poniedziałek, 31 października 2016

Piekara a sądy

Jacek Piekara, pisarz, skomentował zamach PiS-u na Trybunał Konstytucyjny (zamach nazywany sporem, w PiS-ie mają chyba jakieś wyjątkowe trudności ze zrozumieniem słowa „zamach”) w swoim blogowym wpisie pt. Czas wziąć sędziów za mordy, co może językiem parlamentarnym nie jest, ale w styl działania obecnej parlamentarnej większości doskonale się wpisuje.

Po co Polakom wybory, parlament i rząd - zapytał słusznie jeden z użytkowników Twittera - skoro wystarczy, że korporacja sędziowska powie nam komu wolno rządzić i w jaki sposób.

Trybunał Konstytucyjny, który komentujący ma na myśli pod dezawuującym określeniem „korporacja sędziowska”, ani nie wybiera posłów, ani nie mówi im, jakie mają ustawy uchwalać, sprawdza jedynie ich zgodność z konstytucją.

Oto stało się, że niezauważalnie dla wielu, środowisko sędziowskie (a więc środowisko w dużej mierze skompromitowane, skorumpowane i zdegenerowane bezkarnością oraz bezczelnym przeświadczeniem o własnej nieomylności) wyrosło nam na głównego rozgrywającego w walce o władzę.

Jakby tak Piekara zechciał przedstawić dowody na korupcję poszczególnych sędziów Trybunału, to wtedy można by powiedzieć, że nie rzuca gołosłownych oskarżeń. Trybunał nie walczy o władzę, walczy o możliwość skutecznego realizowania zadania, które wyznacza mu konstytucja.

Łamiące Konstytucję postępowanie Trybunału Konstytucyjnego oraz kuriozalna uchwała Sądu Najwyższego stawia nie tylko przed rządem, ale w ogóle przed państwem polskim ważne pytania. Najważniejsze z nich brzmi: co zrobić skoro ci, którzy mieli stać na straży prawa sami to prawo łamią?

W czyjej opinii łamią? PiS-u i jego zwolenników?

Nie ma w polskim prawie praktycznie ŻADNYCH możliwości zdyscyplinowania sędziów.

Nie tylko w polskim. Możliwości dyscyplinowania sędziów nie ma również w prawie amerykańskim, niemieckim, szwedzkim, holenderskim itd. To się nazywa niezawisłość sędziowska. Za to spore możliwości dyscyplinowania sędziów daje system obowiązujący na Białorusi i w Rosji. Też w PRL-u była możliwość dyscyplinowania sędziów. PiS-owi w ogóle dużo PRL-owskich rozwiązań wyraźnie pasuje.

Taka sytuacja jest nie do zaakceptowania dla jakiegokolwiek rządu i państwa.

Wyłączywszy rząd amerykański, niemiecki, szwedzki, holenderski itd.

Jak słusznie mówi Ryszard Bugaj niedopuszczalne jest by wola trzech sędziów TK (zakładając, że w składzie pięcioosobowym dwóch sędziów zgłasza zdanie odrębne) całkowicie przekreślała wolę parlamentu mającego umocowanie w woli wyborców i poparcie wielu milionów obywateli.

I ile zapadło takich wyroków w składzie pięcioosobowym z dwoma zdaniami odrębnymi oraz w jakich sprawach? I czy Ryszard Bugaj ma świadomość, że pełny skład Sądu Najwyższego USA (pełniącego tam rolę TK) to dziewięciu sędziów, a nie piętnastu? I nikt nie krzyczy o obalaniu woli parlamentu. TK sprawdza, czy wola parlamentarnej większości wybranej 39 procentami głosów jest zgodna z wolą narodu wyrażoną w konstytucji, którą poparło 53 procent. I TK na przykład pilnuje, żeby pan Piekara mógł wypisywać dowolne brednie, kiedy Jarosław Kaczyński uzna, że te brednie szkalują jego wybrany przez wiele milionów obywateli rząd, i postanowi wolą parlamentu zakazać mu pisania.

Nie mam zielonego pojęcia jak należy to zrobić, ale wiem jedno: sędziów należy postawić pod ścianą i przyłożyć im kilka razy (ale zdrowo!) po mordach. Oczywiście piszę to używając przenośni, bo nie fizyczna przemoc uzdrowi sytuację, lecz potrzebujemy radykalnych działań natury prawnej, które sprowadzą sędziów do ich właściwej roli, a nie pozwolą im działać jako jakiejś nad - władzy jednocześnie kontrolującej Sejm oraz rząd i w żaden sposób samej nie podlegającej kontroli.

Ma być inaczej, niż jest, bo jest źle, ale jak ma być, to pan Piekara nie wie. Rzeczywistość nie jest doskonała i to mu się nie podoba, więc zgłasza postulat, żeby była doskonała.

Bo demokracja na pewno nie jest ustrojem, w którym rządzi klika samozwańczych "strażników demokracji" dyktujących rządowi, Sejmowi i społeczeństwu, co mają robić.

Nie samozwańczych, wybrał ich parlament. I nie dyktują. Sprawdzają, czy rząd i Sejm nie naruszają praw, które to społeczeństwo wcześniej sobie zagwarantowało.

Jak zwykle prawnicy rządzą tam, gdzie prawo jest mętne, niejasne, zawiłe. I dlatego właśnie część środowiska sędziów będzie hamować zmiany i wszelkie próby uzdrawiania Rzeczpospolitej. Bo w końcu jaki interes ma banda małp, żeby ścięto pełne owoców drzewo, na którym owe małpy tuczą się od lat? Za co zresztą hojnie płacimy my wszyscy.

Co jest przykre, to okoliczność, że jesteśmy takim zacofanym społeczeństwem, w którym intelektualiście trzeba tłumaczyć, na czym polega zasada trójpodziału władzy. I że ta zasada zdała egzamin wszędzie tam, gdzie jest stosowana, a tam gdzie nie jest, prawa człowieka obywatelom albo z definicji nie przysługują, albo przysługują czysto teoretycznie, bo nie ma możliwości ich wyegzekwowania.

poniedziałek, 24 października 2016

TEPIS dyskutuje, czyli jak uciec przed prawdziwą debatą

Natrafiłem na informację o panelu dyskusyjnym Etyka zawodu tłumacza przysięgłego, który odbył się w marcu w ramach konferencji tłumaczy. Niestety, nigdzie nie odnalazłem relacji z tego panelu, ale sama zapowiedź jest tak kuriozalna, że warta tego, by się do niej odnieść.

Pierwsze, co mnie powaliło, to skład panelu:

W dyskusji udział wezmą: Joanna Miler-Cassino – TEPIS , Maryja Łucewicz-Napałkow – STP oraz Łukasz Mrzygłód – BST.

Na pozór nie ma się czego przyczepić, debatują przedstawiciele trzech organizacji tłumaczy, TEPIS-u, Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich i Bałyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. Haczyk polega na tym, że Łucewicz-Napałkow i Mrzygłód należą do TEPIS-u. Czyli TEPIS urządził sobie debatę sam ze sobą. W PRL-u był większy pluralizm, bo jak spotykali się przedstawiciele PZPR, ZSL i SD, to ci dwaj ostatni do PZPR jednak nie należeli. TEPIS-owcy postanowili omówić następujące kwestie:

Kodeks tłumacza przysięgłego nie jest aktem prawnym i nie ma mocy obowiązującej. Czy wobec tego nieprzestrzeganie go jest nieetyczne?

Niech zgadnę, TEPIS-owcy we wsobnej dyskusji doszli do wniosku, że kodeks należy respektować? Tymczasem ciekawsze pytanie brzmiałoby, czy etyczne jest narzucanie tego pseudokodeksu, stworzonego przez skompromitowaną organizację, a właściwie przez jego wieczną prezeskę, wszystkim tłumaczom przysięgłym? Kodeksu opartego na podobnym kancie jak ta dyskusja, w celu zatajenia, że jest to wytwór jednej organizacji, która nie ma żadnego mandatu, by takie akty tworzyć i uchwalać? Kodeksu napisanego przez jedną osobę, Danutę Kierzkowską, której wiedza o zawodzie tłumacza i poziom intelektualny są odwrotnie proporcjonalne do ciągot, by tłumaczami rządzić? Kodeksu, którego poziom jest taki, że należy uznać go za parodię tego rodzaju aktów? Znamienne, że TEPIS-owcy nie potrafili wziąć w obronę owych wypocin swojej wiecznej prezeski, kiedy punkt po punkcie wykazałem, że jest to w znacznej części stek bredni. Rzeczywistej debaty, z prawdziwym oponentem, podjąć nie umieją, ale chcą mu narzucić respektowanie tych bredni pseudodebatami we własnym gronie.

Czy tłumacz przysięgły jest etycznie zobowiązany przyjmować zlecenia pracy dla sądu czy innego organu nawet wtedy, gdy np. ten sam sąd czy inny organ wciąż mu nie zapłacił za poprzednie tłumaczenie?

Pytanie właśnie na poziomie tego kodeksu. Tłumacz jest _prawnie_ zobowiązany przyjmować zlecenia pracy dla sądu, nawet jeśli ten sąd jeszcze mu za wcześniejsze tłumaczenie nie zapłacił. Ani przepisy, ani ich interpretacja nie pozwalają tłumaczowi jako ważną przyczynę uzasadniającą odmowę wykonania tłumaczenia podać opóźnionej płatności. I etyka nie ma tu nic do rzeczy. Chyba że TEPIS-owcom chodzi o to, czy etyczne jest postępowanie zgodnie z prawem, kiedy to prawo jest niekorzystne dla zainteresowanego.

Czy tłumacz przysięgły, który pracuje dla organów wymiaru sprawiedliwości za stawkę jeszcze niższą, niż ta wyznaczana rozporządzeniem (kiedy organy negocjują cenę), narusza zasady etyki zawodowej?

Widzę, że wsobne dyskusje prowadzą do tego samego, co chów wsobny, czyli drastycznego ograniczenia poziomu intelektualnego. Organ nie może negocjować ceny, bo stawki są sztywne, czyli jest to niezgodne z prawem, a tłumacz nie może wziąć niższej stawki, bo wtedy złamie prawo. Jak wyżej, etyka nie ma tu nic do rzeczy albo TEPIS-owcy chcą rozważyć kwestię, czy etyczne ze strony tłumacza jest, by kładł uszy po sobie, kiedy organ łamie prawo.

Czy kwestie etyczne związane z wykonywaniem zawodu tłumacza przysięgłego powinny zostać w pewnym zakresie uregulowane w ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego?

Chcemy marzenie Kierzkowskiej spełnić i przepisać ten jej głupawy kodeksik do ustawy?

Czy praktyka aktualnie stosowana przez niektóre biura i kancelarie polegająca na wymuszaniu poświadczenia przez tłumacza przysięgłego zgodności z oryginałem bez okazywania mu oryginału, a jedynie np. skanu, jest zgodna z zasadami etyki zawodowej tłumacza przysięgłego?

Z tego wynika, że nietyczne zachowanie biur i kancelarii może obciążać konto tłumacza. Wypowiadałem się już na temat poziomu intelektualnego TEPIS-owców? Bo może jednak należałoby się zastanowić, czy etyczne jest uleganie tego rodzaju żądaniom? A przecież to wieczna prezeska TEPIS-u wysmażyła kiedyś interpretację, że wcale nie trzeba widzieć oryginału, bo poświadczyć za zgodność z oryginałem, wystarczy uwierzyć klientowi (czyli też biuru i kancelarii), że kopia, którą przesłał, odpowiada oryginałowi.

Czy przesyłanie koledze po fachu tłumaczenia poświadczonego na potrzeby konsultacji narusza zasady etyki?

Pytanie z rodzaju, czy załatwianie się do zlewu jest higieniczne. Kwestia bezprzedmiotowa, skoro – mimo technicznej możliwości – nikt się do zlewu nie załatwia. Przecież nie muszę wysyłać koledze całego tłumaczenia, żeby coś z nim skonsultować, tylko wybrane fragmenty i to pozbawione wrażliwych informacji.

Jeżeli jest jakaś kwestia, którą chcieliby Państwo zgłosić pod dyskusję jeszcze przed Konferencją prosimy o informacje: info@translation-conference.com.

To się, niestety, spóźniłem. Bo chciałbym pod dyskusję zgłosić kwestię, czy etyczne jest, kiedy prywatna organizacja TEPIS, która nie potrafi niczego tłumaczom załatwić (przypomnijmy, dwunasty rok pracujemy za te same stawki), zamiast ośmieszać się na własny rachunek, utrzymuje, że reprezentuje tłumaczy przysięgłych, i prawem kaduka chce im narzucać jakieś swoje własne kodeksiki.

poniedziałek, 17 października 2016

Dupa pracuje na utrzymanie, czyli gdzie Muza ma czytelników

Czytelnicy mojego bloga poinformowali mnie, że pojawiła się skorygowana wersja przekładu „Marsjanina”. Kiedy ktoś coś robi dobrze, to go chwalę, zwróciłem się więc do Arkadiusza Nakoniecznika, redaktora naczelnego wydawnictwa Akurat (imprintu Muzy), by mi to umożliwił:

Ponieważ praktycznie nie zdarza się, by krytyka przekładu skutkowała wydaniem nowej wersji, z miłą chęcią napiszę o tej pozytywnej reakcji wydawnictwa na swoim blogu, proszę więc o udostępnienie (w formie elektronicznej) nowej wersji przekładu.

Nakoniecznik e-booka rzeczywiście mi przysłał, ale zanim zabrałem się do sprawdzania przekładu, natrafiłem na informację dla klientów, rozsyłaną przez Publio:

(…) Wydawnictwo Akurat opracowało nową wersję tłumaczenia książki Andy’ego Weira „Marsjanin” (…) dostępny jest plik zawierający wersję skorygowaną, wolną od nieścisłości, jakie obecne były pierwotnym tłumaczeniu na język polski.

Dobre. Błędy dyskwalifikujące przekład to w nomenklaturze państwa z Publio są „nieścisłości”. Czy też należy się cieszyć, że nie napisali „drobnych”?

Dziękujemy Wydawcy oraz Czytelnikom, którzy swoją wiedzą techniczną i znajomością języka oryginału przyczynili się do powstania nowej wersji „Marsjanina” w tłumaczeniu na język polski.

Niezła hipokryzja. Z tego, co wiem, a mogę się chyba uważać za zorientowanego w sprawie, jedynym czytelnikiem, który wskazał, że tłumaczenie jest poniżej wszelkiej krytyki, był niejaki Paweł Pollak. I Publio świetnie o tym wie, bo tenże Pollak zwracał się do Publio, żeby oddało mu szmal za bubla, ale Publio, zamiast oddać kasę za wybrakowany towar, posłało tegoż czytelnika do diabła, najpierw ignorując jego korespondencję, a potem zasłaniając się pozbawionym większego sensu pisemkiem swojego prawnika. A wydawca (sorry, Wydawca), któremu Publio tak serdecznie dziękuje, zamierzał olać krytykę nie powiem jaką cieczą i poprawił przekład jedynie dlatego, że zażądała tego strona amerykańska. Dodajmy jeszcze, że od zamieszczenia krytyki do pojawienia się nowej wersji minęło ponad pół roku i przez ten czas zarówno wydawnictwo, jak i księgarnia Publio bez cienia poczucia, że robią coś niewłaściwego, brały pieniądze od czytelników (sorry, Czytelników) za sknocone przez fuszera tłumaczenie.

Sprawdziłem, czy jakieś „nieścisłości” ostały się w przekładzie. Cała masa. Z mojej analizy wynika, że tłumaczenie zostało poprawione tylko we wskazanych przeze mnie miejscach (i też nie we wszystkich). To, że pracownik wydawnictwa – przy czym sposób wprowadzenia poprawek wskazuje raczej na sprzątaczkę niż redaktora – zasiadł do ratowania tłumaczenia nie z oryginałem, a z moim wpisem przed nosem, widać najwyraźniej po tym, że passusy z wytkniętymi przeze mnie błędami zostają skorygowane, ale te z nimi sąsiadujące, które również zawierają błędy, już nie. I tak na stronie 349 krytykowaną napuszoną frazę „dzięki, że po mnie przybywacie” poprawiający zmienił na „dzięki, że po mnie wracacie”, ale trzy linijki niżej nie uzupełnił po zdaniach „NASA sporo się nagłówkowała nad procedurami. Działają” brakującego „That’s not to say they’re easy”. Bo na to konkretne opuszczenie nie wskazałem. Nic też sprzątaczce nie zazgrzytało (jak wiadomo, sprzątaczki nie mają najlepszego wyczucia językowego) w porównaniu, że elementy statku „nawet w grawitacji Marsa są ciężkie jak skurwysyn” (even in Mars-g they’re heavy motherfuckers). Skurwysyny mają różne charakterystyczne cechy, ale akurat duża waga nie jest jedną z nich.

Na stronie 42 poprawiono anglicyzm „guess” i zamiast „zgaduję, że powinienem wytłumaczyć, co się stało” jest jak należy, czyli „przypuszczam, że…”. Szkopuł w tym, że dwa akapity dalej nadal straszy „ważna notatka”, choć, mimo „note” w oryginale, powinna być „uwaga”. Tyle że akurat tego dosłownego tłumaczenia nie wskazałem. Na stronie 43 pojawiło się opuszczone nawiązanie do frazy ze „Star Treka” „Cholera, Jim, jestem botanikiem, a nie chemikiem!”. Dopisujący tego Jima przeszedł do porządku dziennego nad następnym zdaniem, rozpoczynającym kolejny akapit: „Chemia jest niechlujna”. Chemia nie może być niechlujna, niechlujne to może być na przykład tłumaczenie.

W tej sytuacji nie może dziwić, że na stronach, gdzie wskazanych błędów nie poprawiono, nadal niechlujstwo Marcina Ringa występuje w pełnej krasie. Pozostawiono na przykład skrócony opis tłumacza, jak astronauta przygotowuje ziemię pod uprawę. I z tej samej strony (21) czytelnik dowiadywał się i nadal dowiaduje, że Mark Watney poleciał na Marsa zarabiać jako prostytutka: „Dupa pracuje na moje utrzymanie (…)”. Najwyraźniej tłumacz uznał, że z Watneya rasowy kurwiszon, który zdoła puścić się na pustyni za dwa worki piasku, więc brak innych ludzi na planecie nie będzie dla niego szczególną przeszkodą. W oryginale jest „My asshole is doing as much to keep me alive (…)”, czyli nie pracuje na utrzymanie, tylko utrzymuje przy życiu.

Innym dowodem, że poprawiający nawet nie zajrzał do oryginału i korzysta wyłącznie z mojej pracy (może wypłaci mi pan stosowne honorarium, panie Nakoniecznik?), jest passus ze śluzami, który skrytykowałem następująco: „natrafiałem na (…) bezsensowne opisy (np. na str. 30: „Frustrujące jest to, że nie można połączyć śluzy pompowanych namiotów z innymi śluzami!”, gdy z tekstu wynika, że bohater się frustruje, bo można je połączyć z innymi śluzami, tylko ze śluzą Habu nie, co akurat chce zrobić)”. Kierując się moją uwagą, pseudoredaktor poprawił następująco: „Frustrujące jest to, że nie można połączyć śluzy pompowanych namiotów ze śluzą Habu!”. Nie popatrzył ani następny akapit mojego wpisu, gdzie cytuję oryginał (The frustrating part is pop-tent airlocks _can_ attach to other airlocks!), ani na dalszy tekst w książce, który sprawia, że jego poprawka jest bez sensu. Bo tym tekstem są wyjaśnienia Marka, w jakim celu umożliwiono łączenie śluzy namiotów z innymi śluzami: „Mógłbyś mieć tam rannych ludzi albo za mało skafandrów. Musisz być w stanie wyciągnąć ludzi ze środka, nie narażając ich na kontakt z marsjańską atmosferą”.

W niektórych miejscach poprawki zostały naniesione częściowo. I tak na stronie 47 zdanie „Zaskakująco denerwujące było wymyślenie tego, jak sprawić, żeby łazik trzymał temperaturę, nawet gdy mnie tam nie ma” poprawiono na „Zaskakująco denerwujące było wymyślenie tego, jak sprawić, żeby łazik trzymał temperaturę, nawet gdy jest pusty” choć moja propozycja brzmiała „Zaskakująco denerwujące było znalezienie sposobu, żeby pusty łazik trzymał temperaturę”. W jakim celu zostawiono niezgrabne „wymyślenie tego, jak sprawić”? Na mój gust, żeby zatuszować, że korzysta się z mojego wpisu. Nakoniecznik zapewne obawiał się, że sięganie wprost po moje rozwiązania może się skończyć procesem o naruszenie praw autorskich, więc najwyraźniej pracownik dostał prikaz, by zrzynać tak, żeby nie było widać, że zrzyna. A przynajmniej, żeby nie dało się tego udowodnić w sądzie. I czasami kompletnie nie miał pomysłu, jak to zrobić. Na przykład w zaproponowanym przeze mnie zdaniu „Niemal całe zapasy misji są na powierzchni” zamiast tragicznego „Tam jest niemalże cała misja w zapasach na powierzchni” (str. 56) opuścił orzeczenie i efekt jest następujący: „Ewakuowali się po sześciu dobach. Niemalże całe zapasy misji na powierzchni. Szóstka kosztowałaby tylko ułamek tego co zwykła misja”. Tekst wprawdzie kuleje, ale przynajmniej pan Pollak nas nie pozwie.

W wielu miejscach wskazane przeze mnie błędy nie zostały w ogóle poprawione. Na przykład na stronie 103 fraza „Długie podróże to moja specjalność” pozostała bez zmian, chociaż wskazywałem, że w oryginale jest: „Long-ass trips are my business”. Ponieważ nie podałem polskiego tłumaczenia, nasuwa mi się podejrzenie, że poprawiający w ogóle nie znał angielskiego i nie wiedział, co z tym począć (za tą tezą przemawia też poprawka ze śluzami, być może poprawiający wcale nie przeoczył cytatu z oryginału, tylko go po prostu nie zrozumiał).

Choć są też passusy, gdzie napisałem, o co chodzi, a poprawka nie została wprowadzona. Na przykład nadal nie ma wyjaśnienia, że Mark będzie układał ogniwa słoneczne na łaziku w jeden stos, bo potrzebuje miejsca na sondę (str. 108). Złamane cholerne narzędzie ze strony 37 nadal jest złamanym narzędziem, a nie rozpołowioną komorą spalania.

A wiedzą państwo, jak ten domorosły redaktor poradził sobie z bezsensowną frazą „Tak wspominam” ze strony 7? Po prostu ją opuścił. Co potwierdza moje przypuszczenie, że nie znał angielskiego, więc nie umiał sobie przetłumaczyć, i że pilnował się, by nie przepisywać dosłownie ode mnie, a zwrotu „Żeby była jasność”, jako zbyt krótkiego, nie umiał przerobić. Teraz akapit zaczyna się po prostu od „Nie umarłem 6. sola”, bo kto by się tam przejmował, że w oryginale jest wcześniej jakiś tekst. I nadal jest „umarłem”, zamiast „zginąłem”, jakby Mark nie był astronautą, któremu w każdej chwili grozi tragiczna śmierć, tylko 90-letnim staruszkiem dogorywającym w swoim łóżku.

Poprawiający nie raczył nawet przeczytać książki na nowo. Każdy redaktor bowiem zatrzymałby się na przykład na zdaniu: „Minie tylko sto solów po moim wyjeździe i zostanę zabrany (albo umrę, starając się)” (str. 240). Może nie domyśliłby się, że tłumaczowi chodzi o śmierć podczas próby zabrania astronauty z Marsa, skoro Ring zaplątał się we własny język, ale nie mógł nie dostrzec, że tłumacz się zaplątał. Wskazane przeze mnie błędne użycie liczebnika zostało poprawione (śluzy mają już teraz tylko dwoje drzwi, a nie dwie pary), ale używanie np. zwrotu „sęk w tym” w znaczeniu „trik polega na tym” (str. 8), już nie.

Podsumowując, jakiś niedouczony redaktorzyna poświęcił może ze trzy kwadranse na naniesienie paru poprawek na krzyż i tak samo chłamowaty przekład wydawnictwo Muza/Akurat wciska czytelnikom, twierdząc, że teraz już dostają właściwie wykonane tłumaczenie. Czyli hucpy ciąg dalszy. Bezczelność Muzy i pana Nakoniecznika powala. Doskonale wiedzą, że czytelnicy przyjmą zapewnienie o poprawionym przekładzie na wiarę. Bo nie będzie im się chciało czy nie będą mieli możliwości sprawdzić, ale też, co ważniejsze, wychodząc z założenia, że do ludzi pracujących z książkami można mieć zaufanie, że podejrzewanie ich z góry o oszustwo byłoby nie na miejscu. I rzeczywiście natknąłem się na komentarze chwalące wydawnictwo za właściwą reakcję na krytykę. Jak pan przyjął te komentarze, panie Nakoniecznik? Zaśmiewał się pan w kułak, że wyprowadził czytelników w pole?

Niektórzy zadają sobie pewnie pytanie, dlaczego Nakoniecznik w tej sytuacji udostępnił mi nową wersję. Myślę, że doszedł do słusznego wniosku, że nie ma wyboru. Gdyby tego nie zrobił, nie odciąłby mi przecież drogi do zapoznania się z „poprawionym” tekstem, a miał jak w banku, że o jego odmowie napiszę. Wyszedłby na oszusta, który okłamuje czytelników i stara się przed nimi zataić, że dostają dokładnie taki sam szajs, jak wcześniej. A tak zapewnił sobie alibi: może rżnąć głupa, że wcale nie jest oszustem, tylko niedorajdą, który nie wie, co się dzieje w zarządzanym przez niego wydawnictwie. Zlecił poprawienie przekładu, myślał, że redaktor poprawił, a redaktor wywinął mu taki numer. Ja oczywiście tego nie kupuję. Choćby dlatego, że Nakoniecznik jako tłumacz literatury doskonale wie, że tego przekładu nie da się poprawić, trzeba zrobić nowy. I dlatego, że cała jego reakcja na krytykę tłumaczenia „Marsjanina” wskazuje, że produkcja przekładowych bubli jest w wydawnictwie Akurat przyjętą normą. Przypomnę: mój tekst usiłował zignorować, nie zdobył się na żadne wyjaśnienia czy przeprosiny dla czytelników, że zlecił tłumaczenie fuszerowi bez cienia talentu literackiego, nie wycofał tego przekładu, tylko nadal go sprzedawał. I żeby jeszcze fatalna jakość tłumaczenia została spowodowana ekonomiczną koniecznością. Ale nie. Stawki za tłumaczenia literackie są tak spłaszczone, że dobrym tłumaczom wcale nie płaci się więcej niż takim dyletantom jak Ring. Czyli Nakoniecznik po prostu uważa, że to mało ważne, jak książka będzie przełożona. Grunt, żeby czytelnik miał pojęcie o akcji. Postawa wcale nierzadka, ale w przypadku gościa, który mieni się tłumaczem literatury, zdumiewająca. Przynajmniej dla mnie.

piątek, 14 października 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (10)

Paweł Pollak

CZYSTA ARYTMETYKA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 2 (ostatni)


Wrócił myślami do pierwszych rozdziałów. Na początku spotykał się z odrzuceniem, niewidomego nie chciała żadna dziewczyna. On też niezbyt usilnie się starał. Z jednej strony nie bardzo wierzył w powodzenie swoich wysiłków, z drugiej strony żywił przekonanie, że miłość dotyka dwoje ludzi niezależnie od tego, co zrobią. Że nie musi podrywać każdej napotkanej dziewczyny, by na horyzoncie pojawiła się ta jedyna. Długo jednak się nie pojawiała, co zrodziło w nim podejrzenie, że wiara w romantyczną miłość, w drugą bratnią duszę, wyniesiona z książek i filmów, nie miała wcale przełożenia na rzeczywistość. Że ich twórcy nie opisywali tego, co widzieli, tylko to, co chcieliby zobaczyć. Fikcją starali się zapełnić pustkę, uszlachetnić popęd, biologiczną konieczność. A jeśli tak, to on nie miał szans, bo wtedy liczyli się wyłącznie osobnicy z dobrymi genami, bez zakodowanej w nich ślepoty. I kiedy ogarnął go strach, paniczny strach, że całe życie spędzi sam, pojawiła się ona. Patricia. Studiowała weterynarię i zaczęła praktykę w klinice, która opiekowała się Porterem. A tego dopadły nagle liczne nieistniejące dolegliwości. Derek miał nadzieję, że jego mądry pies zrozumiał sens tej symulacji i wybaczył mu torturę zbędnych badań.
Po jednym z kolejnych, które nie zaowocowało diagnozą, weterynarz powiedział półżartem: – Zacznę chyba podejrzewać, że Porter wcale nie choruje, tylko zakochał się w mojej pięknej praktykantce. Derek poczerwieniał jak piwonia i z następną wymyśloną chorobą do kliniki nie odważył się już pójść. Kiedy rozpaczliwie szukał pretekstu, by spotkać się z Patricią i wyznać jej miłość (logika życiowa znowu go zawiodła, bo skoro zamierzał wyznać jej miłość, to mógł wprost zaprosić ją na randkę), coraz bardziej załamany, gdyż nie potrafił nic wymyślić, ona po prostu stanęła w jego drzwiach. I została.
Dużo później zapytał, dlaczego wtedy przyszła.
– Spodobało mi się, że byłeś taki nieśmiały. Nie chciałam jednego z tych facetów, którzy uważali, że robią mi zaszczyt propozycją pójścia do łóżka, ani pyszałków przekonanych, że jest tylko kwestią czasu, kiedy im ulegnę.
Przez dwa lata byli szczęśliwi, a potem przyszła choroba nerek. I zrujnowała ich związek. Nie umiał rozstrzygnąć, ile było w tym winy jego, a ile Patricii. Akceptowała jego ślepotę, ale on też ją akceptował. Urodził się niewidomy, nie znał innego świata, a dzięki sprzętowi komputerowemu pokonywał wiele barier, które dla niewidomych jeszcze dwadzieścia lat wcześniej były nie do pokonania. Z chorobą nie mógł sobie poradzić. Badania, wizyty w szpitalu, dializy. Dotąd był niepełnosprawny, ale zdrowy, teraz nagle spotkało go coś, czego oczekiwał najwcześniej w okolicach osiemdziesiątki. Przestał się śmiać, żartować, zrobił się zrzędliwy i zgorzkniały, odpychając w ten sposób od siebie Patricię. Ale ona też nie stanęła na wysokości zadania. Niby starała się go psychicznie wspierać, ale często nie potrafiła ukryć zawodu, że na przykład zamiast upojnych uścisków będzie filtrowanie krwi przez sztuczną nerkę.
I wtedy pojawił się ten sukinsyn Odonell. Zimny drań z najwyraźniej uszkodzoną częścią mózgu odpowiedzialną za życie emocjonalne, bo mający w tym zakresie tylko jedną potrzebę: przespania się z każdą kobietą, którą zobaczy. Patricię zobaczył na uczelnianym przyjęciu wigilijnym i zbliżył do niej pod pretekstem, że martwi się zmianą nastroju swego najlepszego studenta. Patricia dała się na to nabrać, przekonana, że natrafiła na kogoś, komu na Dereku zależy. Może liczyła na to, że nauczyciel coś im poradzi, może chciała nieco zmniejszyć przygniatający ją ciężar. W każdym razie spotkała się z Odonellem również po przyjęciu, i to kilkakrotnie, zwierzając mu się, a nawet wypłakując na jego ramieniu. A ten cierpliwie słuchał, choć nic go ich problemy nie obchodziły, przytulał ją jak przyjaciel, tylko wypatrując chwili, kiedy bezkarnie będzie mógł ją przytulić jak mężczyzna. I w dniu, kiedy Patricia była wyjątkowo na Dereka rozżalona, kiedy jej potrzeby bliskości nikt nie zaspokajał, kiedy ewentualny opór złagodziło kilka kieliszków wina, osiągnął swój cel.
Patricia od razu mu się przyznała. Miała kaca moralnego, nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, błagała o wybaczenie. Ale Derek nie chciał wziąć na siebie części winy, dostrzec, że miał swój udział w jej upadku, że w pewnym stopniu był to ich wspólny upadek. Nie zobaczył w tej zdradzie przesilenia, szansy na katharsis, na uratowanie związku, który i bez niej się rozpadał. Przeciwnie, nie omieszkał dziewczynie pokazać, jak go zabolało, jaką krzywdę mu wyrządziła, jak podle postąpiła. I Patricia tego nie zniosła. Podcięła sobie żyły.
Dopiero wtedy Derek się opamiętał. Ale było już za późno. Patricia, którą uratowała niespodziewana wizyta rodziców, nie chciała go znać. Walczył o nią, nakłaniał do powrotu, kajał się, obiecywał, że stanie się takim człowiekiem jak przed chorobą, ale nie zdołał jej przekonać. A kiedy przeczytał na jej blogu, że wychodzi za mąż, zrozumiał, że to definitywnie koniec.
Otrząsnął się z tych wspomnień i przeszedł od okna do aparatu dializacyjnego. Odsunął go od ściany, żeby dostać się na tył. Potem kazał Porterowi wstać i przeciągnął ręką po podłodze. Ciepło zostawione przez psa informowało go, w którym miejscu szukać.
– Chodź, Porterze, przejdziemy się.
*
Kapitan McNamara przyjrzał się sceptycznie swojemu podwładnemu.
– Nie wyglądasz na pijanego. Poza tym, wziąwszy pod uwagę twoje pochodzenie, powinieneś mieć mocną głowę.
– Zabił go ten niewidomy – powtórzył Buganski, nie zrażając się sarkazmem.
– Aha. Niby jak?
– Nie wiem.
– Co ty mi się, do cholery, w detektywa Monka bawisz?! – McNamara zdenerwował się już nie na żarty. – Nie interesuje mnie twoja genialna intuicja, ja muszę prokuratorowi przedstawić dowody.
– Strzał padł z jego okna, nie ma wątpliwości. Był w tym czasie w pokoju, przyznaje się do tego. Miał też silny motyw, przez Odonella stracił ukochaną dziewczynę. Nie on jeden, ale akurat on nie jest Casanovą, któremu łatwo się pocieszyć. To schorowany ślepiec, na takich dziewczyny raczej nie lecą.
– No właśnie, ślepiec. Chcesz mi wmówić, że gość, który nie widzi, precyzyjnym snajperskim strzałem położył kogoś trupem? Dlaczego nie postawisz tezy, że wynajął zabójcę? To przynajmniej miałoby pozoru sensu.
– Ale nie znajduje potwierdzenia w faktach. Starr żyje skromnie ze stypendium, rodzice niezamożni, dużą część pieniędzy pochłania leczenie. Nie miałby za co nająć killera. Poza tym zawodowiec nigdy nie strzelałby z okna zleceniodawcy.
– To może po prostu udostępnił innemu zdradzonemu swój pokój?
– Też to wykluczyliśmy.
– Jak?
– W czasie zabójstwa na tym piętrze pracowała sprzątaczka. Nie widziała, żeby ktoś obcy wychodził z jego pokoju.
– Phi, też mi dowód. Przecież nie warowała pod drzwiami. Ile to się wymknąć niepostrzeżenie, kiedy była zajęta w drugiej części korytarza albo w ogóle w toalecie?
– Pod drzwiami nie warowała, ale postawiła pod nimi wiadro. Wie, że w tym pokoju mieszka niewidomy, i boi się, że wyjdzie na mokry korytarz, poślizgnie się i złamie nogę, a ona będzie musiała do końca życia płacić odszkodowanie. Ktoś jej takich bzdur nagadał, a ona w nie wierzy. Stawia więc wiadro, żeby słyszeć, jak będzie wychodził, i go ostrzec.
– Dlaczego nie powie mu normalnie, że sprząta?
– Boi się z nim rozmawiać.
McNamara miał na końcu języka złośliwy komentarz, ale uświadomił sobie, że sam czułby się nieswojo w obecności niewidomego, więc tylko zauważył:
– Morderca spostrzegł może, że drzwi są zablokowane, i delikatnie odsunął wiadro, nie robiąc hałasu.
– Ale nie przysuwałby wiadra z powrotem, bo nie miałby powodu zakładać, że zostało tam postawione celowo. A sprzątaczka zaklina się, że kiedy je zabierała, znajdowało się dokładnie w tym samym miejscu, w którym je postawiła. A potem sprzątała klatkę schodową, więc facet nie miałby szansy wyjść niezauważony. No i podłoga była mokra, a my nie zauważyliśmy na niej żadnych śladów. Nie, strzelał Starr.
– Przecież nie znaleźliście broni ani łuski.
– Bo przeszukaliśmy dokładnie pokój dopiero po kilku godzinach, kiedy technicy ustalili, że stamtąd padł strzał, wcześniej zrobiliśmy to pobieżnie. Usunął je, zanim wróciliśmy.
– Czyli za dnia. Wyjaśnisz mi, jak niewidomy pozbył się karabinu w środku dnia, tak że nikt tego nie zauważył? Niech będzie, że wrzucił go do rzeki. Jak się zorientował, że akurat nikt nie patrzy? I skąd w ogóle miał karabin? Ja wiem, że w Stanach można zwyczajnie dostać broń w sklepie, ale ślepy kupujący spluwę wzbudziłby przecież sensację.
– Jego ojcu ukradziono właśnie taki karabin, z jakiego zastrzelono wykładowcę. Zadziwiający zbieg okoliczności. A w pozbyciu się broni mógł mu pomóc pies. Te szkolone potrafią różne sztuczki.
– Podsumujmy więc. Niewidomy postanawia wykończyć faceta, który przespał się z jego dziewczyną. Nie rzuca się na niego z nożem, zadając ciosy na… no właśnie… na ślepo, tylko bierze karabin, ale też nie pruje z niego na oślep całymi seriami w nadziei, że któraś z kul trafi Odonella. Przeciwnie, precyzyjnie celuje i to we właściwym momencie, bo pewnie pies powiedział mu, kiedy Odonell przyjechał do pracy i wysiadł z samochodu. – McNamara ani myślał unikać ironizowania, skoro jego detektyw nie przyjmował do wiadomości rzeczowych argumentów, że podejrzewa osobę, która w żadnym przypadku nie mogła popełnić przestępstwa. – Potem pies zjada łuskę i chowa sobie karabin pod język, tak że przeszukanie pokoju nic nie daje. Poradziwszy sobie tak sprytnie z doświadczonymi policjantami, idą nad rzekę, pies rozgląda się i kiedy nie widzi nikogo w pobliżu, daje niewidomemu znak ogonem, że może wywalić broń do wody.
Buganski nic na to podsumowanie nie powiedział. Zdał sobie sprawę, że dokładnie tak brzmiałaby mowa końcowa adwokata przed ławą przysięgłych, i bez konkretnych dowodów nie ma co się upierać przy swoim podejrzeniu. Może faktycznie się mylił. Z jednej strony nos mówił mu, że nie, z drugiej strony doświadczenie przypominało, że nieraz nawet przy na pozór spójnej układance brakowało elementu, który całkowicie zmieniał jej obraz. Wszystkie poszlaki wskazywały teraz na niewidomego, ale zdarzało się, że nawet mocniejsze dowody prowadziły na manowce. Jeśli tak było i w tym przypadku, gdzieś w śledztwie popełnił błąd, coś przeoczył, fałszywie zinterpretował jakąś okoliczność. Tylko jaką?
*
Derek usiadł gwałtownie na łóżku i sięgnął po zegarek leżący na nocnym stoliku. Podniósł szybkę i palcami odczytał układ wskazówek. Wpół do dziesiątej. Zaspał. Zabrakło dźwięku, który w poniedziałki wyrywał go ze snu. Tak do tego przywykł, że wieczorem nie pomyślał, że tego dźwięku już nie będzie. Niby cichego, ale dla niego brzmiącego jak wystrzał z armaty. Sprawiającego, że wzbierała cała nagromadzona w nim złość.
Podszedł do okna. Ile razy słyszał to pstryknięcie zapalniczką, mówiące mu, że człowiek, który zniszczył jego życie, właśnie wysiadł z samochodu i rozkoszuje się papierosem. Jedna z wielu rozkoszy tamtego, bez cienia refleksji, że osiąga je z krzywdą dla innych.
Toteż Derek miał satysfakcję, kiedy strażnicy wlepili Odonellowi mandat. Z radością słuchał jego wrzasków, że zawsze parkuje tak samo i nikt mu nigdy nie robił problemów, i spokojnie obalających te argumenty strażników, że jak przyjeżdża ostatni, to nie ma możliwości źle zaparkować, ale skoro raz pojawił się pierwszy, to nie inne samochody, lecz wypustki na liniach powinny mu wskazać pole, na którym musiał się zmieścić.
Ta scysja uświadomiła Derekowi pewną rzecz: jeśli miejsce parkingowe było takie wąskie, Odonell musiał zawsze wysiadać mniej więcej w tym samym punkcie. Przy czym odchylenie nie mogło być większe niż wielkość jego głowy. A skoro linie oznaczono wypustkami, ustalenie dokładnego położenia parkingu leżało w zasięgu możliwości niewidomego. Z kłótni („pański chevrolet zastawił wjazd toyocie”) wiedział, jakich samochodów ma szukać: na szczęście firmy motoryzacyjne nazwy i loga marek zamieszczały w formie wypukłych elementów. Do zmierzenia parkingu Odonella i wytyczenia odległości do akademika wystarczył zwykły sznurek. Punktem, do którego musiał dojść, była butelka spuszczona z okna dla ustalenia, na jakiej wysokości się znajdowało.
Znał wymiary trójkąta, którego wierzchołek stanowiła butelka, a podstawę końcowa linia miejsca parkingowego. Musiał ustalić wymiary drugiego, którego ramiona zbiegałyby się u głowy Odonella. Niestety, nie miał pojęcia, ile ten ma wzrostu. Z początku myślał, żeby go po prostu zapytać, sensownie wplecione w rozmowę pytanie o wzrost było całkowicie neutralne. Szkopuł w tym, że jedynym tematem rozmowy między nimi mogła być nienawiść, jaką Derek darzył uwodziciela. Już chciał się poddać, często w życiu jest tak, że drobna z pozoru przeszkoda okazuje się niepokonywalna, kiedy przyszło mu na myśl, że taki kobieciarz musi się udzielać na portalach randkowych. Wzrost jest informacją, którą podaje się tam standardowo. Tyle że w portalach randkowych nie ujawnia się nazwiska, a ze zdjęcia – siłą rzeczy – nie mógł go rozpoznać.
Po namyśle doszedł do wniosku, że ma sporo informacji, które pozwolą mu wyłuskać anonse Odonella. Znał imię (je w przeciwieństwie do nazwiska nieraz się podaje, i to prawdziwe), wiek (Odonell niejednokrotnie mówił na zajęciach, ile ma lat, bo lubił podkreślać, że nie jest wiele starszy od swoich studentów, co rzekomo zapewniało mu z nimi świetny kontakt), miejsce zamieszkania, zawód i model samochodu (pod palcami wyczuł nazwę „corvette”). I rzeczywiście, 32-letnich palących Jamesów, wykładających matematykę w tym stanie, jeżdżących corvette („szybka jazda sportowym samochodem to moje hobby”), poszukujących partnerki do „niezobowiązującego seksu”, dwóch nie było. Zestawienie anonsów z różnych portali, choć nie wszystkie zawierały komplet informacji, nie pozostawiało wątpliwości: krył się za nimi jeden człowiek i był nim James Odonell. I wszędzie w rubryce „wzrost” widniała taka sama wartość liczbowa: 6’2’’.
Ustawienie karabinu, by celował prosto w punkt, w którym powinien znaleźć się środek głowy znienawidzonego wykładowcy, było już tylko kwestią czysto arytmetycznych obliczeń.
Pozostało opracowanie planu działania po strzale. Natychmiastowe wyjście, żeby pozbyć się broni, niosło ze sobą ryzyko. Musiał zakładać, że policja pojawi się na miejscu błyskawicznie, on zaś chodził zbyt wolno, by sprawnie się wymknąć. Poza tym zwracał na siebie uwagę i chociaż żaden policjant nie założyłby, że strzelał ślepiec, to dla porządku mógłby sprawdzić, co ten ślepiec niesie.
Nie. Zdecydowanie bezpieczniej było przygotować się na wizytę policjantów w pokoju. Nie pozostawiając nic przypadkowi. Porter umiał już odszukiwać upuszczone przez pana przedmioty, wystarczyło go nauczyć, by się na nich kładł. W ten sposób łuska znikała pod jego olbrzymim cielskiem. Nakaz przesunięcia się zbyłby warknięciem i pokazaniem ostrych kłów. Wiedział, jak ma bronić swego pana i jego własności. Na schowanie karabinu doskonale nadawała się sztuczna nerka. Wystarczyło umieścić broń z tyłu, dosunąć aparat do ściany, a potem się do niego podłączyć. Żaden laik nie odważyłby się przestawiać pracującej medycznej aparatury. Po wyjściu policjantów zostawało tylko rozłożyć karabin na części i włożyć je do worka, z którym Porter miał wbiec do rzeki. Derek wybrał odludniejszą część parku, ale jeśli nawet jacyś ludzie przyglądali się Porterowi, to ilu z nich mogło dostrzec w paszczy i kudłach sznaucera niepozorny worek, a tym bardziej, że upuścił go pod wodą? A ci, co dostrzegli, dlaczego mieliby uznać, że było to coś więcej niż zabawa lub szkolenie psa?
I gdy miał wszystko wyliczone, obmyślone i zorganizowane, bladym świtem zajął stanowisko przy oknie, z palcem na spuście. Pstryknięcie zapalniczką powiedziało mu, w którym momencie za ten spust pociągnąć.

Poza „Czystą arytmetyką” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Perfekcjonista” i „Fair play”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

poniedziałek, 10 października 2016

Kauzyperdia stosowana

Kiedy opisałem, jak wspaniale publikuje się w serwisie Ridero (przez ostatnie kilka miesięcy sprzedali jeden egzemplarz, ale że łączna liczba sięgnęła dziesięciu, hip, hip, hura!), poza publicznymi komentarzami reakcje były dwie: moja skrzynka pocztowa została zawalona tonami spamu (do trzech razy sztuka, powtórzycie atak po tej uwadze?) i dostałem maila od Publio, jednego z dystrybutorów Ridero. Mail nadawał się zdecydowanie bardziej na komentarz niż na mail, zapytałem więc o cel tej korespondencji i dowiedziałem się, że to dla pełnego naświetlenia sprawy, a publicznie komentować nie chcą, bo krytyka nie ich dotyczy. Myślałem zatem, że na zarzut łamania prawa i traktowania klientów jak w socjalistycznym sklepie przyhasają w te pędy z odpowiednimi wyjaśnieniami, ale najwyraźniej PR-owcy Publio uznali, że lepiej udawać, iż na mój wpis nie natrafili. No cóż, szanowni państwo, było nie pisać do mnie po krytyce Ridero, bo to udawanie jest średnio wiarygodne, skoro tak uważnie śledzicie wypowiedzi na swój temat i reagujecie nawet na te, w których wymienieni jesteście jedynie na marginesie.

Reakcji Publio się jednak doczekałem, choć zupełnie innej niż spodziewana. Myślałem, że sprawa reklamacji „Marsjanina” została zamknięta, tymczasem prawnik Publio (a właściwie spółki Agora, która tę księgarnię prowadzi) wysmażył pisemko, które, już po oddaniu mi pieniędzy przez wydawnictwo, trafiło do miejskiego rzecznika konsumentów, a stamtąd do mnie. I chociaż przeczytałem już wiele pism, w których prawnicy naginali fakty i powoływali się na niewłaściwe przepisy, demonstrując (albo udając) przy tym niewiedzę i nieumiejętność logicznego myślenia, byleby w ten mało uczciwy sposób zapewnić swojemu klientowi wygraną, to musiałem – nie bez mimowolnego podziwu – przyznać, że kauzyperda Agory osiągnął w tym prawdziwe mistrzostwo.

Prawnik w swojej odpowiedzi na pismo z biura rzecznika przede wszystkim zwrócił uwagę, że niewłaściwie przedstawiono w nim stan faktyczny:

(…) nie jest tak, by pan Paweł Pollak nabył _książkę pt Marsjanin autorstwa Andy’ego Weira_. Prawdą jest, że nabył e-book z polskim tłumaczeniem utworu ww. Autora w przekładzie p. Marcina Ringa.

Dzielenie włosa na czworo ma na celu pokazanie, że druga strona fałszywie referuje okoliczności, co ma świadczyć o jej niewiarygodności, kauzyperda jednak się w tym dzieleniu tak zapętlił, że wyszło mu, iż Marcin Ring dokonał przekładu polskiego tłumaczenia.

Następnie prawnik przeszedł do analizy, czym jest przekład literacki:

(…) tłumaczenie utworu literackiego na język inny, niż oryginalny [bo, jak wiadomo, na oryginalny też można tłumaczyć – uwaga moja, jak i wszystkie następne w nawiasach kwadratowych] jest także utworem, tzw. utworem zależnym. Autorowi utworu zależnego służy swoboda twórcza (…). Ewentualne niezgodności translacyjne mogą być zatem wynikiem błędu, albo zamierzonego działania autora tłumaczenia, który pragnie naznaczyć utwór swym piętnem autorskim. Rzecz oczywista największą swobodę w tym zakresie należy przyznawać w tej mierze tłumaczom poezji, zaś najmniejszą tłumaczom literatury technicznej. „The Martian” nie należy do żadnej z ww. gatunków [bo gatunek to rodzaj żeński] literackich, więc zakres swobody translatorskiej (w ramach tworzenia utworu zależnego) wypada ocenić jako wypadkową pomiędzy tymi skrajnymi kategoriami.

No i dowiedzieliśmy się od kauzyperdy, że istnieje taki gatunek literacki jak literatura techniczna (poleci pan coś ciekawego, bo nie znam, a z chęcią bym się zapoznał?) i że Marcin Ring w swoim tłumaczeniu siał ziemniaki nie dlatego, że nie panował nad językiem, tylko chciał „naznaczyć utwór swym piętnem autorskim”.

Nadzór autorski nad tłumaczeniem spoczywa w rękach Autora lub upoważnionych przez niego osób, a nie p. Marcina Pollaka [na kolanie pan pisał? Agora tak mało płaci, że na tworzenie pism w jej obronie nie można poświęcać zbyt dużo czasu?] lub organów administracji publicznej.

Nadzór autorski (potocznie zwany korektą autorską) nad tłumaczeniem spoczywa nie w rękach autora oryginału, tylko tłumacza (do czego jeszcze przejdę, bo to ciekawa kwestia), ale nawet gdyby kauzyperda miał rację, to myli albo świadomie miesza pojęcia z zakresu prawa autorskiego i konsumenckiego. Nadzór autorski to sprawdzenie przez autora, czy po redakcji utwór ma taką formę i treść, w jakiej on chce ją opublikować. Proszę zwrócić uwagę, że nie jest to rola brakarza w fabryce. Tłumacz nie sprawdza, czy jego tłumaczenie jest poprawne, tylko, czy redaktor, który ma poprawić błędy, właściwie wywiązał się ze swojego zadania. Kauzyperda jednak przypisuje mu rolę brakarza, a na dodatek stwierdza, że po brakarzu nikt nie ma już prawa wskazywać, że towar jest wadliwy. Czyli jeśli ten przeoczy rozklejające się buty, to żaden szewc ani organa administracji publicznej nie mogą podnieść zarzutu, że buty nie nadają się do chodzenia, bo nie do nich należy kontrola jakości.

Kauzyperda twierdzi, że ja wykonałem korektę autorską nie swojego tłumaczenia, do czego nie mam prawa, a ja nie wykonałem korekty autorskiej tłumaczenia Ringa, tylko je oceniłem. W ramach nadzoru autorskiego Ring mógł się domagać, żeby zostawić mu wszystkie anglicyzmy, bo jego zdaniem tak należy tłumaczyć (i jego zdanie jako autora tłumaczenia jest rozstrzygające), a ja jako oceniający stwierdzam, że takie tłumaczenie jest niezgodne z regułami sztuki.

Nie ma innej wersji „The Martian” w j. polskim, zatem zasadne (jak należy mniemać w świetle korespondencji z Redaktorem Naczelnym Wydawnictwa [tu, niestety, tekst przesłonięty przez logo kancelarii] łowanie krytyki pod adresem Tłumacza i wykonanej przez niego pracy. Jednak reprezentowany przez wrocławskiego Rzecznika Praw Konsumenta nabywca e-booka chciał nabyć polskie tłumaczenie The Martian (Marsjanin), nabył je takim jakim ono jest, nie ma więc mowy o „wadzie towaru” w rozumieniu powoływanych przez Pana [czyli Rzecznika Konsumentów] przepisów Kodeksu cywilnego.
W tym stanie prawnym odmawiam zwrotu kwoty uiszczone na rzecz Agory SA przez pana Pawła Pollaka.

Brawo, kauzyperda! Producent ma wyłączność na ten model butów, wyprodukował badziewne, ale nabywca chciał nabyć ten model, nabył buty takimi, jakie one są, a zatem buty nie są badziewne.

(…) wydawca polskiego tłumaczenia poczuwa się do odpowiedzialności finansowej względem p. Pawła Pollaka. Tym mniej roszczenia p. Pawła Pollaka dotyczą Agory SA.

Zgodnie z prawem wobec klienta za bubla ponosi odpowiedzialność sprzedawca, nie producent. Z faktu, że producent przyznaje, że wyprodukował i przekazał do sprzedaży bubla, nie wynika, że klient ma kierować roszczenia do producenta, a jedynie, że nie ma sporu, czy towar jest bublem, czy nie. Czyli przyznanie przez Muzę, że tłumaczenie jest źle wykonane, sprawia właśnie, że moje roszczenia wobec Agory są nie mniej, a bardziej uzasadnione. Ale logika nie jest mocną stroną naszych prawników. Dotąd myślałem, że trafiam po prostu na takich, którzy akurat mają z nią kłopoty, ale ponieważ jest ich od groma i trochę, doszedłem do wniosku, że wbrew temu, co zakładałem, na studiach prawniczych w Polsce logiki nie uczą, a kandydatów pod tym kątem się nie sprawdza. Zgłaszam więc postulat, żeby egzaminy na prawie obowiązkowo obejmowały przejście podstawowego poziomu w grze Mastermind. Powinno to wydatnie podnieść poziom logicznego myślenia wśród polskich prawników.

I na zakończenie kwestia nadzoru autorskiego nad tłumaczeniem. Prawnik Agory twierdzi, że „nadzór nad zgodnością tłumaczenia z wersją oryginalną wykonywany jest tylko przez autora oryginału w ramach przysługującego autorskiego prawa osobistego w postaci prawa do nadzoru autorskiego”. Owo „tylko” jest sprzeczne z twierdzeniem samego kauzyperdy (i stanem faktycznym oraz prawnym), że tłumaczenie jest odrębnym utworem, a zatem nadzór autorski sprawuje nad nim przede wszystkim tłumacz. Czy również autor oryginału? Moim zdaniem taka teza jest nie do obrony. Żaden przepis ustawy o prawie autorskim czy konwencji międzynarodowych nie daje mu wprost tego uprawnienia, a przyjęcie takiej interpretacji na podstawie art. 60 (Korzystający z utworu jest obowiązany umożliwić twórcy przed rozpowszechnieniem utworu przeprowadzenie nadzoru autorskiego) wymagałoby założenia, że autor oryginału jest również twórcą tłumaczenia, co przecież nie jest prawdą. Do tego takie rozwiązanie musiałoby wynikać z przesłanki, że pisarz zna się na tłumaczeniu, a niekoniecznie tak jest. Autor może oczywiście sprawdzić przekład, jeśli zna język, może wskazać tłumaczowi, że coś źle zrozumiał czy źle przełożył (i każdy rozsądny tłumacz takie uwagi przyjmie), ale nie może zażądać, żeby dane słowo zostało przełożone inaczej, jeśli tłumacz uzna, że jego wersja jest lepsza. Ingerowałby wtedy w cudzy utwór. Jeśli autor oryginału uważa, że tłumacz nietrafnie go przekłada, może nie wyrażać zgody na to, by tenże tłumacz go przekładał, ale w treść samego przekładu ingerować nie może.

piątek, 7 października 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (9)

Paweł Pollak

CZYSTA ARYTMETYKA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 1


Wykładowca akademicki James Odonell wjechał swoim jaskrawoczerwonym chevroletem w ciasną lukę między toyotą dziekana a dodge’em kolegi z wydziału matematycznego. Administracja uczelni wytyczyła tak wąskie miejsca parkingowe jak się dało, argumentując, że uniwersytecki campus to nie bezkresna preria i trzeba oszczędnie gospodarować dostępną przestrzenią. Odonella kosztowało to zresztą mandat, bo raz zdarzyło mu się pojawić przed dziekanem – zwykle przyjeżdżał ostatni – i zaparkował na linii, blokując miejsce przełożonemu. Wściekał się, że nie jest pilotem promu kosmicznego, który ma zadokować z zegarmistrzowską precyzją, ale straż campusu pozostała nieugięta: linie były nie tylko namalowane, tworzyły je też specjalne wypustki, które sygnalizowały kierowcy, że wykroczył poza przydzielone mu miejsce. Odonell miał jedynie tę satysfakcję, że na strażników sobie pokrzyczał i w niewybrednych słowach skomentował organizację parkingu, ale samochód musiał przestawić i sto dolarów mandatu wysupłać.
Wysiadł z chevroleta i swoim zwyczajem sięgnął po papierosy. W samochodzie nie palił, ale odległość, jaką musiał pokonać, dojeżdżając do pracy, nie pozwalała czekać nawet pół minuty dłużej. Czy raczej nałóg nie pozwalał. Co bynajmniej go nie martwiło. Wychodził z założenia, że ci, którzy planują zdrowo umrzeć, są niespełna rozumu. Dla niego nie liczyło się, ile czasu będzie żył, tylko ile z tego życia wyciśnie przyjemności. Bo człowiek nie może wiedzieć, kiedy dopadnie go kostucha, a nader często dopada niespodziewanie. Pstryknął zapalniczką, formułując tę refleksję, ale nie zdążył przytknąć papierosa do ognia, gdyż w tym momencie kula z karabinu rozwaliła mu głowę.
*
– Macie linię strzału? – Młody detektyw popatrzył niecierpliwie na techników, krzątających się wokół zwłok.
– Gdzieś z tamtych okien.
– Z którego konkretnie?
Postawny mężczyzna w białym kombinezonie uśmiechnął się rozbawiony.
– Kolejny wychowany na „CSI”, któremu wydaje się, że laserem wskażę właściwe okno? – zwrócił się do siwowłosego partnera młodzieńca.
Buganski potwierdził skinieniem głowy.
– Żółtodziób.
Nie miał ochoty niańczyć nowego, ale kapitan postawił mu ultimatum: albo wprowadzi świeżo upieczonego absolwenta akademii w tajniki zawodu, albo może – jak jego dotychczasowy partner – przejść na emeryturę. A z pracy Buganski ani myślał rezygnować. Bill miał do kogo odejść: liczna gromada wnuków cieszyła się, że dziadek będzie spędzał z nią więcej czasu. Na niego czekał tylko telewizor w pustym mieszkaniu.
– Nie było więcej strzałów poza tym jednym, musiałbym więc znać prędkość kuli – technik wziął na siebie obowiązki edukacyjne – wiedzieć, gdzie się zatrzymała, zważyć denata, żeby obliczyć, na jaką odległość odrzucił go impet uderzenia. To pod warunkiem, że znajdowalibyśmy się na wolnej przestrzeni. Ale facet odbił się od dodge’a, więc trzeba by jeszcze przeprowadzić skomplikowane symulacje komputerowe, uwzględniające ten, powiedzmy, rykoszet. Ponieważ z tego, co mamy teraz, mogę ci powiedzieć, że strzał padł prawdopodobnie z kwadratu okien od drugiego do czwartego piętra między wejściami B i C, szybciej i pewniej ustalicie, skąd strzelano, przeczesując te kilka mieszkań.
– Co to w ogóle za budynek? – Buganski popatrzył pytająco na technika.
– Akademik.
– Czyli każde okno to inny pokój.
– Tak myślę. Mundurowi już je sprawdzają.
– To dołączmy do nich. – Buganski nakazał gestem ręki, by nowicjusz podążył za nim.
Na korytarzu drugiego piętra spotkali funkcjonariuszy.
– Coś znaleźliście? – ubiegł Buganskiego następca Billa.
Buganski pomyślał, że nie lubi smarkacza. Jego zadufanie było tak wielkie, że nie przejął się swoją niewiedzą, tylko nadal próbował grać pierwsze skrzypce.
– Nic. W większości pokoje stoją puste, studenci są na zajęciach, żadnych podejrzanych śladów.
Zapukali do drzwi oznaczonych numerem 212, ze środka dobiegło słabe „proszę”.
Weszli i od razu wszyscy czterej mimowolnie się cofnęli. W fotelu półleżał wychudzony chłopak w ciemnych okularach, od jego przedramienia do stojącego przy ścianie aparatu dializacyjnego biegły czerwone rurki. Po drugiej stronie fotela położył się olbrzymi sznaucer. Uprząż powiedziała Buganskiemu, że to pies przewodnik niewidomego.
– Policja. Przepraszamy za najście, ale z tego budynku zastrzelono jednego z wykładowców i sprawdzamy pokoje. Możemy się rozejrzeć?
– Oczywiście. Ale tu nikt nie wchodził. Usłyszałbym go, mam doskonały słuch. A nawet jeśli nie, to Porter zasygnalizowałby mi jego obecność. Którego wykładowcę zastrzelono?
– Jamesa Odonella.
– Oj!
– Znał go pan?
– Uczył mnie. Studiuję matematykę. Tylko dzisiaj nie mogłem pójść na zajęcia, bo wypadła mi dializa – wolną dłonią wskazał na sztuczną nerkę.
Policjanci sprawdzili pokój w pośpiechu, chcąc, jak to osoby zdrowe, możliwie szybko znaleźć się z dala od atmosfery choroby i kalectwa. Nie ze strachu przed zarażeniem, ale żeby uciec od swoistego memento „ciebie też może to spotkać”, uniknąć niewypowiedzianej i często nawet niepomyślanej pretensji, dlaczego ten los stał się moim, a nie waszym udziałem. Swój pośpiech mogli jednak uzasadnić tym, iż rzeczywiście nic podejrzanego nie rzucało się w oczy. A Buganski dopełnił obowiązków śledczego, dopytując jeszcze w drzwiach:
– Słyszał pan strzał?
– Nie. Ale jeśli zastrzelono go w nocy, to śpię jak… – chłopak zawahał się, chciał chyba powiedzieć „jak zabity”, ale zreflektował się, że w zaistniałych okolicznościach nie jest to najszczęśliwsze porównanie – jak suseł i nie obudziłaby mnie nawet armatnia kanonada.
Buganski podarował sobie pytanie, dlaczego Odonell miałby pojawiać się na uczelni w nocy, świadkowie często przyjmowali nielogiczne założenia i, jak widać, nie chroniła przed tym nawet profesja matematyka. Logika liczb niekoniecznie musiała znajdować zastosowanie w prawdziwym życiu.
– Umiałby pan wskazać kogoś, kto życzył mu śmierci?
– Każdy facet, któremu odbił dziewczynę. Ze mną na czele.
– O! – Tym razem zaskoczony był Buganski.
– Tak, nie będę ukrywał, że cieszy mnie śmierć tego łobuza. Co więcej, powiem panu, że gdybym był w stanie, sam chętnie bym go zastrzelił. A kiedy znajdziecie tego, który to zrobił, osobiście mu pogratuluję i na moje skromne możliwości dołożę się do adwokata.
Detektywi nie roztrząsali tej deklaracji. Wyrażanie radości z powodu zabójstwa ani opłacanie cudzego obrońcy nie było karalne.
Schodząc na dół, natknęli się na woźną sprzątającą klatkę schodową, czego natychmiast kazali jej zaprzestać. Potwierdziła to, co wynikało z ich własnej obserwacji. Do budynku mógł wejść każdy, gości nikt nie sprawdzał, nie śledziły ich kamery. Mordercy wystarczyłby krótki rekonesans dla ustalenia, kiedy dany student ma wykłady, by skorzystać z jego pokoju. Żadnych śladów włamania wprawdzie nie odkryli ani nikt ze studentów nie zgłosił zgubienia kluczy, ale w grę wchodziło jeszcze sforsowanie drzwi na pasówkę. Sama woźna nikogo obcego nie zauważyła.
Kiedy wrócili na miejsce zbrodni, lekarz sądowy i technicy kończyli swoją pracę.
– Jednak będziesz musiał zrobić tę symulację komputerową, z którego okna mógł paść strzał – powiedział Buganski do technika. – Facet nie zostawił łuski ani niczego w tym rodzaju – dodał, starając się zignorować triumfalną minę, jaka wykwitła na twarzy młodego.
*
Derek Starr odłączył rurki i odwiesił je na aparat. Pogłaskał psa, a następnie podszedł do okna. Niewidzącymi oczyma wpatrzył się w miejsce, gdzie musiały leżeć zwłoki Odonella. Odkąd przestał marzyć, że Patricia do niego wróci, odkąd stało się to nierealne, zaczął marzyć, że ten sukinsyn za to zapłaci. I ziściło się. Wolałby, żeby spełniło się pierwsze marzenie, nie odczuwał więc wielkiej radości, raczej spokój ducha, jaki zapewnia myśl, że przynajmniej wymierzona została sprawiedliwość.
Sięgnął do wisiorka na szyi, w którym zamiast zdjęcia miał kosmyk włosów Patricii. Niektórzy niewidomi próbowali zakłamać rzeczywistość i nosili zdjęcia partnerów, ale on nie lubił się w ten sposób oszukiwać. Żeby prowadzić normalne życie, nie musiał udawać, że jest w stanie zrobić wszystko to, co widzący. Dla niewidomego fotografia była obojętnym kawałkiem papieru i już. Nawet jeśli wiedział, kogo przedstawia. Włosy różniły się w dotyku, miały inny zapach. Żeby go poczuć, otworzył teraz wisiorek. Rzadko to robił, bo ukochana woń bezpowrotnie ulatywała, ale ważne momenty – rocznicę spotkania czy odejścia Patricii – czcił w ten sposób. Teraz też był ważny moment dla ich związku, choć ten należał już do przeszłości. Epilog, ostatnie zdanie miłosnej powieści.


Poza „Czystą arytmetyką” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Perfekcjonista” i „Fair play”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

poniedziałek, 3 października 2016

Kupiłeś „Marsjanina”? Oddaj bubla

Skuteczne zareklamowanie książki z powodu złego tłumaczenia nie miało chyba jeszcze w Polsce miejsca, a zatem z „Marsjaninem” udała mi się rzecz bez precedensu. Zwłaszcza że wydawnictwo i księgarnia stanęły okoniem i z początku reklamacji nie chciały uznać. Ale nie dlatego, że nie zgadzały się z oceną, że tłumaczenie jest fatalnie wykonane, tylko uważały, że nie stanowi to podstawy do zwrotu pieniędzy. Przyjęło się, że książkę można reklamować, jeśli ma usterki techniczne, natomiast warstwa edytorska może być dowolnie zła, czytelnik niech się zżyma do woli, że go wydawca lekceważy. Księgarniom zaś wydaje się, że nadal trwa PRL (owszem, PiS przywraca pod nazwą Polska Rzeczpospolita Narodowa, ale przez dwie i pół dekady była przerwa) i nie one ponoszą odpowiedzialność za sprzedawane przez siebie książki, tylko wydawnictwa. Z przepisów prawa wynika coś innego: jeśli wydawca nie dochowuje wydawniczych standardów, czytelnik może książkę reklamować, a księgarniom nie wolno brać dowolnego szajsu z wydawnictw i umywać rąk. Do tego uzyskanie przeze mnie zwrotu pieniędzy za „Marsjanina” pokazało, że nie jest to martwe prawo, działa w praktyce. Nie ukrywam, że mam nadzieję, że inni pójdą w moje ślady i reklamowanie książek rażąco źle przetłumaczonych, niezredagowanych czy w ogóle będących parodią książek (jak produkcje np. Psychoskoka) stanie się normą. Nie ma innej możliwości, by wymóc na wydawcach dbanie o właściwy poziom edytorski. W sprawie „Marsjanina” zwróciłem się też do UOKiK-u, wskazując, że praktyki wydawnictw i księgarni, oferujących w pełni świadomie fatalne tłumaczenia, naruszają zbiorowe interesy konsumentów: ci zazwyczaj nie są w stanie zweryfikować poziomu przekładu, gdyż wymaga to znajomości języka źródłowego i porównania z oryginałem, a jeśli nawet są świadomi, że przekład jest zły, to nie mają możliwości nabycia konkurencyjnego. UOKiK odpisał mi, że nie naruszają i że gwarantem jakości przekładów powinien być dobrowolny kodeks etyczny wydawców. Gdzie wydawnictwa i księgarnie mają etykę, pokazały dobitnie Akurat i Publio po mojej krytyce: zamiast wycofać efekty translatorskiej nieudolności Marcina Ringa ze sprzedaży, zorganizowały na tego bubla promocję.

Dla tych, którzy chcieliby nie tylko odzyskać trzydzieści parę złotych, ale i przyczynić się do tego, że wydawnictwa zaczną na nowo dbać o odpowiedni poziom przekładów, zamieszczam krótki przewodnik, jak zareklamować „Marsjanina”.

Jak można było zobaczyć na skanie przelewu, pieniądze za książkę zwróciło mi wydawnictwo, a nie księgarnia, ale to są wewnętrzne ustalenia między nimi, jak wskazała mi urzędniczka z miejskiego biura konsumentów, zgodnie z art. 556 kodeksu cywilnego to sprzedawca ponosi odpowiedzialność za sprzedaną rzecz, a więc z reklamacją zwracamy się do księgarni. Reklamację zgłaszamy z tytułu rękojmi, a nie gwarancji. Ile mamy na to czasu? Zgodnie z art. 568 § 1 kc dwa lata od chwili zakupu. Tyle że tu jest haczyk. Wcześniej był rok, a przedłużenie do dwóch lat weszło w życie dopiero 25 grudnia 2014 r. Ponieważ „Marsjanin” został wydany 19 listopada 2014 r., wydaje mi się, że osoby, które zakupiły książkę między 19 listopada a 24 grudnia 2014 r. utraciły już prawo do rękojmii. „Wydaje mi się”, bo nie jestem prawnikiem, na co proszę brać poprawkę, z tego względu będę też wdzięczny za uwagi prawników do moich porad. Co w przypadku osób, które natkną się na ten wpis za kilka lat? Tu zastosowanie znajdzie art. 568 § 6 „Upływ terminu do stwierdzenia wady nie wyłącza wykonania uprawnień z tytułu rękojmi, jeżeli sprzedawca wadę podstępnie zataił”. Czyli osoba, które zakupiła „Marsjanina” po zamieszczeniu mojej krytyki (co nastąpiło 21.03.2016 r.) może go z tytułu rękojmi reklamować dowolnie długo (a na pewno w Publio), bo od tej chwili wiedzieli tam, że sprzedają bubla, a mimo to nadal go sprzedawali. Wyjątkiem będzie sytuacja, że ktoś kupił książkę, znając moją krytykę, ale np. chcąc sprawdzić, czy mam rację, bo wtedy znajdzie zastosowanie art. 557. § 1 „Sprzedawca jest zwolniony od odpowiedzialności z tytułu rękojmi, jeżeli kupujący wiedział o wadzie w chwili zawarcia umowy”.

Ktoś powie „co z tego, że mogę reklamować książkę przez dwa lata, przecież nie trzymam przez tyle czasu paragonu, ba, wywalam go zaraz po zakupie”. Swego czasu UOKiK pogonił sieć Auchan za umieszczanie na paragonach informacji, że są niezbędne do złożenia reklamacji. Nie są. Możemy przedłożyć inny dowód zakupu, np. potwierdzenie przelewu z rachunku, e-mail, a nawet zeznanie świadka.

Pismo (e-mail) do księgarni może wyglądać następująco:

Szanowni Państwo,
niniejszym zgłaszam reklamację zakupionej książki Andy’ego Weira pt. „Marsjanin” w oparciu o rękojmię z powodu rażąco złego tłumaczenia. Fatalna jakość tłumaczenia została wykazana przez zawodowego tłumacza literatury Pawła Pollaka w jego wpisie blogowym pt. „Siejemy ziemniaki, czyli kosmiczna fuszerka” w dniu 21.03.2016 r. (http://pawelpollak.blogspot.com/2016/03/siejemy-ziemniaki-czyli-kosmiczna.html), a następnie potwierdzona przez wydawcę w korespondencji mailowej („Dziękuję za uwagi dotyczące przekładu książki. Z przykrością muszę przyznać, że w ogromnej większości są całkowicie uzasadnione”) oraz przez fakt zwrotu pieniędzy za rzeczoną książkę po interwencji Miejskiego Rzecznika Konsumentów we Wrocławiu (oba fakty zreferowane przez Pawła Pollaka we wpisie z dnia 19.09.2016 r. pt. „Siejemy ziemniaki, czyli jak oddawałem bubla”; http://pawelpollak.blogspot.com/2016/09/siejemy-ziemniaki-czyli-jak-oddawaem.html).
Należy wskazać, że rażąco złe tłumaczenie powieści mieści się w definicji wady fizycznej rzeczy sprzedanej w rozumieniu art. 556(1) k.c., gdyż źle przełożona książka nie ma właściwości, które powinna mieć. Oferując przekład zagranicznej powieści, wydawca niejako automatycznie zapewnia czytelnika, że tłumaczenie zostało wykonane co najmniej poprawnie i że dzięki temu będzie mógł się on zapoznać z dziełem, mającym te same walory i właściwości co oryginał. Przy czym jakość przekładu nie jest kategorią subiektywną jak np. ocena, czy akcja książki jest ciekawa, czy nie, lecz podlega obiektywnej weryfikacji.
Należy również wskazać, że zwyczajowe przerzucanie odpowiedzialności za stronę edytorską książki na wydawcę i ograniczanie odpowiedzialności księgarni do usterek technicznych jest w świetle obecnie obowiązujących przepisów nieuprawnione, gdyż zgodnie z art. 556 k.c. wyłączną odpowiedzialność za sprzedany towar ponosi wobec kupującego sprzedawca, w tym wypadku księgarnia, która z kolei ma możliwość na zasadach regresu dochodzić swoich roszczeń od wydawcy (art. 576(1) k.c.).
W związku z tym, że wymiana produktu na wolny od wad czy usunięcie wady jest bezprzedmiotowe, skoro powieść została już przeze mnie przeczytana, wnoszę o zwrot należności za książkę zakupioną w Państwa księgarni w dniu xx.xx.xx (dowód zakupu w załączeniu) w kwocie xx,xx na rachunek:
Z poważaniem

[Alternatywnie]: Poniżej kategorie błędów wskazanych przez Pawła Pollaka z przykładami, należy podkreślić, że błędy występują praktycznie na każdej stronie powieści:
1) opuszczenia (np. na str. 107 passus „but I only needed the probe itself”) lub dopiski (np. na str. 352 zdanie „Muszę pogodzić się z tą myślą”), zmieniające znacząco treść oryginału;
2) nieuzasadnione skracanie opisów (np. na str. 109 część opisu budowy rampy została zastąpiona skrótem itd.);
3) zastępowanie tekstu oryginalnego autorskim tekstem tłumacza (np. scena oglądania bakterii pod mikroskopem, str. 52);
4) anglicyzmy (np. guess – zgaduję zamiast chyba, przypuszczam, comfortable – komfortowy zamiast wygodny, epic – epicki zamiast pełen przeszkód, ekscytujący);
5) niezachowanie stylu oryginału (np. wulgarne zwroty są tłumaczone neutralnie i odwrotnie; zwykłe kwestie oddawane są podniosłym językiem, np. „dzięki, że po mnie przybywacie” zamiast „dzięki, że po mnie wracacie”, str. 349);
6) niezrozumiała polszczyzna (np. „Tak wspominam” na str. 7, bohater nic nie wspomina i nie wiadomo, o co chodzi);
7) nieporadna polszczyzna (np. na str. 56 „Tam jest niemalże cała misja w zapasach na powierzchni” zamiast „Niemal całe zapasy misji są na powierzchni”);
8) błędy językowe (np. „stawka toczy się” zamiast „gra toczy się” albo „stawką jest”, str. 136, 212; „dwie pary drzwi” zamiast „dwoje drzwi”, str. 29);
9) pomylone fakty, bo tłumacz nie zrozumiał oryginału (np. na str. 37 bohater nie łamie na pół narzędzia, tylko rozpoławia komorę), przez co tekst traci sens;
10) pomylone fakty w wyniku zwykłego niechlujstwa tłumacza (np. na str. 48 temperatura w Habie wynosi plus, a nie minus pięć stopni, na str. 62 łazik stoi tyłem, a nie przodem do Habu), przez co tekst traci sens;
11) opuszczenie nawiązań kulturowych (na str. 43 pominięcie nawiązania do „Star Treka”);
12) przekłamania w stosunku do oryginału (bohater ma dwanaście ziemniaków nie „na początek”, tylko w ogóle, str. 28; astronauci odbywają nie „trudne ćwiczenia lądowania”, tylko ćwiczą twarde lądowanie, str. 105; sysop to nie dodatkowa specjalność Johanssen, tylko główna, str. 134, itd.).

Gdyby księgarnia nie chciała nam oddać kasy, możemy poprosić o interwencję miejskiego rzecznika konsumentów. Zwracamy się do rzecznika w swoim mieście (jeśli mieszkamy na wsi, to w mieście, pod które ta wieś podlega). Nie ma za to żadnych opłat i muszę powiedzieć, że w kontaktach z wrocławskim biurem rzecznika naprawdę miałem poczucie, że moje podatki są dobrze wydawane. To poczucie zresztą błyskawicznie zniwelowały panie z dolnośląskiego urzędu wojewódzkiego, które, kiedy odbierałem paszport, zajęte były podziwianiem książeczki do kolorowania z taką ostentacją, że petent (czyli ja) nie mógł mieć żadnych wątpliwości, w jakiej części ciała panie urzędniczki mają jego sprawę.

Biuro Miejskiego Rzecznika Konsumentów
Niniejszym zwracam się z prośbą o interwencję w księgarni X, która odmawia uznania reklamacji książki pt. „Marsjanin” w oparciu o rękojmię z powodu rażąco złego tłumaczenia (treść reklamacji poniżej).