sobota, 11 czerwca 2011

Tłumacz jak kserokopiarka

W portalu Edusieć ukazał się wywiad, z którego bardzo się cieszę, dlatego że jestem odpytywany nie jako pisarz, tylko jako tłumacz. A o tłumaczach literackich, choć są tuż za pisarzem, mówi się niewiele, stawiając ich pracę gdzieś obok pracy redaktora i korektora. Jeśli ktoś chce zaprotestować, że to nieprawda, że bardzo sobie wysiłek tłumaczy ceni, to mały test: czy wiesz, jak nazywa się tłumacz ostatniej czytanej przez ciebie zagranicznej książki? Jeśli wiesz, zwracam honor, jeśli nie wiesz, kolejne pytanie: nazwisko wypadło ci z głowy czy nawet nie spojrzałeś, kto tłumaczył? Albo łatwiejsze pytanie: kto przełożył na polski następujące książki, „Komu bije dzwon”, „Lolitę”, „W poszukiwaniu straconego czasu”, „Giaura” i „Hamleta”? Jest pięć na pięć?

Tę różnicę w traktowaniu widać też we współpracy z wydawnictwami. Tłumacze powinni być dla nich bardziej cenni, bo więcej wydaje się tytułów zagranicznych niż rodzimych i są bardziej dochodowe, tymczasem byłem ogromnie zaskoczony, kiedy z tłumacza przeistoczyłem się w pisarza. Nagle ze zwykłego współpracownika przemieniłem się w VIP-a. Inna sprawa, że to VIP-owskie traktowanie objawiało się jedynie w kontaktach interpersonalnych, bo propozycja umowy zawierała tyle samo niekorzystnych zapisów, a tekstu musiałem tak samo pilnować do ostatniej chwili, żeby redaktor przed wysłaniem do drukarni czegoś sobie nie zmienił. No i VIP-owskie traktowanie natychmiast się skończyło, jak tylko zacząłem wnikać, dlaczego książki nie ma w księgarniach, promocja leży, a płatności na konto nie spływają.

No ale jak tu cenić tłumacza, jeśli, wedle panującego powszechnie przekonania, może nim zostać każdy, kto liznął języka. A jak pomieszkał rok na obczyźnie, to niech się schowają wszelkie uniwersytety. Żaden Polak nie czuje się wykwalifikowanym nauczycielem języka polskiego z racji tego, że od urodzenia mówi po polsku. Poproszony, żeby nauczał, odrzuci propozycję jako absurdalną, słusznie zauważając, że jeszcze musiałby mieć jakieś przygotowanie pedagogiczne i teoretyczną wiedzę o własnym języku. Każdy Polak uważa natomiast, że dłuższy zagraniczny pobyt, nie mówiąc o mieszkaniu na stałe za granicą, czyni go wykwalifikowanym tłumaczem. Tu już żadna wiedza, żadne dodatkowe umiejętności nie są potrzebne. Panie dwojga nazwisk, nudząc się przy mężu, biorą się do przekładania książek bez świadomości, że tłumacząc literaturę trzeba przede wszystkim biegle posługiwać się polskim, a umiejętność dogadania się na zakupach ze sprzedawcą niekoniecznie oznacza umiejętność zrozumienia powieści w stopniu wystarczającym do jej przełożenia.

Ale nic dziwnego, że łatwo jest zostać tłumaczem, skoro ten właściwie nie wykonuje żadnej pracy, a jeśli już chcemy upierać się, że jakąś wykonuje, to prostą, łatwą i przyjemną. To przekonanie objawia się czasami w następującej prośbie o tłumaczenie: „czy mógłby mi pan _przepisać_ ten tekst na polski?” A jaskrawe odbicie znajduje w porównaniu, z którym kiedyś się zetknąłem, że tłumacz literacki to taka lepsza kserokopiarka z funkcją konwersji z jednego języka na drugi.

Przy takim podejściu ogromnie cieszy, jeśli ktoś docenia pracę tłumacza literatury i interesuje się jej tajnikami. Wspaniałą robotę robi tu serwis Zbrodnia w Bibliotece, który regularnie przeprowadza wywiady z tłumaczami. Przydałby się jeszcze jeden taki, który rozmawiałby z tłumaczami innych książek niż kryminały.


PS. Wywiad w Edusieci został połączony z konkursem, do wygrania jest „Między prawem a sprawiedliwością”, udział można wziąć jeszcze do jutra, przy czym wygrana zależy od pomyślunku, jest to prawdziwy konkurs, a nie zakamuflowana loteria.

11 komentarzy:

  1. Właśnie dobrze, że Pan poruszył tę kwestię. O tłumaczach mało się mówi, ale jak ja to kiedyś trafnie ujęłam: tylko fachowiec kładący płytki coś robi, tłumacz już nie wykonuje żadnej pracy. Przecież tylko w jego głowie zachodzi masę procesów myślowych, ale tego nie widać, więc finalnie on nic nie robi. Sama chciałabym się kiedyś zmierzyć z tłumaczeniem literackim, ale pewnie wiele wody upłynie zanim się odważę na taki krok.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do wywiadu, to ja też tak jak Pan pracuję z tekstem, ale ten ostatni etap jest dla mnie najbardziej męczący, bo czuję zmęczenie materiału.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, tłumacze są niezmiernie istotną ogniwem łańcucha wydawniczego, a jakoś mało się ich docenia. Ci dobrzy dodają książce blasku, przeciętni jej nie niszczą, a ci źli powinni być wykopywani z kraju z dożywotnim zakazem tłumaczeń. Jak sobie przypomnę, jakie "kwiatki" pojawiają się w książkach, to mi słabo :/

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja właśnie zauważyłam jak czytałam "Zabłąkania" pana nazwisko i tak myślę, kurcze, to ten czy nie ten? :) I wiem, że "Igrzyska śmierci" tłumaczy córka mojego korepetytora od chemii :)

    I tak, pozycja tłumacza jest niedoceniana, a ja często podziwiam ich przekłady nazw własnych i tak dalej.

    Tymczasem trzymam kciuki! (jednak czasami warto być nieznanym :))

    i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Zwracam bardzo uwagę na tłumacza, to zresztą moje marzenie zawodowe. Rozpacz jednak ogarnia wobec zarobków, za tę ciężką przecież pracę! Pocieszam się, że może na emeryturze zrealizuję się zawodowo;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Agnieszka: Dla mnie drugi etap jest męczący, bo trzeba podejmować ostateczne decyzje, a jak tu się decydować, kiedy na jedno oryginalne słowo ma się dwa równie piękne odpowiedniki?

    Książkowo: Ci źli często już są poza krajem, wykopanie nic nie da :-)

    Soulmate: Na "Zabłąkaniach" niby łatwo zauważyć, bo nazwisko tłumacza jest na okładce, ale zrobiłem test i niektórzy dostrzegali je dopiero wtedy, jak im powiedziałem, że tam jest.

    Anna: Mało płacą, na dodatek wszystkim tyle samo, bez względu na stopień trudności tekstu i jakość tłumaczenia.

    OdpowiedzUsuń
  7. W takim wypadku trzeba chyba zrobić wyliczankę. I tak pewnie ktoś powie, że ten lepszy, a drugi powie, że tamten. Ale to już osobliwa kwestia gustu:)

    Tłumaczenia są wymagające, ale tego nikt nie docenia, albo rzadko ktoś ma tego świadomość.

    OdpowiedzUsuń
  8. Panie Pawle, ja tylko w kwestii formalnej. Być może i "(...) jest to prawdziwy konkurs, a nie zakamuflowana loteria.", ale ja chyba wolę te drugie (i dlatego takież organizuję pod "przykrywkową nazwą"). Bo, co prawda, pomyślunku w nich nie potrzeba, ale za to losowania są terminowe, a i regulaminów z zapisami typu: "Uczestnik konkursu zezwala Organizatorowi na rozpowszechnienie na łamach portalu XXX oraz jego podstronach
    i stronach pokrewnych, w tym na stronie XXX oraz na portalach współpracujących, imienia, nazwiska oraz innych danych osobowych Uczestnika." nie ma.
    A przecież sprawa wydawałoby się prosta. Mój komentarz należy traktować jako żart z kiksu, który przydarzył się we wpisie dot. terminu rozstrzygnięcia konkursu, a nie jako zgłoszenie do niego. Pozostają trzy osoby, które zgłosiły akces i z pewnością czekają na Pańską decyzję lub chociaż informację, że wszystkie pomysły były be i książek nie będzie. :D
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  9. Po wpisie Bazyla przejrzałam sobie regulamin konkursu, w tym szczególnie §4 i rzeczywiście zgroza! Myślę jednak, że Pan Pollak nie jest tu za bardzo winny, lecz wydawnictwa, które nagminniestosują podobne zapisy w swoich konkursach. Ostatnio przypadkiem trafiłam na jakąś dyskusje o regulaminie konkursu dla pisarzy, organizowanego przez Naszą Księgarnie. Regulamin tak fatalny, że każdego rozsądnie myślącego odstraszy od udziału w konkursie. Fatalność regulaminów nie wynika pewnie ze złych chęci, co z braku nawyku konsultacji ich u prawników. Swoją drogą to ciekawy temat do analizy na blogu: ) Pozdrawiam Ania

    OdpowiedzUsuń
  10. Bazyl: Ja nie jestem organizatorem konkursu i z regulaminem nie mam nic wspólnego. Zostałem jedynie zapytany, czy zgadzam się wystąpić w roli jurora i czy nie mam nic przeciwko temu, by zadaniem konkursowym były pomysły na piąte opowiadanie. Nie mam też wpływu na to, jak organizatorzy wywiążą się z przekazania nagród. O tyle mogę się uderzyć w pierś, że miałem wybrać trzy osoby, ale widząc właśnie, że są tylko trzy merytoryczne odpowiedzi, uznałem, że organizator każdemu z nich da książkę i nie zajmowałem się więcej sprawą. Już tam napisałem, żeby to popchnęli.

    OdpowiedzUsuń
  11. W sumie organizator prosi o wpisy z podaniem maila, a takowych nie ma. Nie zmienia to jednak faktu, że regulamin to bubel i ja na takich zasadach książki wolałbym nie odbierać. Ale to już sprawa samych zainteresowanych. Dziękuję za interwencję.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.