawić obywateli możliwości korzystania z osiągnięć medycyny. Od razu uspokajam, że Gowin nie należy do tej sekty, która wierzy, że skoro Bóg zesłał chorobę, to należy się z tym pogodzić i nie wolno się leczyć, jeśli Bóg zechce, sam ją wyleczy. Nadal więc będziemy mogli plombować sobie zęby i usuwać operacyjnie wyrostki. Gowin sprzeciwia się „tylko” zamrażaniu zarodków. Jak wyjaśnił, nie można zamrażać dzieci. Pewnie się państwo zdziwią, ale ja się absolutnie z Jarosławem Gowinem zgadzam. Wrzucanie dzieci do ciekłego azotu jest niedopuszczalne. Powiem więcej: to barbarzyństwo, z którym należy walczyć wszelkimi możliwymi sposobami. I nie mogę zrozumieć, dlaczego Gowin nie walczy. O ile znam się na chemii i biologii, wrzucenie dziecka do ciekłego azotu wyczerpuje znamiona artykułu 148 kodeksu karnego. Gowin nie złożył jednak doniesienia do prokuratury, że w klinikach wykonujących in vitro zabija się dzieci, tylko dąży do uchwalenia ustawy, która zakaże mrożenia dzieci z sankcją pięciu lat więzienia. Jest to mocno niepokojące, zważywszy na fakt, że Jarosław Gowin jest ministrem sprawiedliwości. No bo załóżmy, że pojawi się seryjny morderca, który będzie truł staruszków. Czy Gowin zamiast powiadomić policję, by doprowadziła mordercę przed sąd, który skazałby go na dożywocie, złoży projekt ustawy, że nie wolno truć staruszków, a tych, którzy nadal będą uprawiać ten niecny proceder, będzie zamykał na pięć lat?

Ktoś mógłby przedstawić takie wyjaśnienie, że Gowin nie składa doniesienia do prokuratury, bo wie, że mrożonym zarodkom żadna krzywda się nie dzieje. Otóż wydaje mi się to nieprawdopodobne. No bo jeśli wiedziałby, że zarodek mrozi się właśnie po to, by miał większe szanse na przeżycie, oznaczałoby to, że świadomie wzywa do – przyjmując jego nomenklaturę – mordowania dzieci.