Opowiadanie kryminalne

Paweł Pollak

KSIĄŻKA

Tekturę paczki rozdarła, nie patrząc, kto jest nadawcą, i lekko zdziwiona wyciągnęła książkę. Jeśli pamięć jej nie myliła, żadnej ostatnio nie zamawiała. Zresztą kupowała niemal wyłącznie pockety i z całą pewnością szkoda byłoby jej pieniędzy na takie bibliofilskie wydanie w grubej, chyba skórzanej oprawie.
Wypukłe, krwistoczerwone litery tytułu układały się w słowo KANALIA. Pod spodem mniejsze już i bledsze informowały, że to powieść kryminalna. Nazwisko autora, Hank Conway, znała, ale nie jako pisarza. Musiała to być przypadkowa zbieżność, bo tamten nigdy nie przejawiał literackich aspiracji.
Otworzyła na pierwszej stronie:

Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada ich pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia własnym uczuciem, jakie charakteryzuje początkowe wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja, że coś zmienią. Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego ze złośliwości.
– Kocham cię – te słowa były już tylko echem poprzednich.
Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego gestu, że chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie radości, tylko zadowolenia z posiadanej przewagi.
– Żeby chociaż raz usłyszeć „tak” – chłopak powiedział na głos to, o czym marzył.
– Tak.
– Co „tak”?
– No usłyszałeś. A teraz wynoś się.

Poczuła, jak robi się jej gorąco. Nie pamiętała tej rozmowy, ale kiedy przeczytała jej opis, nagle zobaczyła ich dwoje, jak stoją tam pod bramą, a ona posyła go do diabła. Bo był natrętny i żałosny z tą swoją miłością. Tego nie wyjaśnił. Nie napisał, jak ciągle skomlał, żeby zgodziła się z nim chodzić. Tylko pokazał ją tak… wrednie. A ona wcale nie była wredna, miała go po prostu dosyć.
Przysiadła na kanapie i nerwowo zaczęła wertować stronice. Nie zwracając uwagi na fikcyjną akcję, zatrzymywała się na fragmentach, w których opisywał właśnie ją. Nawet nazwisko bohaterki na to wskazywało, było anagramem jej prawdziwego. W trakcie czytania wzbierała w niej coraz większa złość: pokazał ją jako dziwkę i psychopatkę, zepsutą na wskroś kobietę, która nie potrafiła pójść za głosem miłości. Która odrzuciła zakochanego w niej człowieka, mimo że odwzajemniała jego uczucie. Bzdura! Nigdy go nie kochała! Może tak czasami jej się wydawało, może czasami powiedziała o dwa słowa za dużo, ale każdy ma przecież prawo do wątpliwości, do wycofania się ze złożonych deklaracji. A patrząc z dzisiejszej perspektywy, była pewna, że podjęła wtedy dobrą decyzję. Żyła w szczęśliwym związku, jakiego z nim nigdy by nie stworzyła. Bo on wcale jej nie kochał, tak sobie tylko wyobrażał!
Nie miał więc prawa wypisywać, jakim to rzekomo wielkim uczuciem ją darzył i jak ona niby to uczucie zdeptała. Wkładać w usta słów, które, nawet jeśli je wypowiedziała, nie były świętą przysięgą przypieczętowaną krwią. Nie miał prawa winić jej za to, że się po ich powtórnym spotkaniu nie pozbierał, oskarżać o zniszczenie mu życia. Nie domagała się, by odchodził od żony. Sam podjął taką decyzję. Był dorosły, dorośli powinni umieć ponosić konsekwencje swoich czynów. Zwłaszcza mężczyźni. Facet musi być twardy, a nie mazgaić się jak pięcioletnie dziecko, któremu lizak upadnie na piasek. A to powieścidło było z jego strony jednym wielkim mazgajeniem się. Którego wcale nie usprawiedliwiało to, że odszukała go po latach w Saint Louis (jak dowiadywała się teraz z tej książki, wyjechał tam, bo nie potrafił pozostać w tym samym mieście, co ona). Zgoda, prosiła o wybaczenie, że na studiach wybrała nie jego, tylko wykładowcę od etyki i przyznała, że do tamtego nic nie czuła, imponował jej po prostu wiekiem, dojrzałością, pozycją. Powiedziała Hankowi, że potrzebuje jego miłości, ale to nie to samo, co „kocham cię”. Pytała, czy nadal na nią czeka. Każdy byłby ciekaw. Owszem, może trochę pośpieszyła się z zapewnieniami, że z nim będzie, ale przecież musiał na te zapewnienia wziąć poprawkę: że mógł być rozdźwięk między tym, jakim go zapamiętała, jaki był w jej wyobrażeniach, a rzeczywistością. Jeśli dwoje ludzi nie widziało się przez sześć lat, muszą się na nowo poznać, odkryć. Na dodatek wyraźnie mu to zasygnalizowała: nie powiedziała, że przeprowadza się do Saint Louis na stałe, tylko na pół roku. Pół roku próby. Potem miała prawo odejść. A że nie przeprowadziła się w ogóle? Nie zdążyła. Poznała Petera. Życie nie toczy się zgodnie z planem, zaskakuje. Jak mogła przewidzieć, że akurat wtedy postawi na jej drodze tak wspaniałego mężczyznę? A ta książka pokazywała, że postąpiła słusznie. Peterowi nigdy nie przyszłoby do głowy mścić się na niej, ogłaszając publicznie takie oszczerstwa.
Publicznie… Odłożyła wolumin i sięgnęła po tablet. Wpisała w okienko wyszukiwarki nazwisko autora i tytuł powieści. Jakie były recenzje i komentarze? Co on sam mówił w wywiadach o swoim utworze? Kliknęła na „szukaj”, ale zamiast tradycyjnej listy wyników, otrzymała komunikat, że jeśli chce znaleźć strony, na których oba te słowa występują łącznie, to liczba trafień wynosi zero. Sprawdziła pisownię, ale nie zrobiła błędu.
Nie rozumiała tego. Przecież nawet o słabo reklamowanej powieści powinny być jakieś informacje. Choćby na witrynie wydawnictwa. Otworzyła książkę na stronie tytułowej, by sprawdzić, kto ją wydał, ale nazwy oficyny tam nie podano. Ani w żadnym innym miejscu. Dziwne. Wprawdzie bardzo grube okładki i masywny grzbiet mogły sugerować, że to ręcznie przepisany przez mnichów foliał, ale jednak trzymała w ręku normalnie wydrukowaną książkę. O co, do licha, chodziło?
Sprawdziła w katalogu Biblioteki Kongresu, która powinna mieć wszystkie wydane pozycje. Potem Amazon, skąd czytelnik, szukający nawet najbardziej niszowych publikacji, rzadko odchodził z kwitkiem. I tu, i tu pudło.
Czyżby ten palant napisał powieść o nich, żeby wydrukować ją w jednym egzemplarzu i jej przysłać? W jakim celu? A może nikt nie chciał mu tego wydać?
Przeczytała ponownie kilka fragmentów, skupiając się na języku, ale na ile potrafiła ocenić, rzecz była napisana przyzwoicie. Do wielkich znawców literatury wprawdzie się nie zaliczała, prędzej jej domeną była grafika, ale miała za sobą wystarczająco dużo lektur, by rozróżnić między grafomanią a sprawnym piórem. Hank musiał już po spotkaniu z nią odkryć u siebie literackie zdolności. Dlaczego zresztą nie? Za pisanie książek ludzie brali się w każdym wieku.
Sprawdziła w internecie, czy napisał coś jeszcze, ale jego nazwisko nie prowadziło do żadnych trafień. Nie miał nawet profilu na fejsie. Były dwa o identycznych danych, ale jeden z tych mężczyzn zbliżał się już do emerytury, a drugi nie pochodził z USA, tylko z Kanady. Kiedy to ustaliła, zastanowiła się, po co go w ogóle szuka. Przecież nic jej nie obchodził. Żałosny dupek, który nie umiał pogodzić się z tym, że jakaś kobieta go nie chciała. I który nawet nie potrafił się na niej odegrać. Spodziewał się, że zirytuje ją powieścią istniejącą najwyraźniej w jednym egzemplarzu?
Przejrzała wiadomości na swoim profilu. Kilka mało znaczących, jedna od Petera:
„Kotku, będę dzisiaj dopiero o dziewiątej. Musimy zamknąć projekt przed weekendem. Ale żeby Ci to wynagrodzić, zamówiłem dla nas coś wykwintnego na kolację. Nie ujawniam co, bo niespodzianka. Ty zrób tylko atmosferę: rozpal w kominku, przygotuj świece, ubierz się podniecająco i pokrop czymś ładnie pachnącym”.
Poczuła mrowienie w podbrzuszu. Wiedziała, że po takiej romantycznej kolacji będą się kochać przed kominkiem. Długo i intensywnie.
Odpisała mu, że będzie czekać, i poszła do łazienki. Napuściła wody do wanny na półgodzinną aromatyczną kąpiel. Potem wydepilowała nogi i jedno wrażliwe miejsce. Dała sobie dużo czasu na wybór olejków i perfum – miała przecież kusząco pachnieć. Nałożyła delikatny makijaż.
Zdecydowała się na krótką, zwiewną sukienkę z dużym dekoltem. Za oknem panowała już jesień, ale przy ogniu w i tak dobrze ogrzanym domu będzie im gorąco. Wciągnęła pończochy, tę na lewej nodze ozdabiając koronkową podwiązką. Wiedziała, co mężczyźni lubią. Uwiodła niejednego. Co nie znaczy, że jest puszczalska, jak ten gnój ją opisał. Po prostu nowoczesna. Świadoma swoich potrzeb.
Nakryła do stołu, potem dołożyła drewien do kominka, dorzuciła kostki rozpałki i sięgnęła po leżącą na gzymsie zapalniczkę. Płomyki ognia zabrały się za swoją strawę. Wszystko gotowe. Spojrzała na zegar ścienny, mała i duża wskazówka tworzyły wąs, uwinęła się czterdzieści minut przed czasem.
Ciekawe, co Peter zamówił. Na pewno nie pizzę ani nie chińszczyznę, miał właściwe pojęcie, co jest wykwintne. W przeciwieństwie do tamtego pacana. Hankowi zawsze brakowało gustu. Widać to zresztą nawet po tej książce. Okładka to przerost formy nad treścią. Co on chciał wyrazić, dając taką oprawę? Odpowiednią chyba tylko dla Biblii połączonej z Koranem.
Wzięła książkę do ręki i ponownie przewertowała strony, szukając wzrokiem swojego przerobionego nazwiska. Menda. Jak śmie ją tak zniesławiać? Nazywać kanalią?! Może wytoczy mu proces? Ale czy da się pozwać autora za obraźliwą powieść, jeśli obrażany ma jedyny egzemplarz? I wtedy przyszła jej do głowy myśl, która sprawiła, że mimo buzującego coraz żywiej na kominku ognia poczuła zimny dreszcz. Co, jeśli to egzemplarz sygnalny, zapowiedź, że niedługo pojawi się na rynku cały nakład? Przysłał jej nie wydaną książkę, tylko mającą się dopiero ukazać. Tak, to brzmiało prawdopodobnie. W przeciwieństwie do zupełnie nielogicznego wniosku, jaki wyciągnęła wcześniej, że miała być jedyną czytelniczką.
Ale czy w takim razie nie dałoby się temu jakoś zapobiec?
Sięgnęła po telefon.
– Patricia? Tu Cindi, słuchaj, takie pytanie mam do ciebie jako prawniczki. Moja przyjaciółka odeszła od faceta, a ten jest pisarzem i chce się na niej zemścić, opisując ją w swojej powieści. Czy ona może jakoś zakazać mu wydania tej książki?
– Masz przyjaciółkę, która była z pisarzem? Kto to?
– Nie znasz. Nieważne. To jak? Może mu przeszkodzić?
– Nie ma szans, byłoby to naruszenie jego wolności słowa. Pierwsza poprawka do Konstytucji.
– Jak to?! Facet będzie ją obrażał, a ona ma się temu bezczynnie przyglądać?
– Nie bezczynnie. Jak już powieść się ukaże, wtedy pozwie go za znieważenie, zniesławienie, straty moralne i parę innych rzeczy, które przełożą się na kilka milionów odszkodowania. Mogę poprowadzić tę sprawę.
– Co jej z odszkodowania, kiedy pokaże ją jako dziwkę?
– A co ma się przejmować, że ktoś ją nazywa dziwką, kiedy będzie miała parę milionów dolców?
Nie przekonało jej to i rozłączyła się, zła na Patricię, że nie rozważyła żadnego kruczka, jak powstrzymać publikację. Czy nie od tego byli prawnicy, żeby wynajdywać kruczki? Pierwsza poprawka, też coś. Chrzanić pierwszą poprawkę!
A gdyby poprosiła Petera, żeby przekonał gnoja „ręcznie” do niewydawania tej książki? Nie był ułomkiem, do tego w młodości uprawiał boks. Znokautowałby tamtą ciapę w dwie sekundy. Tylko musiałaby go wtajemniczyć w całą historię, a nieszczególnie miała na to ochotę. Poza tym chciała mieć go przy sobie – znowu poczuła mrowienie w podbrzuszu – nie za kratami Rikers Island. A że tamten z rozbitą mordą poleciałby na policję, było pewne jak amen w pacierzu.
Ech, co tu zrobić?
Przerzuciła kartki do końca, jakby spodziewała się, że wraz z rozwiązaniem akcji znajdzie rozwiązanie swojego problemu. Spostrzegła, że powieść została opatrzona posłowiem. Cholera, chyba nie ujawnił w nim, że pisząc, oparł się na faktach? Nie zawarł wskazówek, pozwalających ją zidentyfikować? Nerwowo przebiegła wzrokiem pierwsze linijki, ale to nie było posłowie. To był list. Do niej.

Ty, kanalio, uważasz, że tobie wolno bezkarnie niszczyć drugiego człowieka. Naigrawać się z jego uczuć, pomiatać nimi, by wreszcie pozbyć się go jak zużytej ścierki. Uważasz, że wystarczy rzucić jakimś bezwartościowym „przepraszam”, by świństwo przestało być świństwem, a krzywda krzywdą. Jesteś psychopatką, której wystarczy zmienić telefon, odciąć się od swej ofiary, by zyskać spokój sumienia. Napisałem więc tę książkę, by była twoim wyrzutem. By przypominała ci, co zrobiłaś. By za każdym razem, kiedy na nią spojrzysz, mówiła: bez potrzeby zadałaś niewyobrażalny ból Hankowi, którego całą winą było to, że się w tobie zakochał.
Na razie powieść jest w tym jednym egzemplarzu, który dostałaś. Nie mam jej nawet w komputerze. Bo daję ci ostatnią szansę. Nie naprawienia krzywdy, którą wyrządziłaś, gdyż tego nie da się już naprawić, ale poniesienia za to kary. Jeśli ten egzemplarz zniszczysz, książka przestanie istnieć. Jeśli nie, po twojej śmierci ja lub ktoś z mojej rodziny zgłosimy się do twoich spadkobierców z prośbą o jej udostępnienie. Nie ma powodu, by nie spełnili tej prośby. I wtedy zostanie opublikowany pełny nakład. Cały świat dowie się, co z ciebie za parszywa gnida. Masz w sobie tyle przyzwoitości, by zapłacić za swój postępek? Czy potwierdzisz, że jesteś skończoną kanalią i książkę zniszczysz?

Sukinsyn jebany! W gierki psychologiczne się z nią bawił! Nieudolnie zresztą. Naprawdę spodziewał się, że będzie się biczowała, patrząc na jego „dzieło”? Albo że pierdoleniem o przyzwoitości skłoni ją do zachowania tej książki? Dureń. Skoro to jedyny egzemplarz, to won z nim!
Zdecydowanym ruchem wrzuciła wolumin do kominka. Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, wymamrotała: „Mam nadzieję, że zawracałeś mi dupę ostatni raz w życiu”.
***
Detektyw Lonny Brisbane, weteran w szeregach NYPD, usiadł na krześle przy odrapanym stole i spojrzał w oczy szczupłemu mężczyźnie, sprowadzonemu do komisariatu pod pretekstem, że ktoś go niesłusznie oskarża o stłuczkę i trzeba sprawę wyjaśnić.
– Co, koleś, myślałeś, że po książce ślad nie zostanie, więc nie chciało ci się jej wycierać? Będzie cię to lenistwo kosztowało dożywocie albo zastrzyk, bo resztki okładki się uchowały, a na nich – pech – odcisk twojego kciuka. A że swego czasu starałeś się o pozwolenie na broń, to i mieliśmy go w bazie.
Mina Hanka Conwaya świadczyła o wyraźnym zaskoczeniu, ale odpowiedź przyszła dużo później, jakby nie wiązała się z jego źródłem.
– Dożywocie? Zastrzyk? Za co?
– Za posłanie Cindi Bonilli na tamten świat. Przed karą śmierci może cię uratować tylko przyznanie się i skrucha.
– Cindi nie żyje?
– Znał ją pan? – włączył się czarnoskóry detektyw Ed Gode.
– Tak, studiowaliśmy razem.
– Utrzymywaliście ze sobą kontakt w ostatnim czasie?
– Nie, żadnego. Spotkaliśmy się przypadkiem nieco ponad rok temu w Saint Louis, gdzie wtedy mieszkałem. Cindi miała tam jakieś sprawy zawodowe. Wypiliśmy kawę i tyle. Nigdy nie łączyła nas bliższa znajomość, więc i nie było powodu, żeby nagle się z takiego spotkania wykluła. Rozmawialiśmy potem może ze trzy razy przez telefon i się urwało. Od tego czasu jej nie widziałem.
Detektywi wymienili spojrzenia.
– Ed, on ma nas za idiotów.
Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego.
– Proszę przyjąć do wiadomości, że odrobiliśmy zadanie domowe. Szukając powiązań między wami, dotarliśmy do waszych kolegów z New York University, a ci opowiedzieli nam, że był pan w Cindi ogromnie zakochany.
Złapany na kłamstwie mężczyzna z początku nic nie odpowiadał. Potem wzruszył ramionami.
– No dobra, byłem. To nie przestępstwo. Odrzuciła mnie, więc nie lubię się do tego przyznawać. Nikt nie chwali się porażką. A skoro musieliście sięgnąć aż do okresu studiów, by znaleźć powiązania między nami, to znaczy, że powiedziałem prawdę: odkąd skończyliśmy uniwerek siedem lat temu, widziałem ją jeden jedyny raz.
– Niektórzy długo potrafią nosić zadrę w sercu.
– Jest pan z kimś?
Zapytany założył ręce na piersi.
– To moja prywatna sprawa, nic wam do tego, czy z kimś jestem, czy żyję w celibacie. Nie zabiłem Cindi. Nie umiem mordować telepatycznie, a inną metodą nie mógłbym jej zabić, skoro przez ostatni rok nie miałem z nią styczności.
– Można zabić, wysyłając bombę.
– I ja taką bombę jej wysłałem?
– Posłał pan jej książkę.
– I ta książka wybuchła przy rozpakowywaniu? Czy po otwarciu na setnej stronie?
Od strony lustra weneckiego dobiegło pukanie. Na ten sygnał detektywi Brisbane i Gode zostawili podejrzanego i przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Stamtąd przesłuchanie obserwowali porucznik Bess Deagan, która ich zawołała, i prokurator Jack Whitham.
– Kpi sobie z nas – powiedziała Deagan, krzywiąc pełne usta w wyrazie irytacji.
– I de facto się przyznaje – dodał Whitham. – Ale formalnie nie, a bez tego o nic nie da się go oskarżyć.
– Jak to nie? – zdziwił się Brisbane. – Posłał jej książkę napakowaną czeskim plastikiem. To udowodnione: mamy odcisk palca i ekspertyzę laboratorium, że okładki i grzbiet były wypełnione semteksem. A wysyłanie ludziom bomb, które rozrywają ich na strzępy, jest chyba karalne?
Whitham wykonał głową gest, przechodzący od potwierdzenia do zaprzeczenia.
– Bomb tak, materiałów wybuchowych nie. W tej ekspertyzie stwierdzono też, że gdyby Bonilla nie wrzuciła książki do ognia, ta sama z siebie by nie eksplodowała. A nikt inny jej nie wrzucił, bo również zostałby trupem. Nic też nie wskazuje, by Bonilla została do tego w jakiś sposób przymuszona. Czyli poniosła śmierć wskutek własnego działania. Nie można za to skazać innego człowieka.
– Ale przecież nie uprzedził jej, że w okładkach znajduje się semtex – wspomógł kolegę Gode. – To nie była przesyłka od producenta do przedsiębiorstwa prowadzącego roboty górnicze. Conway chciał się rozprawić ze swoją dawną miłością i spodziewał się, że Bonilla, nie wiedząc, co w książce jest, będzie się obchodziła z nią na tyle nieostrożnie, że ten semtex zdetonuje.
– Szkopuł w tym, że nie bardzo na takie nieostrożne zachowanie mógł liczyć – zaoponował ponownie Whitham. – Bonilla musiałaby walnąć książką o ścianę, i to mocno, żeby ta eksplodowała. Albo właśnie wrzucić ją do ognia. Przyznacie panowie, że zwykle ludzie tak z książkami nie postępują. Każdy adwokat będzie wskazywał, że gdyby ofiara normalnie ją przeczytała, a potem odstawiła na półkę, to przez lata nic by się nie wydarzyło.
– Niezła lektura, powieść oprawiona w czeski plastik. Pewnie jako ilustracja do sensacyjnej akcji – skomentował zgryźliwie Brisbane.
– Zgoda, detektywie, że absurd, ale obronie wystarczy mnożyć wątpliwości, winę musimy dowieść my. A jak udowodnić przestępstwo, jeśli jego dokonanie było uzależnione od działania ofiary, którego sprawca – patrząc racjonalnie – nie mógł zakładać ani przewidzieć? Gdyby posłał jej semtex ukryty w drewnie do kominka, byłaby inna rozmowa, a tak?
Prokurator rozłożył ręce, patrząc na pozostałą trójkę. Odpowiedziała mu porucznik Deagan:
– Conway musiał coś do tej książki włożyć albo w niej napisać, na przykład jakąś obraźliwą dedykację, która ofiarę wkurzyła. I on wiedział, że tak będzie. Że zirytowana ciśnie książką o ścianę albo wrzuci ją do ognia.
– Znowu zgoda. Tyle że nie mamy na to cienia dowodu. Na podstawie tych strzępków, które się zachowały, żadnej dedykacji nie odtworzymy. W sumie genialne. Skłonił ofiarę, by podjęła działanie, które doprowadziło do jej śmierci, a zarazem do zniszczenia jedynego dowodu.
– Ale są poszlaki układające się w logiczny ciąg, a jeśli dołoży się motyw, powinno starczyć. Przecież często oskarżacie na podstawie takiego właśnie zestawu – Deagan uniosła ręce, palcami sygnalizując, że ostatnie słowo bierze w cudzysłów – a co ważniejsze, udaje się wam przekonać ławę przysięgłych.
– Za słaby ten motyw. Nawet ja w niego nie wierzę. Moim zdaniem on się nie zemścił za odrzucenie na studiach, bo to zbyt dawna sprawa. I nic nie przemawia za tezą, że sobie z tym odrzuceniem nie poradził. Przeciwnie: ożenił się i nie szukał z Cindi kontaktu, nie dzwonił do niej, nie pisał. Coś się wydarzyło między nimi w Saint Louis, na pewno nie spotkali się tam przypadkiem. Ale nie ma żadnych świadków, że się widzieli, tamtejsza policja na waszą prośbę go przecież sprawdzała i nie natrafiła na żadne powiązania z Cindi Bonillą, nie licząc tych trzech telefonów. Faktem jest, że gdyby nie opowiedział nam teraz o tym spotkaniu, to byśmy się o nim nie dowiedzieli. A przecież nie ujawni nam, jak naprawdę przebiegło.
– Ale co takiego mogło wydarzyć się podczas jednego krótkiego spotkania, że skłoniło go do zabójstwa? – Gode odniósł się sceptycznie do teorii prokuratora.
– A kto panu powiedział, że ono było krótkie? Podejrzany. Może trwało całą noc. I może o tej nocy dowiedziała się jego żona. Może bezpośrednio od kochanki. Rozwiodła się z nim, a on postanowił zemścić się za rozwalone małżeństwo. Wiemy, kiedy był rozwód?
Deagan sięgnęła po segregator z materiałami ze śledztwa, leżący na półeczce pod szybą, i odszukała właściwe zeznanie.
– Niecały rok temu.
– Czyli krótko po tym, jak rzekomo tylko wypił kawę ze swoją dawną miłością. Symptomatyczne. Żona coś mówiła o zdradzie?
– Nie. Powiedziała, że to on ją zostawił. Wynajął sobie mieszkanie, ale ni stąd, ni zowąd z tego mieszkania się wyprowadził, rzucił pracę i wyjechał do Nowego Jorku.
Whitham rozważył te okoliczności.
– A zatem nie miałem racji. Mieszkanie musiało być dla niego i Cindi, ale ta, wbrew jego oczekiwaniom, się nie pojawia, więc on jedzie za nią do Big Apple. Do tej teorii pasują te trzy rozmowy telefoniczne: najpierw ona dzwoni, że jednak z nim nie zamieszka, potem on dwa razy usiłuje ją przekonać, żeby przyjechała.
– Tylko dwa razy? – wyraziła swą wątpliwość Deagan. – Mężczyźni są dużo bardziej wytrwali.
– Może za drugim razem dostał taką odpowiedź, że mu w pięty poszło. Albo miał świadomość, że nic nie wskóra. Kochał się w niej na studiach i na pewno podjął niejedną próbę, by ją zdobyć. Doświadczenie musiało mu podpowiadać, że jest bez szans.
– Nie przemawia to do mnie. Bo po co pojechał za nią do Nowego Jorku, jeśli nie po to, by nakłaniać do zmiany zdania?
– Żeby ją zabić.
– W sposób, który mógł zastosować również z Saint Louis? I czemu czekał z tym rok?
Na te pytania Whitham nie znalazł odpowiedzi.
– Okej, nie upieram się. Istotne jest co innego. Bez względu na to, jakie zachowanie Conwaya zrekonstruujemy, nie mamy dowodu, że stała za nim Bonilla, a co za tym idzie, wiarygodnego motywu do przedłożenia przysięgłym.
– Nic się nie da zrobić? – Brisbane nie ukrywał swego przygnębienia, że mordercę, którego już mieli w rękach, trzeba będzie puścić wolno. – Choćby nieumyślne spowodowanie śmierci?
Prokurator zastanawiał się przez chwilę, potem pokręcił głową.
– Proszę mi wierzyć, że ja też chciałbym łobuza zamknąć. Ale taki zarzut, o jakim pan mówi, wymaga działania lub zaniedbania sprawcy, które bezpośrednio doprowadziło do czyjejś śmierci. Tutaj tym działaniem było wrzucenie książki do ognia. A to zrobiła sama ofiara.
– Jeśli zapomniałabym swojej służbowej broni na stole w domu, wzięłoby ją moje dziecko i się zastrzeliło, to jak nic prokuratura oskarżyłaby mnie właśnie z tego paragrafu – porucznik znalazła argument, przemawiający za tym, że dałoby się skorzystać z furtki wskazanej przez Brisbane’a.
– Zła analogia. Zakłada pani, że broń była nabita. Jeśli zostawiłaby pani pistolet bez naboi, a dzieciak wyciągnąłby je z zamkniętej na klucz szafki, włożył do magazynka i strzelił sobie w głowę, to moja ocena brzmiałaby, że zbyt dużo musiał zrobić, by pani zaniedbanie uznać za prowadzące bezpośrednio do jego śmierci. Materiał wybuchowy nie był uzbrojony i znajdował się w przedmiocie, którego normalne użytkowanie nie doprowadziłoby do wybuchu. Właśnie na to Conway wskazał: nie wysłał do Bonilli bomby pocztowej eksplodującej przy otwieraniu przesyłki, przewracanie stron książki niczym nie groziło.
Spojrzenia całej czwórki skierowały się na podejrzanego, który nie opuścił swojego miejsca, cierpliwie czekając na powrót przesłuchujących.
– Jedyne, o co mogę go oskarżyć – podjął Whitham – to sprowadzenie zagrożenia dla zdrowia i życia drugiej osoby wskutek udostępnienia jej materiału wybuchowego bez zachowania należytych środków ostrożności. Ponieważ ma czystą kartotekę, skończy się wyrokiem w zawieszeniu, jeśli nie grzywną. Nie dość, że kara żadna, to gdybyśmy jednak znaleźli dowody pozwalające wnieść oskarżenie o zabójstwo, jego adwokat usiłowałby ukręcić sprawie łeb, twierdząc, że była już rozpatrywana i zapadł wyrok. Ponieważ chodziłoby o to samo działanie, tylko inaczej ocenione, mógłby tą argumentacją co poniektórego sędziego przekonać.
– Czyli co? – zapytała Deagan. – Umarzamy do czasu pojawienia się nowych dowodów?
– Ad Kalendas Graecas – mruknął Brisbane.
Nietęga mina jego przełożonej potwierdzała, że zgadza się z tymi pesymistycznymi przewidywaniami.
– Nowych okoliczności – sprostował Whitham. – Mordercy puszczani wolno z braku dowodów nie podobają się wyborcom, a prokurator okręgowy myśli o kolejnej kadencji. Zresztą w naszym interesie jest, żeby został na nią wybrany, bo pierwszej wody fachowiec, a z politycznego nadania to się różni zdarzają.
– Jak więc mam zakwalifikować sprawę?
– Oficjalnie – wypadek. Nieoficjalnie – morderstwo doskonałe.

2 komentarze:

  1. Niezłe, tylko Semtex nie wybucha od ognia, wymaga specjalnych spłonek.
    Nie jest też sprzedawany bez specjalnych pozwoleń, a bez tego za samo posiadanie mogą mu dowalić 10 lat, skoro już mu udowodnili, że to on wysłał.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.