Miałem coś napisać na jutro, ale rozleniwiło mnie jak osobnika na zdjęciu, więc idę na urlop. Zapraszam ponownie we wrześniu. Na sierpień wyłączę możliwość komentowania, toteż ewentualne komentarze jeszcze tylko do piątku.
Strony
niedziela, 26 lipca 2015
wtorek, 21 lipca 2015
...i horyzont bezkresny
Dzisiaj druga (i ostatnia) część akcji Przyślij opowiadanie. Zainteresowanie było znikome i nie znalazł się żaden tekst, którego omówienie na blogu coś by wniosło. Za bardzo dobre i warte zamieszczenia uznałem opowiadanie pt. „…i horyzont bezkresny”.
KAMILA PERCZAK
...I HORYZONT BEZKRESNY
Gdy się ciągną szare dni,
kiedy nie do śmiechu ci,
gdy na niebie tęcza nie chce się pokazać,
gdy za ciosem spada cios,
gdy wyciągasz pusty los,
kiedy wszystko dookoła ci przeszkadza,
co to będzie – kto wie?
Dziś Hawaje mi się śnią,
jak marynarz jestem, co
się przeprawia sam przez morze betonowe.
Świat na głowę wali się,
wszystko w życiu idzie źle,
kto pocieszy, kto zrozumie wreszcie mnie?
Muszę wierzyć, że
będzie znów
miłość zawsze szczęśliwa i bajka na żywo.
Będzie znów
niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny.
Będzie znów
twoja twarz roześmiana, kieliszek szampana.
Będzie znów
kilka słów, by powiedzieć wprost, że kocham ciebie
jak nikt.
*
*
poniedziałek, 13 lipca 2015
Mów do mnie jeszcze
Jeden z wykładowców wrocławskiej germanistyki powiesił (lata temu) na drzwiach swojego gabinetu kartkę o mniej więcej następującej treści: „Swoją sprawę proszę referować w sposób przejrzysty i wysławiać się, jak na studentów filologii przystało!”. Przypomina mi się ona zawsze, kiedy mam do czynienia z ludźmi, którzy języka używają jedynie jako sygnału dźwiękowego, mającego zwrócić moją uwagę, że do mnie mówią, a zakładają, że treść komunikatu odczytam sobie telepatycznie:
– Ja dzwonię w sprawie tego tłumaczenia.
(Brak „dzień dobry” nie ma sugerować, że to nie jest powitalna kwestia dzwoniącego).
– O jakie tłumaczenie chodzi?
– Ze szwedzkiego. Co panu dałem trzy dni temu.
– Wszystkie tłumaczenia robię ze szwedzkiego. A trzy dni temu miałem pięciu klientów.
– No te papiery, dwie kartki.
Przerywam oczywiście taki dialog pytaniem o nazwisko albo rodzaj dokumentu przekazanego do tłumaczenia. Ale kiedyś muszę przetestować, ile potrwa, zanim gość sam wpadnie na to, jakie informacje go zidentyfikują. I czy w ogóle na to wpadnie.
– Poproszę szynki wiejskiej. Dziesięć plasterków.
– Nie może być dziesięć plasterków, musi być dziesięć deko.
Szynki ani sera nie kupuję na wagę, tylko na porcje i nigdy dotąd nie było to problemem, więc, testując nowy sklep na swoim osiedlu, zdurniałem. Tezie, że tu nie kroją, tylko sprzedają w kawałkach, przeczyło to, że klient przede mną dostał wędlinę pokrojoną.
– A dlaczego nie można liczyć w plasterkach?
– Bo waga nie przyjmie. Ale możemy spróbować.
Nadal nie wiedziałem, o co chodzi, ale ponieważ nie lubię sprawiać swoją osobą kłopotów, poprosiłem o piętnaście deko, oceniając, że mniej więcej tyle będzie ważyło moich zaplanowanych dziesięć plasterków.
Sprzedawczyni ukroiła piętnaście plasterków. Zważyła je. Waga się pod nimi ugięła, wyświetliły się cyferki, co na mój rozum znaczyło, że towar został przyjęty. Zdziwiło mnie, że waga jest taka dziwna, że piętnaście plasterków przyjmuje, a dziesięć nie. Zapytałem o to.
– Bo jak będą ważyły mniej niż dziesięć deko, to nie wydrukuje mi ceny.
Aha. Wszystko jasne. Wszystko byłoby jasne od samego początku, gdyby sprzedawczyni, obawiając się, że dziesięć plasterków będzie ważyło mniej niż dziesięć deko, powiedziała mi o tym:
– Nie może być dziesięć plasterków, bo musi być CO NAJMNIEJ dziesięć deko.
Ale niektórzy zakładają, że ubranie danej myśli w dowolne słowa jest tej myśli wyrażeniem. Liczba tak zakładających ciągle rośnie. Działa to też w drugą stronę. Precyzyjne wyrażenie myśli zdaje się psu na budę, bo odbiorca nie rozumie otrzymanego komunikatu.
– Paliwo z piątki. I to wszystko.
– Fakturę?
– Poproszę.
– Może hot doga?
To wywołuje moją irytację, bo od znajomego pracującego na stacji wiem, że kiedy klient zasygnalizował, że zakupy zakończył, nie wolno wobec niego prowadzić tak zwanej sprzedaży aktywnej.
– Powiedziałem, że nic więcej poza paliwem nie chcę.
– Ale potem chciał pan fakturę!
Byłem święcie przekonany, że trafiłem na wyjątkowego głupka, który nie rozumie, że faktura jest dokumentem potwierdzającym zakup, a nie towarem czy usługą do nabycia. Musiałem jednak zrewidować swój pogląd co do jego wyjątkowości, kiedy ten dialog powtórzył się na dwóch kolejnych stacjach benzynowych. Jak mówi jedno z praw Murphy’ego: Głupota jest nieuleczalna i prawdopodobnie zakaźna, bo przybiera rozmiary epidemiczne.
PS. Ze względu na stalkerkę, zamieszczającą komentarze ze spojlerami, musiałem wprowadzić moderowanie komentarzy. Jest to rozwiązanie tymczasowe, do chwili znalezienia innego, pozwalającego na płynną dyskusję, ale blokującego „odważne” anonimy, którym poziom intelektualny nie pozwala na podjęcie dyskusji i które obelgami czy w inny sposób muszą wyrazić swoją frustrację z powodu tego, co piszę. Blogger jest pod tym względem beznadziejny, nie umożliwia częściowego moderowania komentarzy np. po słowach kluczowych albo moderowania tylko komentarzy anonimowych. Próbowałem zainstalować Disqusa, ale w chwili obecnej nie da się zaimportować starych komentarzy, czyli korzystanie z niego oznaczałoby, że wszystkie dotychczasowe komentarze by zniknęły, co oczywiście nie wchodzi w grę. Ktoś mógłby polecić coś analogicznego do Disqusa?
wtorek, 7 lipca 2015
Fejm :-)
Jak to ostatnio częściej bywa, dyskusja o moim wpisie toczyła się wczoraj nie u mnie na blogu, lecz (bez mojego udziału) w grupie „Czytamy polskich autorów”. Dość zresztą specyficzna to grupa, w której reklamują się vanitowcy, dyskutują pisarze (in spe), a czytelników (wbrew nazwie) nie uświadczysz. I w trakcie tej dyskusji zaprezentowano poniższego mema, autorstwa niejakiego Komisarza Wątroby:
No to jak memy o mnie robią, to już chyba trochę taki sławny jestem, nie? :-)
poniedziałek, 6 lipca 2015
Jestem selfem
Bodajże od 2011 roku Amazon oferuje self-publisherom program Kindle Direct Publishing. Z nieznanych względów mogą z niego korzystać tylko autorzy piszący we wskazanych językach. Z początku wyglądało na to, że Amazon wybrał języki tych krajów, w których miał oddziały, ale potem dołożył np. języki skandynawskie, chociaż nigdzie w Skandynawii oddział nie powstał. Próba ograniczenia liczby publikowanych e-booków nie jest wyjaśnieniem, gdyż Bezos staje na głowie, by ci uprzywilejowani autorzy zamieszczali ich jak najwięcej. Takoż kontrola zakazanych treści, np. pornograficznych, bo do tego wystarczy uruchomić odpowiedni program. Nawet nie tyle uruchomić, co obecnie wyłapujący „nielegalne” e-booki, nakierować na wyłapywanie pornografii, której akurat nie brakuje. A od strony technicznej nie ma przecież znaczenia, czy dopuszczonych języków jest dziesięć czy sto, zwłaszcza że za przygotowanie e-booka w stu procentach odpowiada autor.
Mimo powyższego ograniczenia udawało się zamieszczać książki w tych niemile widzianych językach, w tym po polsku. Amazon normalnie je sprzedawał i rzetelnie się rozliczał. Ostatnio jednak sytuacja się pogorszyła. Nowe pozycje były praktycznie od razu kasowane, a skasowanych nie udawało się przywrócić (z czym wcześniej nie było problemu). Nie zdziwiłem się więc zbytnio, kiedy w zeszłym tygodniu wyleciałem z Amazonu z hukiem, skasował wszystkie moje książki. Moje i tłumaczonych przeze mnie autorów, czyli Hjalmara Söderberga i Johanny Nilsson. Söderberg pewnie by się zmartwił, bo nigdy groszem nie śmierdział, ale już nie żyje i ma w dupie. Za to Johanna naprawdę się tą akcją przejęła. Ja zresztą też, bo ładnych parę złotych z tego było, a teraz bez dodatkowej roboty budżet mi się nie domknie, gdyż stawki za tłumaczenia stoją w miejscu, a haracz na piramidę finansową, zwaną nie wiadomo dlaczego ubezpieczeniem emerytalnym, ciągle rośnie. W ramach szukania dodatkowej roboty ponownie oferuję swoje usługi redaktorskie. Ponieważ jednak płatność ZUS-u wypada w najbliższych dniach, musiałem zastosować środki nadzwyczajne:
Skoro Amazon się ze mną pożegnał, zacząłem patrzeć, jakie inne możliwości ma polski self-publisher. Bo ja przecież po części jestem selfem, mimo bzdur opowiadanych przez Grzebułę, że self-publishingu nienawidzę. Walczę z grafomanią, a nie z formą publikacji. Pierwsze, co zrobiłem, to zmodyfikowałem dział Kup pan książkę. Można tam teraz nabyć e-booki, które wcześniej były dostępne tylko w Amazonie, czyli „Między prawem a sprawiedliwością” i „Czarną wdowę”. Z kolei powieści tłumaczone przeze mnie ze szwedzkiego można nie tylko dostać w ramach gratisu, lecz także kupić (w niskiej cenie, 5 zł za e-booka, a te, które są w formie papierowej, za 10 zł).
Potem wyszedłem na zewnątrz. Rozpoczynając przygodę z Amazonem, próbowałem działać też równolegle na polskim rynku, ale szybko sobie odpuściłem. Polskie platformy zabierały zwykle 50% prowizji (Amazon 30%). Bo podatki są wysokie, jak wyjaśniała jedna z nich. Himalaje też są wysokie, a jeszcze żaden zdzierca nie tłumaczył się, że zdziera z tego właśnie powodu. Żeby miały jeszcze z czego zabierać, ale sprzedaż była zwykle znikoma albo żadna. Do tego dochodziły skomplikowane, nieprzejrzyste procedury i szwankująca technika. Np. żeby założyć konto w Virtualo, spędziłem ze trzy dni na intensywnej wymianie maili z pomocą techniczną, która nie potrafiła dojść do tego, dlaczego konta nie da się założyć. A kiedy w końcu doszli, to odrzucili moje pliki jako niespełniające norm. W Amazonie bez problemu z tych samych plików dało się zrobić e-booka.
Nie miałem więc dobrych doświadczeń i, szczerze powiedziawszy, nie miałem też większej nadziei, że coś się poprawiło. I rzeczywiście. W RW2010 wciąż obowiązuje wymóg, że książka nie może kosztować więcej niż 10 zł. Jest to obraźliwe dla pisarza, wyceniać jego pracę nad 300-stronicową powieścią na maksymalnie 10 zł. Do tego nadal nie można swobodnie rozporządzać swoimi książkami: żeby wycofać którąś z oferty, zamiast – jak wszędzie – zrobić to z poziomu panelu, trzeba pisać do admina i się prosić, żeby zdjął. Rozwiązanie unikalne na skalę światową. Nie bardzo wiadomo, czemu tego rodzaju utrudnienie ma służyć, skoro serwis nie ma prawa odrzucić żądania autora, by wycofał jego książkę. A jest to maksymalnie wkurwiające, kiedy człowiek najpierw pół godziny szuka w panelu przycisku „usuń”, przyjmując za oczywiste, że gdzieś taki musi być, a potem przebija się przez instrukcje, by dowiedzieć się, że każą mu napisać zbędnego maila.
Jeszcze mniej do współpracy z RW2010 zachęca to, że zrezygnował z niej Aleksander Sowa. Sowa jest grafomanem, ale grafomanem będącym absolutnym geniuszem, jeśli chodzi o umiejętność sprzedawania swoich utworów. Jeśli skądś można wycisnąć parę groszy za książki, to Sowa tam jest. I to dosłownie parę groszy. Sowa nie patrzy, czy warta skórka za wyprawkę, nie rozważa, czy jest sens pakować się do księgarni, w której zejdą dwa egzemplarze na kwartał. Pakuje się zgodnie z zasadą „ziarnko do ziarnka”. A zatem jeśli Sowa skądś ucieka, to jest to taki sam sygnał, jak opuszczenie okrętu przez szczura.
Idźmy dalej. Virtualo nie tylko się nie poprawiło, lecz właśnie zlikwidowało self-publishing. Można się do niego dostać jedynie przez E-bookowo, czyli przez grafomański rynsztok, zwany dla niepoznaki wydawnictwem. Wydaje.pl albo bankrutuje, albo poprawia sobie wyniki finansowe, nie płacąc autorom.
Jednym słowem Polska. Trzema słowami: syf, kiła i mogiła. Bartosz Adamiak postawił trafną diagnozę, że self-publishing w Polsce nie istnieje. Taki klasyczny. Bo czym się taki klasyczny charakteryzuje? Przede wszystkim autor nastawia się bardziej na e-booki, nawet jeśli ma wersję papierową, to jest ona mniej znaczącym dodatkiem (niemieccy self-publisherzy z Amazonu podają, że na 10 e-booków sprzedają jeden egzemplarz papierowy). Drugim wyróżnikiem jest kanał dystrybucji: platforma sprzedająca publikacje self-publisherów*. Z naciskiem na „sprzedająca”. W Polsce za to dominuje model platformy „umożliwiającej publikację”. O kant dupy taki model, bo miejsc w internecie, gdzie można zamieścić utwór, którego nikt nie będzie czytał ani kupował, nie brakuje i nie trzeba w tym celu tworzyć specjalnych platform. Sztuka polega na tym, by przyciągnąć kupujących, a tego najwyraźniej w Polsce nikt nie potrafi.
*Wziąwszy pod uwagę te dwa elementy, uznawanie za self-publisherów autorów, którzy po prostu prowadzą klasyczne wydawnictwa, tyle że jednoosobowe i z ofertą wyłącznie własnych książek, będzie niezasadne. Tak samo jak vanitowców, którzy z pomocą szemranych firemek zwyczajnie imitują tradycyjny model wydawniczy.
Autorem wykorzystanego zdjęcia jest Piotr Ciuchta.
PS. Proszę nie zamieszczać komentarzy anonimowo, mogą zostać skasowane, bo blog jest atakowany przez osobę najwyraźniej niezrównoważoną psychicznie, ale potrafiącą sprawnie pisać różnymi stylami.