poniedziałek, 27 czerwca 2016

Moja koncepcja prawa autorskiego

Jeśli chodzi o majątkowe prawa autorskie, obecnie obowiązuje 70-letni okres ochronny od śmierci autora (w Polsce i w większości krajów). Oznacza to, że autorowi za wykorzystanie jego dzieła należy zapłacić, a kiedy zejdzie z tego świata, te pieniążki będą trafiać do spadkobierców jeszcze przez 70 lat. Przy czym jeśli ktoś chce np. wydać powieść nieżyjącego pisarza, musi sam ustalić, czy od jego śmierci minęło odpowiednio dużo czasu, a jeśli nie, odszukać spadkobierców.

Uważam, że powyższe rozwiązanie jest złe, niepraktyczne i niesprawiedliwe. Skoro przyjmujemy, że twórcom należą się zyski, które sobie wypracowali swoim talentem (z ludźmi, będącymi innego zdania, w ogóle nie rozmawiam), to nie ma żadnego powodu, żeby prawo do czerpania tych zysków przez spadkobierców było ograniczone do 70 lat. Jest to wydziedziczenie, tyle że odroczone w czasie, ustawowe wydziedziczenie, które w każdym innym wypadku zostałoby uznane za czysty bolszewizm: nikomu nie przyszłoby na przykład do głowy odbierać człowiekowi domu, dlatego że minęło 70 lat od śmierci dziada czy pradziada, który go wybudował. Czyli majątkowe prawa autorskie powinny obowiązywać bezterminowo. Drugi powód, uzasadniający takie rozwiązanie, jest ten, że najczęściej wygaśnięcie majątkowych praw autorskich wcale nie oznacza, że utwór jest udostępniany bezpłatnie, a jedynie, że ci, którzy go odpłatnie udostępniają i na tym zarabiają, nic nie płacą spadkobiercom autora. Nie taka była chyba idea domeny publicznej.

Jest jeszcze trzeci powód. Otóż majątkowe prawa autorskie to nie tylko prawo do zarabiania na utworze, ale też prawo do decydowania, kto może go wykorzystywać. W sensie na przykład, jaki wydawca może wydać książkę. Trudno pokazać na polskim przykładzie, że może to być istotne, bo wskutek burzliwych dziejów nie mamy ponadstuletnich firm, więc sięgnę po szwedzki. Hjalmar Söderberg zmarł w 1941 roku, a więc od 2012 jego powieści są w domenie publicznej (obowiązuje zasada, że dzieła trafiają do niej 1 stycznia w roku następującym po tym, w którym wypadła 70. rocznica śmierci twórcy). Przez całe życie Söderberg publikował w wydawnictwie Bonniers, przyjaźnił się też z właścicielem Karlem Ottonem Bonnierem, który pomagał mu w ciężkich chwilach. Ale Bonniers nie było jego pierwszym wyborem, swój debiutancki utwór „Zabłąkania” posłał do Wahlström & Widstrand i został odrzucony. Oba wydawnictwa istnieją do dziś. Można sobie wyobrazić, że spadkobiercy Söderberga ze względu na historię chcieliby, by Bonniers teraz, kiedy książki autora „Doktora Glasa” są znacznie bardziej dochodowe, niż były za jego życia, miało wyłączność na ich wydawanie. Niestety, od 2012 r. nie mają nic do powiedzenia, może je publikować również Wahlström & Widstrand, jak i każdy inny wydawca.

W przypadku książki właściciel majątkowych praw autorskich decyduje też o tym, kto może ją przełożyć. Pozostańmy przy Söderbergu. Niemal każdy polski tłumacz literatury szwedzkiej ma w szufladzie chociaż jeden przekład utworu Söderberga, bo niemal każdy chciałby tego pisarza tłumaczyć, ale tylko jeden robi to kongenialnie :-). Powiedzmy teraz, że spadkobiercy autora chcieliby zadecydować, że właśnie ten gość będzie przekładał utwory Söderberga, i zapobiec robieniu z nich sieczki przez fuszerów. Nie mają takiej możliwości.

Czy w takim razie jestem po prostu za tym, by majątkowe prawa autorskie obowiązywały bezterminowo? Nie. Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że znaczna część utworów nie ma wartości majątkowej, to znaczy za ich wykorzystanie mało kto jest gotów płacić. Powoduje to, że autorzy, a jeszcze częściej spadkobiercy nie dbają, by ten, kto jednak utwór zechce wykorzystać, miał do kogo się zgłosić z prośbą o pozwolenie. Drugi jest taki, że internet dał możliwość zostania twórcą (w świetle ustawy) całej masie ludzi, którzy z majątkowych praw autorskich wcale korzystać nie chcą. Należałoby jednak dopasować ustawodawstwo do tej sytuacji.

Moim pomysłem jest, by majątkowe prawa autorskie przysługiwały twórcy nie automatycznie, jak to ma miejsce obecnie, tylko po rejestracji utworu. Rejestracja byłaby na stosunkowo krótki czas, powiedzmy na 10 lat, później trzeba by ją ponowić, ale tego ponowienia można by dokonywać w nieskończoność (po śmierci twórcy robiliby to spadkobiercy). Można by też zarejestrować utwór dopiero w jakiś czas po jego powstaniu (w dowolnym momencie) albo ponownie mimo nieprzedłużenia rejestracji (w kolejną dziesiątą rocznicę). Takie rozwiązanie stąd, że dopiero po jakimś czasie może okazać się, że utwór jest dochodowy. Owa późniejsza czy ponowna rejestracja nie mogłaby naruszać praw osób, które wykorzystały utwór, kiedy nie znajdował się pod ochroną (np. wydawca książki nie musiałby wycofywać jej ze sprzedaży ani płacić pisarzowi, a właściciel praw musiałby zaczekać, aż wyprzeda on nakład, by nie robić mu konkurencji). Utwory niezarejestrowane od razu trafiałyby do domeny publicznej.

Sprzeciw, jaki się automatycznie rodzi, jest taki, że rejestracja to biurokracja i mitręga dla autora. Biurokracja tak, ale myślę, że jednak z korzyścią dla wszystkich. Też dla autorów. W tej chwili bowiem jest tak, że jeśli nawet ktoś chce wykorzystać jakiś mało popularny utwór, to często nie jest w stanie dotrzeć do właściciela praw i albo robi to nielegalnie, albo rezygnuje. Albo dociera znacznym nakładem sił. Pamiętam, jak zamieszczałem na stronie poświęconej Söderbergowi jego zdjęcie. Naprawdę dużym wysiłkiem, korzystając z pomocy przyjaciół w Szwecji, znalazłem wyrok sądowy, z którego wynikało, że autor zdjęcia nie zostawił spadkobierców i nie mam do kogo się zwrócić, żeby mi pozwolił zamieścić zdjęcie, ani komu za to zapłacić. Zamieściłem więc zdjęcie, ale wygląda na to, że półlegalnie. Gdyby istniał taki publicznie dostępny rejestr, ustalenie, czy i kogo należy zapytać o pozwolenie i z kim uzgadniać kwestię ewentualnej zapłaty (bo autor może przecież udzielić pozwolenia nieodpłatnie), byłoby kwestią minut.

Moje rozwiązanie spowodowałoby, że z czystym sumieniem można by korzystać z całej masy drobnych utworów zamieszczanych w internecie, których autorom wcale na zarobku nie zależy, a często nawet na ujawnianiu swojego autorstwa (co z góry blokuje wszelkie legalne wykorzystanie). Z kolei ci, którzy stworzyli dzieła dochodowe i chcący z tego korzystać, mieliby ułatwioną komunikację z potencjalnymi nabywcami. Do tego prawnuki przedsiębiorców nie byłyby uprzywilejowane w stosunku do prawnuków twórców.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Nie ta ustawa, panie dzieju, czyli jak abderyta wyroki odczytywał

Jako były belfer odczułem niemałą satysfakcję, kiedy w końcu udało mi się do redaktora Pawła M. przebić z komunikatem, że dyskusja polega na tym, że na argument musi przedstawić kontrargument, a nie domagać się od oponenta innych argumentów, jeśli na dany nie potrafi odpowiedzieć. Długo to trwało, ale satysfakcja tym większa, bo wytłumaczyć coś uczniowi zdolnemu, który chwyta w pół słowa, to żadna sztuka, prawdziwym wyzwaniem jest sprawić, by ten tępy włączył mózg.

Zdjęcie © WoGi

Oczywiście uczeń specjalnej troski nie wskoczy od razu na poziom piątkowy, ocena mierna będzie zadowalająca, więc nie ma co się czepiać, że redaktor swój merytoryczny wpis rozpoczął od personalnego ataku, w którym strzela ślepymi nabojami. Usiłuje mnie zdyskredytować, nazywając pisarczykiem i wskazując, że obserwuję swój własny blog. Ponieważ obserwowanie własnego bloga żadnych korzyści nie daje, łatwo się domyślić, że kliknąłem coś przez przypadek, a że na swój profil nie wchodzę, bo i po co, to nie jestem tego świadom, ale akurat myślenie nie jest mocną stroną naszego redaktorka. O właśnie, określenia „pisarczyk” i „pisarzyna” są odwetem za „redaktorka” i „redaktorzynę”. Różnica polega na tym, że te drugie są konkluzją po dokonanej ocenie redaktorskich predyspozycji Pawła M., a te pierwsze wyłącznie epitetem.

Ale przejdźmy do meritum, bo to jest znacznie ciekawsze. Najpierw ogólnie. Przypomnijmy, że szanowny pan redaktor lansował tezę, że strony mogą sobie umową wyłączyć postanowienia ustawy. Konkretnie, że chociaż ustawa o prawie autorskim mówi o niezbywalności osobistych praw autorskich i nakazuje dać autorowi tekst do korekty autorskiej przed publikacją, to regulaminem danej gazety czy danego serwisu można zadecydować inaczej. Wygląda na to, że Paweł M. z tego stanowiska się wycofał, bo już nie udowadnia, że regulamin sprzeczny z ustawą jest wiążący, tylko że regulamin pozwalający redaktorowi decydować o ostatecznym kształcie tekstu wcale z ustawą sprzeczny nie jest. Mimo że nasz redaktorek najwyraźniej porzucił swoje pierwotne stanowisko, że aktem prawnym niższego rzędu można wyłączyć postanowienia aktu prawnego wyższego rzędu, bardzo się pilnuje, żeby wprost nie przyznać, że nie miał racji. Jakie w ten sposób niweluje kompleksy, nie jest już naszą sprawą, o tym powinien porozmawiać w innym miejscu.

Zdjęcie © Trueffelpix

Przejdźmy teraz do cytowanego przez Pawła M. orzecznictwa:
1) Orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Krakowie z 29 października 1997 roku (sygn. akt I ACa 477/97):
Nie każda zmiana dowolnego elementu treści lub formy utworu narusza prawo do jego integralności (art. 16 pkt 3 Prawa autorskiego), lecz tylko taka jego zmiana, która „zrywa” lub „osłabia” więź twórcy z utworem, usuwa lub narusza więź między utworem a cechami indywidualizującymi jego twórcę. Tak oznaczonych cech naruszenia prawa do integralności utworu nie spełniają drobne zmiany elementów jego treści lub formy, które nie uchylają atrybucji utworu.
2) Wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 14 marca 2006 roku (VI ACa 1012/2005):
zakres czynności potrzebnych do usunięcia skutków naruszenia praw autorskich powinien być adekwatny do rozmiarów i skutków naruszenia.

Nie przypominam sobie, bym w jednym czy drugim przypadku twierdził coś przeciwnego, więc może szanowny pan redaktor zechciałby zacytować moje słowa sprzeczne z tymi orzeczeniami i wyjaśnić, co usiłuje nimi udowodnić. Bo nie stanowią one dowodu na to, że od korekty autorskiej można odstąpić, żadne z tych orzeczeń nie odnosi się do dyspozycji art. 60 ustawy o prawie autorskim, na który wskazywałem. Co więcej, powiedziałbym, że one w ogóle nie mówią o redakcji, gdyż redakcja obejmuje coś więcej niż drobne zmiany (o czym pisałem w swoim tekście).

3) Opinia prawnika (adwokata Jarosława Góry) o zgodzie z góry na zmiany w dziele:
W literaturze dopuszcza się również możliwość umownego udzielenie takiej zgody na przyszłość, pro futuro. Problem pojawia się jednak w kwestii zakresu zmian, tj. czy twórca może wyrazić zgodę na wprowadzenie konkretnej zmiany przez konkretną osobę, czy może udzielić zgody blankietowej, na wprowadzanie wszelkich zmian? W tej kwestii w literaturze również nie panuje zgoda. Znajdziemy liberalne podejście do tej kwestii, które dopuszcza możliwość zezwolenia na dokonywanie wszelkich zmian, związanych z korzystaniem z utworu. Znajdziemy również restrykcyjne podejście, opowiadające się za możliwością udzielenia zgody tylko na dokonanie konkretnych zmian. Zdaje się, iż większe poparcie ma drugie stanowisko, zgodnie z którym twórca może udzielić zezwolenia tylko na dokonanie dokładnie określonych zmian w przyszłości. Zgodnie z nim udzielenie zgody na dokonywanie w przyszłości wszelkich zmian jest nieskuteczna.
Paweł M.: Jak widać nie ma zgody co do zakresu, jest zgoda, że ogólnie takowej zgody udzielić można.

Smaczne. Dominuje stanowisko, że można „udzielić zezwolenia tylko na dokonanie dokładnie określonych zmian w przyszłości”, co według Pawła M. oznacza, że ogólnie można udzielić zgody na zmiany w przyszłości. Do tego Paweł M. zapomniał dodać, że ten spór dotyczy zmian, które nie naruszają prawa do integralności utworu, nie ma takiego stanowiska, że twórca może się zgodzić na zmiany w przyszłości, którym mógłby się słusznie sprzeciwić. No i Paweł M. nie potrafi prawidłowo zakwalifikować wypowiedzi, którą cytuje. Nieumiejętność rozpoznawania rodzaju tekstu byłaby czymś obojętnym na przykład u hydraulika, u pana redaktora musiałaby dziwić, gdyby pan redaktor nie dostarczył już wcześniej dowodów, że tak się nadaje na redaktora jak Stephen Hawking na hydraulika. Adwokat Jarosław Góra nie wyraża żadnej opinii, tylko referuje, jak kształtują się stanowiska w tej kwestii. Jego opina jako szeregowego prawnika, zamieszczona nie wiadomo gdzie (pewnie gdzieś w internecie), byłaby bezwartościowa. O wadze opinii rozstrzygają tytuły przed nazwiskiem i miejsce publikacji. Licząca się opinia w tej kwestii powinna być zacytowana następująco:
Prof. dr hab. Marian Kępiński: twórca może się zgodzić tylko na konkretne zmiany proponowane przez nabywcę praw. Nie może natomiast skutecznie pozwolić nabywcy na dokonywanie wszelkich zmian w przyszłości („System prawa prywatnego”, t. XIII, Prawo autorskie, red. J. Barta, Warszawa 2003, s. 444).

4) Wyrok Sądu Najwyższego z 31 października 1975 roku (I CR 624/75):
Wydawca, który wbrew żądaniu twórcy nie umożliwił mu wypowiedzenia się co do redakcyjnych, merytorycznych zmian w opublikowanym utworze, narusza autorskie dobra osobiste twórcy.
Paweł M.: Jeszcze raz: wbrew żądaniu twórcy. To przerzuca piłeczkę na pole autora – to on powinien wystąpić o korektę autorską.

Tak. Na mocy ustawy z 1952 roku, która mówiła, że twórca ma prawo żądać udostępnienia mu tekstu do korekty autorskiej. Obecna ustawa z roku 1994 zobowiązuje korzystającego z utworu do udostępnienia twórcy tekstu do korekty autorskiej. Powoływanie się na wyrok z 1975 r., bazujący na uchylonej ustawie i przepisie, który w nowej ustawie się nie znalazł, dość dobitnie pokazuje żenujący poziom wiedzy Pawła M. Facet usiłuje udawać oblatanego w orzecznictwie z zakresu ustawy o prawie autorskim, chociaż o jej istnieniu dowiedział się dwa miesiące temu. Wypowiada się „ze znawstwem” o interpretacjach tej ustawy, choć nawet nie raczył spojrzeć, kiedy ją uchwalono. Daje to pewne pojęcie o tym, jak sprawdza fakty w poprawianych przez siebie tekstach.

Jak widzimy, orzecznictwo przytoczone przez Pawła M. obala moje stanowisko, że twórcy należy udostępnić tekst do korekty autorskiej, w takim samym stopniu, jak wyroki w sprawie wchodzących w szkodę krów. Ale przypomnę, na razie cieszymy się z faktu, że Paweł M. w ogóle jakiekolwiek orzecznictwo przytoczył, gdyż świadczy to o uruchomieniu procesu, którego się u niego nie spodziewaliśmy:

Za okoliczność łagodzącą należy też uznać, że Paweł M. wcale nie chce ustalić, jaki jest stan faktyczny, jakie uprawnienia ustawa daje autorowi, a jakie redaktorowi. Za wszelką cenę dąży do wykazania, że ustawa nie wyznacza mu podrzędnej roli, bo ze swoim ego bardzo chce rządzić i nie może się pogodzić z faktem, że wybrał sobie zawód, w którym nie on podejmuje ostateczne decyzje. Z tym że w tej kwestii też muszę uznać się za niewłaściwego partnera do rozmowy.

Poza orzecznictwem szanowny pan redaktor przytacza argumenty „na chłopski rozum”. Posługiwanie się chłopskim rozumem w dyskusji o prawie jest de facto oświadczeniem, że nie ma się o prawie bladego pojęcia. Nic dziwnego, że redaktor ignorant wygłasza pogląd, jakoby prawo nie obowiązywało, jeśli nie ma czasu na przewidziane nim procedury. Wygłasza zresztą po raz kolejny, chociaż na bezsens tego poglądu wskazałem, ale najwyraźniej Paweł M. uważa, że przez powtarzanie jego argumenty nabiorą sensu. Ponieważ też mu napisałem, że tak nie jest, rodzi się pytanie:

Skoro nie, to nie wiem, dlaczego do Pawła M. pewne rzeczy nie docierają. Nowinką jest twierdzenie, że jak prawnicy wielkiej firmy coś napiszą, to ex definitione jest to zgodne z prawem. Nasz redaktor powinien stanąć koło tej babuni, która dokładała drewienek Husowi do stosu, bo prawnicy wielkiej firmy kierują się interesem tej firmy, a prawo mają tam, gdzie słabszy kontrahent firmy może im skoczyć. W przypadku zastrzeżenia, że redakcja może dokonać zmian i skrótów w nadesłanym tekście, jest to standardowa formułka jeszcze z czasów PRL-u. I nawet wtedy nie miała ona takiej mocy, jaką przypisuje jej Paweł M., który by o tym wiedział, gdyby raczył przeczytać cytowany przez siebie wyrok Sądu Najwyższego w całości, bo jest tam mowa o tym, że zastrzeżenie redakcji czasopisma o prawie skracania materiałów niezamówionych nie upoważnia do naruszania prawa do integralności utworu.

Przejdźmy teraz do regulaminu Biblionetki, który tę dyskusję sprowokował. Przypomnijmy, że Biblionetka odmawiała autorowi recenzji właśnie prawa do korekty autorskiej. Odmawiała, bo po tekstach na blogu Koczowniczki i moim uznała, że działa niezgodnie z prawem, i regulamin zmieniła. Tę okoliczność Paweł M. dyskretnie pominął, bo to, że serwis przyznał mi rację, średnio wspierałoby jego tezę, że racji nie mam.
Recenzent Biblionetki nie miał wpływu na to, co redaktor mu zmieni, mógł zareagować dopiero post factum:
Jeśli autor tekstu uzna ingerencję za zbyt daleko posuniętą, może poprosić redakcję o usunięcie tekstu z serwisu w terminie 7 dni od pojawienia się tekstu w BiblioNETce.
Samo sformułowanie „ingerencja zbyt daleko posunięta” wskazuje, że mowa o zmianie zdefiniowanej w przytoczonym przez Pawła M. orzeczeniu Sądu Apelacyjnego jako tej, która „zrywa” lub „osłabia” więź twórcy z utworem, usuwa lub narusza więź między utworem a cechami indywidualizującymi jego twórcę. Czyli Biblionetka chciała wprowadzać zmiany, co do których zakładała, że autor słusznie może się z nimi nie zgadzać. I pozwalała mu na reakcję, tyle że taką, jakiej ustawa nie zna, do tego cokolwiek spóźnioną. Bo autor ma prawo żądać, by jego teksty były publikowane w takiej postaci, w jakiej on chce, a nie do żądania (i to w określonym terminie), by wycofywano jego teksty spreparowane przez redaktora.

Jakie zmiany wprowadzała Biblionetka, referuje nam Paweł M., cytując recenzentkę:
Kiedy tydzień temu dodałam do Biblionetki swoją recenzję, pani redaktor poczyniła w niej kilka zmian – opisuje Koczowniczka. – Na pytanie, co znowu napisałam źle, otrzymałam odpowiedź, że w dwóch kolejnych zdaniach aż trzy razy pojawiło się „i”.
I nasz znawca komentuje:
Z tego wnoszę, że redaktorka po prostu zamieniła jedno lub dwa „i” na „oraz”. Nie sądzę, żeby jakikolwiek biegły uznał to za naruszenie integralności utworu lub pogorszenie jego jakości.

I ja się z Pawłem M. całkowicie zgadzam. Pomijając kwestię, że zmiana była najprawdopodobniej bezsensowna, bo trzykrotne „i” w dwóch zdaniach normalnie nie razi, o naruszeniu prawa do integralności utworu trudno mówić. Co najwyżej o manierze pań redaktorek i panów redaktorów, którzy na siłę poprawiają dobry tekst i wykazują swoje zaangażowanie, pracowitość i głęboką wiedzę przez zmienianie „i” na „oraz”. Ale Koczowniczka pisała też o innych zmianach:

Gdyby biblionetkowy redaktor ograniczał się do poprawiania błędów, nikt rozsądny by nie narzekał. Ale zmiany pojawiają się również w miejscach, gdzie błędów nie było. Podam przykłady:
– z prawidłowo zbudowanego przeze mnie zdania redaktor usunęła jedyny czasownik i nie zastąpiła go innym,
– przerobiła zdanie Mieszka samotnie, pracuje dorywczo i zachowuje się inaczej niż większość jej rówieśniczek, bo nie marzy o koncie bankowym, ślubie i dzieciach, tylko chce być „dzika, wolna, szalona” na Mieszka samotnie, pracuje dorywczo i zachowuje się inaczej niż większość jej rówieśniczek, bo nie marzy o koncie bankowym, ślubie i dzieciach, tylko chce być dzika, szalona i wolna.
(…) Redaktorka usunęła cudzysłów, nie pytając mnie, co on oznacza. A mógł to być cytat, wypowiedź ironiczna, przytoczenie, ważne słowa zrozumiałe jedynie dla tych, którzy przeczytali książkę. I wreszcie ustawiła przymiotniki w innej kolejności.

Paweł M. w swoim wywodzie w żaden sposób się do tego nie odniósł, co wyraźnie świadczy o jego przekonaniu, że jeśli pominie treści, na które nie potrafi odpowiedzieć, te niewygodne dlań fakty i argumenty znikną. Zmusza nas to po raz kolejny do zadania mu pytania:

Hm. Skoro jednak nie, to znaczy, że Paweł M. za głupich ma czytelników mojego bloga i bloga Koczowniczki. Najwyraźniej uważa, że to tępaki niezdolne do zauważenia, jak manipuluje i pomija te wypowiedzi i argumenty, które obalają jego tezy, a których nie jest w stanie zanegować. (Trzy razy „i” w dwóch zdaniach, nie trzeba zmieniać na „oraz”). W odpowiedzi na jego pytanie, na czym opieram swoją opinię, że ma się za geniusza, który nie robi błędów, wskazałem dwa cytaty (w komentarzach pod wpisem o redagowaniu). Paweł M. odniósł się tylko do jednego, dopisując zresztą swojej wypowiedzi nową treść (nie ma w niej mowy o działaniu z braku czasu), drugi pominął milczeniem. Ale najwyraźniej uznał, że udowodnił w ten sposób, że żaden z cytatów nie wspiera mojej opinii. No cóż, dyskutowania w szkole nie uczą, a szkoda. Paweł M. orłem intelektu nie jest, ale myślę, że gdyby w szkole poćwiczył, to od biedy jakąś sensowną dyskusję zdołałby przeprowadzić.

Wróćmy do wskazanych przez Koczowniczkę zmian. Co do pierwszej, nie mamy szczegółów, ale jeśli przyjmiemy, że tak to rzeczywiście wyglądało, to wprowadzenie błędu w miejsce poprawnego zdania jest jednoznacznym pogorszeniem jakości utworu. A może uważasz inaczej, szanowny panie redaktorze? Przy czym ingerencja tego rodzaju wcale nie jest nieprawdopodobna, też się z taką zetknąłem, bierze się ona pewnie stąd, że redaktor skreśla jakieś słowo, chcąc je zastąpić innym, ale potem zapomina to zrobić (bo coś go na moment oderwało od tekstu albo dlatego, że pracuje w pośpiechu).

Druga zmiana jest jednoznaczna. Cytat z omawianej książki, zgrabnie wpleciony w tekst recenzji, został przerobiony na tekst odautorski. Jeśli to nie jest naruszenie prawa do integralności utworu, to co nim będzie, panie dwumiesięczny znawco prawa autorskiego i orzecznictwa?

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Czwarta Strona Dymania

Kiedy skrytykowałem konkurs Czwarta Strona Fantastyki, jak zwykle dowiedziałem się, że się czepiam, przesadzam, że może owszem, nie jest idealnie, ale najgorzej też nie, że owszem, może nie jest to propozycja dla doświadczonego pisarza, ale dla debiutanta jak znalazł. I teraz, kiedy po zamknięciu konkursu pod tamtym wpisem pojawiły się rozżalone głosy jego uczestników, mam ochotę powiedzieć „a nie mówiłem”. I powiem. Bo ani przez sekundę nie żal mi ludzi, którzy „wiedzą lepiej”, ignorują ostrzeżenia, że wydawca jest nieuczciwy, nie przyjmują argumentów, że warunki są do bani, tylko ładują się w szambo, a potem dziwią się i mają pretensje, że wyszli z niego obsmarowani gównem. A przecież byli tak święcie przekonani, że akurat oni wyłowią z gówna diament, w ogóle się przy tym nie brudząc.

Takich frajerów znalazło się kilkuset. Na tylu nie liczyło nawet wydawnictwo, gdyż musiało przełożyć termin ogłoszenia wyników. I jest to jedyna rzecz, o którą nie można mieć do niego pretensji. Bo już na przykład o niepodanie precyzyjniej liczby nadesłanych prac i owszem. Nie ma ani nie było żadnego powodu, by tę informację przed uczestnikami zatajać. Wątpię, by Czwarta Strona obawiała się, że podając na przykład liczbę 554, skłoni kogoś do wycofania swojego utworu. Bo już przy liczebniku „kilkaset” każdy, mający odrobinę pojęcia o matematyce, statystyce i rachunku prawdopodobieństwa, machnąłby ręką na ten pseudokonkurs i rozesłał swoją powieść jako normalną propozycję wydawniczą. Przypomnijmy, że do wygrania było wydanie książki i honorarium za nią, czyli dokładnie to samo co jest efektem przyjęcia propozycji wydawniczej. A kiedy łatwiej uzyskać ten efekt, śląc książkę do jednego wydawnictwa, w którym ma się kilkuset konkurentów, czy śląc do dwudziestu, które nie są zawalone dodatkowymi konkursowymi utworami? Ciekawe, ilu frajerów zdołało postawić sobie takie pytanie. Typuję, że ani jeden.

Okazało się, że z tych kilkuset prac jury przeczytało… pięć. Jak widzimy, Czwarta Strona twórczo rozwinęła ideę konkursu niekonkursu. Ale zgodnie z logiką. Skoro nie ma prawdziwych nagród, to dlaczego jury miałoby czytać nadesłane prace? Jakby jeszcze tak wydawnictwo raczyło o tym wspomnieć przed konkursem, a nie w jego trakcie, to może dałoby się uznać, że uczestnicy nie zostali przez Czwartą Stronę wydymani. Bo przecież podanie składu jury jest jednoznaczną deklaracją, że ci właśnie ludzie będą czytać konkursowe propozycje (zresztą i w regulaminie, i na stronie konkursu taka deklaracja była wprost sformułowana). Jeśli dzieje się inaczej, jest to zwykłe oszustwo. A Czwarta Strona nawet nie próbuje się tłumaczyć, skąd taka… Chciałem napisać „wstępna selekcja”, ale to nie była wstępna selekcja. Z takową mielibyśmy do czynienia, gdyby do jury trafiło na przykład sto z tych kilkuset prac. Wtedy trudno byłoby mieć pretensje, że nie każdy uczestnik został przez jury oceniony. Powiedzmy, że wydawnictwo spodziewało się stu powieści i na ocenę tylu umówiło się z jurorami. A przyszło kilkaset. Można by zrozumieć, że zainteresowanie zaskoczyło organizatora i nie miał on pieniędzy, by zapłacić jurorom za nadprogramowe utwory (bo przecież ci za darmo nie pracują, o ile nie jest to przedstawiciel wydawnictwa, dla którego stanowi to część pracowniczych obowiązków), względnie ci nie chcieli czytać więcej lub po prostu nie mieli na to czasu. Zwykła wyrozumiałość i życiowe podejście nakazywałyby wtedy przymknąć oko, że nie wszystko odbyło się zgodnie z zasadami konkursu. Ale pięć utworów? Czy Czwarta Strona spodziewała się, że przyjdzie tylko pięć powieści i na tyle umówiła się z jurorami? Oczywiście, że nie. Co więc się stało? Moim zdaniem wydawnictwu zabrakło kasy na ustalone honoraria dla jurorów, ci oczywiście odmówili pracowania za friko, i wydawnictwo musiało kombinować. A w Polsce jest tak, że nie kombinuje się, jak zorganizować dodatkowe środki, żeby dopełnić swoich zobowiązań, tylko jak się z tych zobowiązań wykpić.

W konkursie nie przyznano wyróżnień. Uzasadnienie, które Czwarta Strona przedstawiła na Facebooku, jest jawną kpiną:
Pozostałe prace, spośród których wyłoniliśmy zwycięzcę, prezentowały równy poziom i nie było takiej możliwości, by wskazać, który tekst jest lepszy od pozostałych, stąd decyzja o nieprzyznaniu wyróżnień.
Sytuacja, że sześć różnych osób uzna cztery różne powieści (pięć trafiło do jurorów, odliczamy zwycięzcę) za identyczne i dokładnie tej samej wartości, jest równie realna i psychologicznie prawdopodobna jak ta, że na wybiegu znajdą się cztery identycznie wyglądające modelki i z radością zaczną uprawiać seks zbiorowy z sześcioma starymi, śmierdzącymi i zapijaczonymi obdartusami, którzy na ten wybieg wtargną. Ponieważ jednak są różne zboczenia, weźmy tę brednię za dobrą monetę i zapytajmy: a co stało na przeszkodzie, żeby w takim przypadku zastosować punkt regulaminu mówiący, że „jury ma prawo do (…) innego rozdziału nagród i wyróżnień”? I zamiast dwóch wyróżnień przyznać cztery, zmniejszając nagrodę (sorry, honorarium za książkę) o połowę? Tylko proszę nie mówić, że konieczność opublikowania dwóch dodatkowych książek, bo to by oznaczało, że Czwarta Strona nie chce wydawać tytułów, które uznaje za bardzo dobre.
Mimo że zaprezentowane przez Czwartą Stronę wyjaśnienie obraża inteligencję lampy z IKE-i, niektórzy z frajerów je kupili, co stanowi dość niepokojący sygnał o poziomie umysłowym osób, próbujących w Polsce pisać książki.

Ale to nie wszystko. Czwarta Strona dodaje bowiem:
Decyzja taka nie zmienia regulaminu, organizator konkursu zastrzegł sobie prawo do nieprzyznania wyróżnień.
No to zacytujmy wspomniany punkt regulaminu w całości:
§ 4 ust. 10. Jury ma prawo do nieprzyznania nagrody głównej lub innego rozdziału nagród i wyróżnień. .
Nie ma ani słowa o tym, że można nie przyznać wyróżnień, jest jedynie zastrzeżenie, że można nie przyznać nagrody głównej, wyróżnienia mogą być co najwyżej inaczej rozdzielone. W Czwartej Stronie zapewne z góry planowali, że głównej nagrody nie będzie, miała stanowić tylko wabik, więc zapisali taki punkt, o wyróżnieniach zapomnieli. Potem sprawy potoczyły się inaczej. Dlaczego? Pewną wskazówką może być okoliczność, że wydawnictwo nie ujawnia nazwiska zwycięzcy, co jest całkowitym ewenementem w takich konkursach. Czyżby brzmiało tak, że wzburzy krew pozostałych uczestników? A skoro ktoś, hm, powiedzmy, uprzywilejowany, zgarnął całą pulę pieniędzy, jaką wydawnictwo przeznaczyło na konkurs, nic dziwnego, że na planowane wyróżnienia zabrakło. Ale nie ma problemu. Gdyby państwo z Czwartej Strony nie chcieli dawać wyróżnień, to z góry zapisaliby w regulaminie, że mogą ich nie dać, a skoro doszli do tego poniewczasie, to po prostu oświadczają, że w regulaminie jest coś, czego w nim nie ma. Ostatecznie liczy się widzimisię Czwartej Strony, a nie jakiś regulamin. Przypomnijmy, że w Polsce Anno Domini 2016 o tym, co jest prawem, a co nim nie jest, decyduje ten, kto ma władzę. A w tej sytuacji władzę ma Czwarta Strona, bo uczestnicy mogą jej skoczyć. Wydawnictwo uzyskało to, co chciało, czyli dużą liczbę propozycji wydawniczych na wyłączność. Zaproponują teraz pewnie tej czwórce, która była tak dobra, że niewarta nagrody, publikację bez zaliczki. Ponieważ ktoś z tej czwórki mógłby się poczuć wydymany, że miał dostać zaliczkę, unieść się honorem i pójść do innego wydawnictwa, słusznie przekonany, że z wydaniem powieści, która zdystansowała kilkaset innych, problemu nie będzie, Czwarta Strona nie ujawnia, kto się w tej finałowej piątce poza laureatem znalazł.

Swoją drogą jest dla mnie niepojęte, że żaden z frajerów nie zajrzał do regulaminu i nie zakwestionował nieprawdziwych oświadczeń wydawnictwa, tylko wszyscy co do jego treści przyjmują na wiarę gołosłowne twierdzenia Czwartej Strony. Rodzi się pytanie, ilu z nich w ogóle przeczytało regulamin przed posłaniem swojej powieści na ten wspaniały konkurs.

Jakiś gorący obrońca wydawnictwa wskazał, że jeśli komuś coś się nie podoba w związku z konkursem, to może złożyć przewidzianą regulaminem reklamację. Uznając to za przedni dowcip i zgadując, jakie byłyby losy takiej reklamacji, zacytujmy rozmowę ze „Śmiertelnie poważnej sprawy” Ryszarda Ćwirleja między sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego a naczelnikiem miasta i gminy Grodzisk, w której to rozmowie sekretarz wyjaśnia naczelnikowi, jak zamierza skombinować materiały budowlane na prywatną leśniczówkę (w PRL-owskiej gospodarce niedoboru przekrętów dokonywało się nie w celu zdobycia pieniędzy, tylko brakujących towarów):

– Na nasze szczęście naczelnik miasta i gminy Grodzisk nie jest człowiekiem, który łatwo się poddaje (…) Pisze więc list do KW PZPR (…) i prosi o pomoc i interwencję na szczeblu wojewódzkim. I jak myślicie, towarzyszu naczelniku, na jakie biurko taka prośba trafia?
– O ja pierdolę! Na twoje trafia.
– Dokładnie jest tak, jak mówicie, towarzyszu. Trafia do mnie, do rąk własnych. A wiesz ty, że ja takich próśb, podań i petycji to mam całą stertę.
– Domyślam się.
– I wiesz, co ja robię z takimi podaniami?
– Rozpatrujesz je z całą powagą, na jaką one zasługują.
– O to chodzi, Boguś. Z całą powagą wycieram se nimi dupę.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

O pewnym typowym spotkaniu autorskim

Autorka bloga Read with Nefmi przeżywa, że jako jedyna przyszła na spotkanie autorskie ze mną we wrocławskiej kawiarni kulturalnej Barbara. Szuka przyczyn tego szokującego ją stanu rzeczy, a spotkanie nazywa nietypowym. No cóż. Blogerce po pierwsze umknęło, że wcale by jej na tym spotkaniu nie było, gdyby wydawnictwo Oficynka, z którym nawiązała współpracę, nie poprosiło jej o napisanie z niego relacji. Pojawiła się tam niejako służbowo, więc trudno uznać ją za zwykłego uczestnika, a co za tym idzie, jeśli uczciwie podać liczbę tych, którzy chcieli mnie posłuchać, wyniosła ona zero. Po drugie gdyby blogerka chodziła na spotkania z nieznanymi pisarzami – a najwyraźniej ma pretensje, że inni tego nie robią – wiedziałaby, że jeden uczestnik czy pusta sala nie jest niczym nietypowym. Przy czym wiem to nie tylko jako ten nieznany pisarz, ale właśnie też jako taki uczestnik, któremu zdarzało się tworzyć jednoosobową widownię.

Ba, bywa, że nawet popularni pisarze ściągają niewiele większą publiczność. Niestety, jesteśmy w Polsce, gdzie większość woli posłuchać, co ma do powiedzenia polityk, który nie ma nic do powiedzenia, tylko karmi swój elektorat formułkami, żeby dostać jego głos, albo aktor, który też nie ma nic do powiedzenia, bo sam jeszcze nic nigdy wymyślił, tylko odtwarza, co mu inni napisali. Gdyby ktoś kazał mi zgadywać, ilu czytelników przychodzi na spotkania z Olgą Tokarczuk, to strzeliłbym, że nie mniej niż setka. W każdym razie zanim na spotkanie z nią poszedłem i ze zdumieniem doliczyłem się góra dwudziestu osób. Na Festiwalu Kryminału w Pile pierwszy występował Marek Krajewski, a ja z przerażeniem rozglądałem się po pustawej sali i obliczałem, jakie niedobitki dotrą na spotkanie ze mną, biorąc uwagę przepaść, jaka nas dzieli, jeśli chodzi o popularność. Potem okazało się, że nie było tak źle, ale co się strachu najadłem, to moje. Strachu, bo to był festiwal, na „zwykłym” spotkaniu zerowa frekwencja wprawdzie niczym przyjemnym nie jest, ale też nie rozpaczam z tego powodu, traktuję ją jako jeden z przykrych przejawów rzeczywistości, na który nic nie mogę poradzić. Tym mniej dotkliwy, że się z taką sytuacją liczę i jestem na nią przygotowany. Przed spotkaniem w Barbarze bałem się czegoś innego. Otóż jeśli spotkanie ma się odbyć na przykład w bibliotece i nikt nie przyjdzie, sprawa jest jasna: nie wypaliło, pakuję manatki i wracam do domu. W kawiarni kulturalnej mogą siedzieć ludzie, których status jest niejasny. Nie wiadomo, czy chcą mnie posłuchać, czy jedynie wypić kawę. Zaczynam mówić, a okazuje się, że tylko im przeszkadzam w delektowaniu się cappuccino. I to jest sytuacja, w której człowiek naprawdę głupio się czuje. Kiedy więc dotarłem na miejsce i odkryłem, że w Barbarze część gastronomiczna i kulturalna są wyraźnie rozgraniczone, odetchnąłem z ulgą. Potem moja uwaga skupiła się na tym, że organizatorzy nie zapewnili prowadzącego, a według informacji z wydawnictwa takowy miał być. To mnie zdenerwowało, bo generalnie nie lubię występować sam, a co dopiero kiedy dowiaduję się o tym pięć minut przed spotkaniem. Uważam, że spotkanie z prowadzącym wypada znacznie żywiej i ciekawiej, jest interakcja, którą nie zawsze udaje się uzyskać z publicznością. Moje wypowiedzi są bardziej spontaniczne, bo reaguję na pytania prowadzącego, a nie mówię według przygotowanego scenariusza. I nie czuję żadnej presji, bo nie ja odpowiadam za przebieg spotkania. To prowadzący musi zadbać, żeby wszystko poszło gładko i sprawnie, postarać się wciągnąć publiczność do rozmowy i pacyfikować tych, którzy przyszli nie po to, by pisarza posłuchać, ale żeby mu coś opowiedzieć. Tacy ludzie są zmorą spotkań autorskich, niby zadając pytanie, potrafią wygłaszać długie tyrady i to wcale niekoniecznie o literaturze.

Kiedy studiowałem na UAM, przyjechał do nas Stanisław Barańczak (wtedy uniwersytecka aula była wypełniona po brzegi). Do dziś pamiętam swój podziw, jak facet od głupiego pytania studenta potrafił przejść do sensownej i ciekawej wypowiedzi, nie ujawniając przy tym pytającemu, że zadał głupie pytanie. Okazało się, że mam tę samą umiejętność i z tego względu kiepski prowadzący niespecjalnie mi przeszkadza, a z powodów wskazanych wyżej uważam, że lepszy kiepski niż żaden. Chociaż na ogół miewałem dobrych prowadzących, zresztą wiele nie trzeba, żeby dobrze poprowadzić spotkanie z pisarzem. Jeśli zna się jego książki, ma się przygotowane pytania, ale nie zadaje się ich punkt po punkcie, tylko reaguje na to, co autor mówi, to trudno zawalić sprawę. Ostatecznie esencję spotkania tworzą wypowiedzi pisarza i wystarczy dać mu podkładkę, by wyszło ciekawie. Właściwie tylko raz prowadzący naprawdę mi podpadł, był to gość z wydawnictwa Branta, które opublikowało „Między prawem a sprawiedliwością”. Najpierw wygłosił tak długi wstęp, że zirytowany zwróciłem mu uwagę, że spotkanie jest ze mną, a nie z nim, a potem przeczytał fragment jednego z opowiadań, ujawniając wynik opisywanego w nim procesu (a każdy, kto czyta mojego bloga, wie, że mało co mnie tak wkurza jak spojlerowanie). Dlaczego nie czytałem sam? Bo nie mam za grosz zdolności aktorskich i twardo odmawiam czytania publicznie swoich tekstów. Zawsze mówię prowadzącemu, że albo czyta on, albo nie czytamy w ogóle.

Pytania na spotkaniach na ogół się powtarzają, zwłaszcza że ich tematem jest zwykle cała moja twórczość (również przekładowa), a nie pojedyncza książka. Nie mam tych spotkań tak wiele, by mnie to nużyło, do tego nie muszę przecież za każdym razem odpowiadać tak samo. Zawsze też pojawi się urozmaicenie w postaci pytania, którego nigdy wcześniej nie było (na ostatnim spotkaniu w Szczecinie mówiłem np. o planach tłumaczenia przeze mnie powieści „Ten kto ostrzy wilków kły” Cariny Rydberg, nikt wcześniej się tym nie interesował). Ale są standardowe pytania, których serdecznie nie trawię, a do nich należy „skąd bierze pan pomysły na swoje powieści?”. Ostatnio chyba odpowiadałem, że to tajemnica zawodowa. To też jest zaleta spotkania z prowadzącym, że na dane pytanie można odpowiedzieć krótko i węzłowato albo w ogóle nie odpowiedzieć. Mówię, że odmawiam odpowiedzi albo że nie umiem odpowiedzieć, i już. Prowadzącego czasami na takie dictum zatyka i nerwowo szuka na liście następnego pytania :-), ale uważam, że nie ma nic gorszego, jak udawać wszechwiedzącego albo silić się na odpowiedź na pytanie, którego się na przykład nie zrozumiało, zamiast poprosić o wyjaśnienie. Myślę też, że takie nastawienie przyczynia się do tego, że na spotkania chodzę na pełnym luzie, jest to dla mnie czysta przyjemność, a nie stresujący obowiązek.