sobota, 21 maja 2011

Uczciwy wydawca poszukiwany

No i znowu zostałem oszukany przez wydawnictwo. Ręce opadają. Przecież to jest branża _kulturalna_, z definicji nie powinno być w niej oszustów, a jeśli już, to mniej niż gdzie indziej. Tym razem poszło o nakład, miało być 5x, wydawnictwo wydrukowało 1x. I nie jest to zmiana tylko ilościowa, lecz przede wszystkim jakościowa. Nakład 1x jest za mały, by książka „chwyciła”, nie jest dostępna w tylu księgarniach, by mogła wywołać szersze zainteresowanie. W nakładach 1x drukuje się tomiki poezji i hermetyczną prozę z założeniem, że więcej nabywców i tak nie będzie. Nakład dający szansę na większą sprzedaż to minimum 2x.

Ale zacznijmy od początku. Po numerze z podtytułem „Niepełnych” (opisanym tu i tu) z następną książką, nazwijmy ją „Między platformą a obywatelami”, postanowiłem spróbować w małym wydawnictwie. Zdążyłem ją wprawdzie zaproponować jeszcze Prószyńskiemu, bo była gotowa, zanim ukazali się „Niepełni”, ale oczywiście nie miałem zamiaru sprawdzać, co tym razem zechcą mi dopisać. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że Prószyński książki wcale nie chciał, co zakomunikowano mi w sposób typowy dla polskiego wydawnictwa, czyli w ogóle nie udzielając odpowiedzi (współpracującemu autorowi!).

”Między platformą” wysłałem m.in. do wydawnictwa… nazwijmy je Bernikla. Reakcją był telefon z podziękowaniami za przesłanie propozycji, więc aż usiadłem z wrażenia. Zwykle wydawnictwa nawet nie potwierdzają otrzymania tekstu. Ale ta reakcja też mnie zaniepokoiła, że małe wydawnictwo nie jest w stanie zaproponować przyzwoitego nakładu ani zaliczki i stara się nadrobić uprzejmością. A te dwie rzeczy były rozstrzygające. Niszowy nakład mnie nie interesował, nie byłem też skłonny oddawać wydawnictwu książki bez zaliczki. Wyjaśnienie dla niezorientowanych, czym jest zaliczka. Autor jako wynagrodzenie otrzymuje pewien procent od sprzedanych egzemplarzy swojej książki. Ale wydawnictwo, przyjmując książkę do wydania, wypłaca autorowi awansem określoną kwotę. Powiedzmy, że jest to kwota, jaką autor otrzymałby za sprzedaż dwóch tysięcy egzemplarzy. Następne pieniądze dostanie, jeśli sprzedaż przekroczy te dwa tysiące, ale jeśli do tej granicy nie dobije, zaliczka nie podlega już zwrotowi. Dzięki takiemu systemowi autor ma zagwarantowane honorarium za napisanie książki bez względu na wyniki sprzedaży, szybciej dostaje pieniądze, poza tym ma gwarancję, że wydawnictwo będzie się starało książkę sprzedawać, żeby zwróciła mu się wyłożona kwota.

Moje obawy co do możliwości wydawnictwa okazały się jednak nieuzasadnione, bo Bernikla, uznawszy „Między platformą” za świetną książkę, zaproponowała wydanie w nakładzie 5x. Byłem tak mile zaskoczony, że wyraziłem na głos zdziwienie wielkością nakładu, na co usłyszałem: „To nie jest duży nakład”. Dobra nasza, nikt nie drukuje do magazynu, więc ta liczba oznaczała, że wydawnictwo miało doskonale zorganizowaną sieć dystrybucji. Zaliczka też była, w przyzwoitej wysokości, tyle że płatna dopiero w chwili wydania, a nie podpisania umowy. Mogłem zażądać przesunięcia płatności, ale kiedy zobaczyłem propozycję umowy, zrezygnowałem. Wszystkie zapisy fair, żadnych prób pozbawiania autora jego praw i unikania obowiązków nałożonych na wydawcę przez ustawę. Ludziom, którzy są tak w porządku, z chęcią idę na rękę (a niestety uczciwe umowy to wyjątek, a nie norma). Bernikla poinformowała mnie też, że chce wydać książkę w koedycji z innym małym wydawnictwem. Nie widziałem powodu, by się temu sprzeciwiać. Ustaliliśmy, że książka ukaże się we wrześniu 2010 r.

Latem zadzwonił do mnie pan M. z informacją, że jest kłopot, bo koedytor się wycofał, a samej Bernikli brakuje pieniędzy na terminowe wydanie. I zaproponował spotkanie, żeby rzecz dokładniej omówić. Mogłem oczywiście powiedzieć, że nic mnie to nie obchodzi, jest umowa, proszę jej dotrzymać, ale nie mam mentalności związkowca, który krzyczy, że chce wyższą pensję, chociaż firma nie zarabia. I po raz kolejny doceniłem, że wydawnictwo gra fair, bo miałem już doświadczenie (jako tłumacz) z takimi, dla których termin wydania określony w umowie był pustym zapisem i o tym, że mają zamiar go przekroczyć, nawet nie raczyły mnie zawiadamiać.

Spotkaliśmy się z panem M., który zaproponował przesunięcie wydania na następny rok, bo w tym budżet im się nie dopina. Zapytałem, co z drugą książką, którą tymczasem przedłożyłem wydawnictwu. Czy są nią zainteresowani, a jeśli tak, kiedy planowaliby ją wydać. Pan M. odparł, że są zainteresowani, a wydaliby ją pod koniec 2011 roku. Niezbyt mi to odpowiadało, bo oznaczało szesnaście miesięcy czekania na wydanie książki, no i zależało mi, żeby „Między platformą” ukazało się jednak zgodnie z planem. Zapytałem, czy jeśli zrezygnuję z zaliczki (w tym roku), to budżet im się dopnie. Pan M. powiedział, że tak, chociaż będą musieli przesunąć książkę z września na koniec października. Taki poślizg nie robił mi różnicy, więc zaproponowałem następujący układ: ja rezygnuję z zaliczki (w tym roku), w zamian wydawnictwo wydaje „Między platformą” do końca października 2010, a drugą książkę do końca maja 2011. Pan M. przystał na te warunki i zapowiedział przysłanie aneksu do umowy dotyczącej „Między platformą” i propozycji umowy na drugą książkę, choć w tym przypadku poprosił, żeby dać mu trochę czasu. Nie widziałem problemu.

Aneks przyszedł i mnie wkurzył, bo wpisano w nim, że z zaliczki rezygnuję w ogóle, a nakład książki zostaje obniżony do 1x. Odpisałem, że zaliczka miała być przesunięta na nowy rok budżetowy, a o zmniejszaniu nakładu w ogóle nie było mowy. Pan M. wskazał, że nic nie mówiłem o przesuwaniu zaliczki, tylko o rezygnacji, a jeśli chodzi o nakład, to 5x jest nakładem docelowym i taki mają zamiar osiągnąć, tyle że zaczną od 1x. W pierwszym punkcie musiałem przyznać mu rację. Faktycznie, mając na myśli przesunięcie zaliczki, mówiłem o rezygnacji. Jak się nie potrafiłem wysłowić, mogłem mieć pretensje tylko do siebie. W drugim punkcie pan M. robił ze mnie kretyna, który nie odróżnia nakładu podstawowego od docelowego, i to był sygnał, że postępowanie fair ze strony wydawnictwa się skończyło. Nakładu docelowego nie wpisuje się do umowy, bo jest on zależny od popytu i w żaden sposób nie da się go zadekretować. A gdyby rzeczywiście owo 5x z umowy było nakładem docelowym, a nie podstawowym, to nie trzeba by mi było podsuwać do podpisania aneksu z nakładem 1x.

W tym duchu panu M. odpowiedziałem, stwierdzając, że albo zostajemy przy starych ustaleniach, to znaczy, ja rezygnuję z zaliczki, bo skoro tak to sformułowałem, to będę konsekwentny, a nakład pozostaje bez zmian, bo nie było o nim mowy, albo czynimy nowe, a wtedy proponuję obniżenie nakładu do 3x (dodałem, że 1x w żadnym wypadku nie wchodzi w grę, gdyby wydawnictwo zaproponowało mi taki nakład na początku, książki bym u nich nie wydał) w zamian za przywrócenie zaliczki płatnej w nowym roku budżetowym.
Odpowiedź dostałem pocztą zwrotną, a brzmiała ona:
„Wycofałem zapis o zmniejszeniu nakładu. Nie zmniejszamy wielkości nakładu zapisanego w umowie. Jest zapisane 5x egz. i tak będzie. Wydajemy 5x egz. (...) Nie ma więc tematu, nakład się nie zmienia".
Powiem, że skwapliwość, z jaką pan M. ustąpił, nastroiła mnie podejrzliwie. Bo moja kompromisowa propozycja, nakład 3x i zaliczka, była tańsza niż druk 5x. No ale skoro padła jasna i jednoznaczna deklaracja, nie miałem powodu, by ciągnąć temat, którego już nie było. Ale maila sobie zachowałem.

Dalsze przeszkody się nie pojawiły i „Między platformą a obywatelami” zostało wydane. Wciąż jednak nie nadeszła umowa na drugą książkę, więc zapytałem, skąd ta zwłoka, i ku swojemu zdziwieniu dowiedziałem się od pana M., że decyzja w sprawie wydania drugiej książki jeszcze nie zapadła. Miałem czarno na białym, że pojęcie gentlemen's agreement jest panu M. obce. To wzmogło moje podejrzenia, że pan M. nie dotrzymał i od początku nie miał zamiaru dotrzymać swojej deklaracji w sprawie nakładu. Podejrzenia potwierdzał też fakt, że „Między platformą a obywatelami” nie było w większości księgarń. Nie bardzo miałem jednak pomysł, jak sprawdzić, ile wydawnictwo wydrukowało. Mogłem zażądać wglądu w papiery, bo takie prawo daje mi ustawa, ale byłoby to przyznaniem się do podejrzeń. Spaliłbym się ze wstydu, gdyby okazały się nieprawdziwe, ostatecznie człowiek napisał mi jasno i wyraźnie „wydajemy 5x”, pokazanie, że mu nie wierzę, byłoby równoznaczne z powiedzeniem „miałem pana za kłamcę i oszusta”.

Z pomocą przyszło mi… samo wydawnictwo, przysyłając pierwsze rozliczenie sprzedaży. Zwykle pierwszą rubryką takiego rozliczenia jest „liczba egzemplarzy wydrukowanych”, a w tym przysłanym przez Berniklę jak byk widniało 1x. Inteligenci z wydawnictwa po prostu się pochwalili, że złamali umowę. Zażądałem wyjaśnień i dowiedziałem się, że owszem, nie kwestionują, że wydrukowali 1x, a w umowie jest 5x, ale jest to… nakład docelowy, który mają obowiązek osiągnąć przez cały okres obowiązywania umowy. „Nie mieliśmy zamówień uzasadniających potrzebę druku całego nakładu. Łączy nas umowa na x lat, jeżeli będzie zainteresowanie dodrukujemy”.
Czyli wydawnictwo powtórzyło tę samą argumentację, którą pan M. usiłował mnie nakłonić do podpisania aneksu zmniejszającego nakład. Wskazałem więc, że temat raz już przerabialiśmy, interpretację, jakoby nakład określony w umowie był nakładem docelowym, obaliłem jako bzdurną, a wydawnictwo samo potwierdza, że w umowie określony jest nakład podstawowy, pisząc, że książkę będzie dodrukowywało w zależności od popytu. No bo jeśli przyjąć ich wyjaśnienia za dobrą monetę, zasadnym stawało się pytanie, jak zamierzają się z umowy wywiązać, jeśli zainteresowania nie będzie. Czy w ostatnim dniu obowiązywania umowy dodrukują brakujący nakład, chociaż od następnego dnia nie będą już mieli prawa go sprzedawać? Poprosiłem o odpowiedź na to pytanie, zapytałem również pana M., jak wydrukowanie 1x ma się do jego jednoznacznej deklaracji „wydajemy 5x”, którą w całości mu przytoczyłem. Odpowiedź pana M. brzmiała: „W temacie drukowanego nakładu nie mam nic więcej do dodania”. Co przekładając na niedyplomatyczny język, znaczyło: „Bujaj się pan, oczywiście, że umowę złamaliśmy, ale możesz nam pan skoczyć”.
No to zobaczymy, czy mogę skoczyć, bo idę do sądu. Było już takich dwóch, którzy uważali, że wydawca może sobie wybrać, jakich punktów umowy będzie przestrzegał, i dołożyli mi się do samochodu.

Podsumowanie? Zasada pacta sunt servanda w Polsce nie istnieje. Umowy są pozbawionymi znaczenia świstkami papieru, strony umowy (obie, zaraz to wykażę) są zdania, że obowiązują je te zapisy, których mają ochotę przestrzegać. Jeden wydawca się wycofuje, drugi, zamiast domagać się wywiązania się z umowy, akceptuje to od ręki, w razie czego oszuka się autora. Nie kombinuje się, jak mimo nieprzewidzianych trudności umowy dotrzymać, tylko, jak się wywinąć. Nakład energii w drugim przypadku często nie mniejszy, ale jak to tak, starać się dotrzymać umowy? Żadnego perspektywicznego myślenia, że jak się kogoś oszuka, to się pali mosty, żadnej refleksji, że na przestrzeganiu umów wszyscy byśmy zyskali. Poszukiwanie, zasygnalizowane w tytule, najwyraźniej w Polsce nie ma szans powodzenia. Ale winni są nie tylko oszuści prowadzący wydawnictwa. Winni są tak samo autorzy i tłumacze, którzy na taki stan rzeczy się godzą. W opisanej powyżej sytuacji 99 osób na 100 odpuściłoby wydawnictwu. Kiedy sądziłem się z wydawcą, który mimo umowy w ogóle nie wydał książki, ten zdumiony pisał do sądu, że on nie wydał kilkudziesięciu innych książek, a tylko ja wytaczam mu proces. Kilkadziesiąt osób odpuściło. A nie sądziliby się dla idei, bo za niewydanie książki należy się odszkodowanie o równowartości dwukrotnego wynagrodzenia. Parę miesięcy temu duże wydawnictwo zaproponowało mi tłumaczenie powieści i przysłało umowę skonstruowaną pod hasłem: tłumacz nie ma żadnych praw, a wydawnictwo żadnych obowiązków. I w wydawnictwie zapanowała ogromna konsternacja, kiedy nie odesłałem podpisanej umowy, tylko wykaz punktów, na jakie się nie zgadzam, jakie należy dodać i jakie są w ogóle niezgodne z prawem. Konsternacja, bo wszyscy inni tłumacze taką skrajnie niekorzystną umowę podpisywali w ciemno. Wydawca Kanciarz i autor (lub tłumacz) Filonek Podogonek to nader często spotykana para.

I drugi wniosek. Swego czasu na forum Wydawnictwa i ich obyczaje miałem dyskusję z ignorantem o pseudonimie skajstop (dlaczego ignorant i jakie metody stosuje, żeby przeszkodzić tym, którzy wykazują jego ignorancję, opisałem w artykule Uczył Marcin Marcina…), który twierdził, że zapis o wysokości nakładu jest w umowie wydawniczej zbędny. Gdyby ktoś go posłuchał, mógłby w powyższej sytuacji tylko pluć sobie w brodę. Ba, wydawca miałby prawo wydrukować nakład 0,01x i wszystko byłoby w porządku.

Żeby nie kończyć w minorowym nastroju, anegdotka. Od jednego z tych wydawców, którzy przegrali ze mną proces, musiałem ściągać pieniądze przez komornika. We wniosku nie podałem numeru konta, będąc przekonanym, że potrwa to tak długo, że nie wiadomo, czy nadal będę miał ten sam rachunek. Założyłem, że jak już komornik ściągnie dług, to o numer konta zapyta. Toteż listonosz, który może dwa tygodnie później wręczał mi listy polecone, ogromnie zaskoczył mnie słowami:
- Panie Pawle, mam jeszcze dla pana przekaz od komornika, ale pieniądze musi pan sam odebrać jutro na poczcie.
- Wolał pan nie chodzić z taką kwotą? – wykazałem się zrozumieniem, to i owo o napadach się słyszało, zwłaszcza w okresie wypłat emerytur.
Listonosz, chłop na schwał, machnął lekceważąco ręką.
- Ja bym tam panu te pieniądze przyniósł, ale poczta nie była finansowo przygotowana.

Dopisek 9.02.2013: A dalej sprawa potoczyła się tak.

11 komentarzy:

  1. Czytam, czytam oczom nie wierzę. Jetem jednak ciekaw jak się skończy ta sprawa przed Sądem, jaki Sąd wyda wyrok. Nie ogarniam tym kraju tego co się dzieje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciągle mnie zastanawia, dlaczego ciągle utwierdzają nas, że "niby" to żyjemy w państwie prawa? Ja się pytam jakiego prawa?

    OdpowiedzUsuń
  3. Aż zgubiłam słowo z tego oburzenia:) utwierdzają w przekonaniu;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Paranoja... Nawet nie sądziłam, że w Polsce wydanie powieści może być takie trudne.
    Szkoda, że ludzie są tacy nieuczciwi i niestety dotyczy to nie tylko branży wydawniczej :/

    OdpowiedzUsuń
  5. Panie Pawle,
    Z dużą przyjemnością śledzę Pana bloga, a jednocześnie szczerze współczuje ciężkich przejść z wydawcami. Znam tę branżę trochę od drugiej strony, gdyż mąż mojej koleżanki założył małe niszowe wydawnictwo, które jednak dosyć dobrze odnalazło się na rynku, właśnie dlatego chyba, że jest niszowe. Koledze wiedzie się nieźle, ale nasłuchałam się różnych rzeczy, które wcale nie najlepiej o nim świadczą, np. o sposobie dobierania autorów do publikacji, planowaniu nakładów i robieniu tychże autorów w konia, gdy choćby coś nawala. Niestety rachunek ekonomiczny bywa czasem okrutny i zabójczy dla małych wydawnictw dlatego postępują one tak a nie inaczej.
    Mimo wszystko pacta servanda sunt i należy uznać, że sposób w jaki postąpiło z Panem wydawnictwo woła o pomstę do nieba. Życzę owocnej walki i czekam na informacje co do jej efektu.
    Przy okazji, proszę na zdradzić choć trochę swoje przyszłe plany wydawnicze. Czy będzie kolejny kryminał, czy może coś innego?

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie zgadzam się z tezą, że rachunek ekonomiczny powoduje (i przez to w jakiś sposób usprawiedliwia) nieetyczne zachowania. Może skutkować gorszą czy niekorzystną ofertą dla autora, ale z łamaniem umowy nie ma nic wspólnego. Wydawca w chwili podpisywania umowy wie, w jakich warunkach działa, nie zmieniają się one z dnia na dzień. Poza tym autorzy też umieją liczyć i jeśli wydawca rzeczywiście ma kłopoty, chętnie pójdą na kompromis. Tyle że kłopoty wydawcy są często kłamliwym usprawiedliwieniem, dlaczego na przykład nie płaci. Ten wydawca, który nie wydał przetłumaczonej przeze mnie książki (całą sprawę opisałem w moim poradniku w felietonie pt. „Nasze wydawnictwo nie łamie umów!”), zwodził mnie przez rok „trudną sytuacją wydawnictwa”, a w tym czasie stawiał firmową księgarnię. Generalnie problem leży w tym, że coś takiego jak biznesowa etyka w Polsce nie istnieje, wydawcy, a szerzej przedsiębiorcy wynieśli definicję uczciwości z filmu „Wielki Szu”, gdzie główny bohater po ograniu kandydata na pokerowego mistrza mówi: „Graliśmy uczciwie: ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem, wygrał lepszy.”

    O wyniku sprawy z pewnością poinformuję.

    Moją następną książką, jeśli plany się nie zmienią, będzie kryminał: klasyczny w formie, akcja rozgrywa się współcześnie we Wrocławiu, komisarzowi w śledztwie pomaga dziennikarz lokalnej gazety. Tytuł: "Gdzie mól i rdza".

    OdpowiedzUsuń
  7. Zgadzam się z Panem. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Skoro wydawnictwo ma problem z utrzymaniem się, to albo niech coś zrobi, albo niech zakończy działalność i nie oszukuje ludzi. Czasy są trudne, ale w naszym kraju złodziejstwo się toleruje, a uczciwi nie mają racji bytu.

    OdpowiedzUsuń
  8. hmm...znaleźć dziś dobre i uczciwe wydawnictwo, to chyba trudna sztuka. sama miałam niezłą przeprawę z wydawnictwem Nowy Świat - mieli zapewnić mojemu tomikowi promocję, a skończyło się tylko na dystrybucji książki do księgarń - nie było spotkań autorskich, itp. już nawet o wynagrodzeniu nie wspomnę - ech...a dobra poezja z pewnością może się dobrze sprzedawać (tak na marginesie)

    OdpowiedzUsuń
  9. Dobra dystrybucja to nie jest "tylko", trzeba ją doceniać, bo wiele wydawnictw ma kłopoty z rozprowadzaniem książek.

    OdpowiedzUsuń
  10. Czy to prawda, że do naszego kraju wkracza Amazon?

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.