czwartek, 21 kwietnia 2016

W Szczecinie

Jutro, tj. w piątek 22 kwietnia, będę miał spotkanie autorskie o godz. 18 w salonie ProMedia przy al. Wojska Polskiego 2 w Szczecinie. Serdecznie zapraszam. Spotkanie będzie tłumaczone na język migowy.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Dajcie spokój Słowackiemu

Przyłapanie przeze mnie Muzy na wypuszczeniu beznadziejnego przekładu „Marsjanina” posłużyło Krzysztofowi Sokołowskiemu za dowód, że wydawnictwa klasyczne wcale nie prezentują wyższego poziomu niż vanity press. Szkopuł w tym, że w trybie vanity żadnych przekładów się nie wydaje, więc nie ma z czym porównywać. Gdyby było, prawdopodobnie zestawialibyśmy skopane tłumaczenie Marcina Ringa z przekładem wykonanym przez osobę, która dopiero zaczynałaby się uczyć angielskiego albo w ogóle zdobywania tej zbędnej umiejętności nie miałaby w planach.

Gdyby nie to, że lubię czytać wywody ludzi, nieumiejących oceniać faktów ani logicznie myśleć, pewnie do passusu o mojej analizie bym nie dotarł, bo wcześniej Sokołowski udowadnia, że w trybie vanity publikował Juliusz Słowacki. Jest to taka sama prawda, jak twierdzenie, że Sokołowski w księgarni dokonuje zakupu niczym magnat dający wioskę za księgę przepisaną przez benedyktynów, a zatem należy go umieścić na liście Forbesa. Na vanity press składa się cały szereg cech i dopiero kiedy dana publikacja wszystkie je wykazuje, można uznać, że w tej właśnie formule nastąpiła. Wyłożenie przez autora własnych pieniędzy na wydanie książki nie jest rozstrzygające. Nikt rozsądny za vanitowców nie uznaje Stasiuka, Kosika, Tokarczuk, Grocholi czy Łysiaka, a ci wybitni czy popularni pisarze inwestowali własne pieniądze. O, właśnie. To jest słowo klucz. Inwestowali. W dobry produkt, który zamierzali sprzedać, żeby na nim zarobić i mieć na kolejne publikacje. Gdyby nie zarobili, musieliby zwinąć interes. Bo inwestycja w dobry produkt sporo kosztuje. Vanitowiec nie inwestuje, on płaci za wydanie i za nazywanie go pisarzem. Wie albo szybko dowiaduje się, że na swoich książkach zarabiać nie będzie i że pieniądze na ich publikowanie musi zdobywać gdzie indziej. Ale to nie problem, bo vanity jest stosunkowo tanie, wystarczają dwie średnie krajowe. Tu jest pies pogrzebany. Wydanie książki własnym sumptem za czasów Słowackiego było bardzo drogie, mógł sobie na nie pozwolić tylko ktoś bardzo zamożny albo wierzący, że jest tak dobry, że odniesie sukces i inwestycja mu się zwróci. Niepowodzenie zamykało drogę do dalszych publikacji. Vanity jest praktycznie dla wszystkich, a książki można wydawać stale, nie przejmując się, że nikt ich nie kupuje. Vide casus Luizy Dobrzyńskiej, która z przeciętną pensją regularnie uszczęśliwiała świat kolejnymi wytworami swojego głębokiego przekonania, że jest pisarką.

Drugim rozstrzygającym punktem jest, że vanity de facto udaje wydanie książki. To nie jest tak, jak usiłuje przedstawiać sprawę Sokołowski, że dobry pisarz postanowił samodzielnie wydać książkę, ale nie chce bawić się w prowadzenie wydawnictwa, więc kupuje na uczciwych zasadach usługę wydawniczą. W vanity press nie ma nic uczciwego, jak twierdzi (czy, nazywając rzecz po imieniu, bredzi) Sokołowski. Wydawnictwo typu vanity bierze wszystko jak leci, w tym teksty najeżone błędami i pozbawione sensu, wydaje to w formie surowej albo jeszcze gorszej niż surowej, kantuje autora na kosztach wydania (bo na nich zarabia), wciskając mu kit, że bierze ledwie połowę, a potem oszukuje czytelników, że grafomański płód jest normalną książką.

No właśnie, cały tekst Sokołowskiego napisany jest tak, jakby na świecie nie było ludzi, którzy publikować nie powinni – jeszcze albo w ogóle – a którzy publikować bardzo chcą. Jakby wyłącznie utalentowani adepci pisarstwa albo dojrzali pisarze stawali przed wyborem: vanity, self czy tradycyjne wydawnictwo. Tymczasem do pisania garną się nastolatki, które na swój debiut jeszcze co najmniej dziesięć lat powinny zaczekać, i grafomani, których teksty należałoby zamknąć na wieki w szufladzie, a klucz wyrzucić do muszli klozetowej i spuścić wodę. Psychoskok, Poligraf, Białe Pióro, Warszawska Firma (obecnie Grupa) Wydawnicza umożliwiają im jednak publikację. Na te fakty zwolennicy vanity w rodzaju Sokołowskiego całkowicie zamykają oczy i powtarzają nonsensy o Słowackim i wartościowych książkach, które nie miałyby szans na ukazanie się w normalnych wydawnictwach ze względu na swoją niekomercyjność. No to ja bardzo proszę o podanie nazwisk tych współczesnych Słowackich i utworów na miarę „Beniowskiego”, które ukazały się nakładem wymienionych firemek. Nie działają one od wczoraj, więc powinniśmy już mieć cały zastęp nowych Słowackich i kilka półek utworów będących kamieniami milowymi literatury polskiej. A prawda jest taka, jeśli przejrzeć produkcję tych pseudowydawnictw, że w 97 procentach jest to szajs niespełniający wydawniczych standardów, nie zaś wybitne powieści niezrozumianych artystów, dla których trudno znaleźć na rynku miejsce. Poza tym to jest szajs, który imituje właśnie komercyjną papkę, a nie utwory eksperymentalne, nieszablonowe. Dla tych wcale nie jest tak trudno znaleźć wydawcę. Owszem, Rebis czy W.A.B. ich nie weźmie, ale jest od groma małych wydawnictw, fundacji czy stowarzyszeń, które jadą na dotacjach i zajmują się wydawaniem właśnie takich niszowych rzeczy.

Sokołowski ma rację, że duże wydawnictwa ponad miarę ingerują autorowi w tekst, chcą się rządzić na jego poletku. Z tym że vanity nie jest na to żadnym antidotum. Antidotum jest self-publishing, a self-publishing to zupełnie inna jakość niż vanity. Bardzo trafnie tę różnicę wypunktował Krzysztof Kietzman w dyskusji, czy utwory vanity należałoby wykluczyć z prawa ubiegania się o Nagrodę Zajdla: „Selfowi autentycznie zależy na sprzedaży nakładu i promocji - niezależnie od jakości. (…) Self z założenia nie psuje rynku - co najwyżej poszczególne selfy są kiepskie. (…) [vanity to] bardzo krzywdzący model biznesowy, który utrwala przekonanie, że pieniądze idą od pisarza do wydawcy - a nie odwrotnie”. Czyli self inwestuje, a nie płaci za wydanie. I nawet jeśli na początku wydaje mu się, że można wystartować z byle czym, to później zaczyna dbać o jakość, co widać na przykładzie choćby niemieckiego self-publishingu. W ciągu pięciu lat praktycznie zniknęli ludzie, którzy uważali, że redakcja to zbędna rzecz. Czyli to, co pisze Kietzman, zostało empirycznie zweryfikowane. Na selfach rynek wymusza podnoszenie jakości, na vanity nie, bo źródłem dochodów vanity nie jest sprzedaż książek. Dołóżmy jeszcze jeden aspekt: w self-publishingu czytelnik nie jest oszukiwany. Wie, z kim ma do czynienia, i może podejść do książki z odpowiednią rezerwą. W modelu vanity dostaje książkę „wydaną przez wydawnictwo” i na ogół jest przekonany, że to takie samo wydawnictwo jak Znak, W.A.B. czy Rebis.

Problemem dla polskiego pisarza jest to, że self-publishing, taki prawdziwy, dający szansę na sprzedaż porównywalną ze sprzedażą przez normalne wydawnictwa, w Polsce nie funkcjonuje. Nie ma platformy, która by coś takiego zapewniała.

Co do Nagrody Zajdla to bardzo się cieszę z tego, że Robert Szmidt i inni zdecydowali się zaprotestować przeciwko dopuszczaniu utworów z vanity do konkurowania o nominacje. Trochę miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą w Polsce, która stara się walczyć z vanity, a okazuje się, że nie, co więcej Robert Szmidt, Rafał Dębski, Andrzej Pilipiuk, Marcin Mortka i Emil Strzeszewski ponieśli większą ofiarę, bo, wycofując swoje książki, zrezygnowali z potencjalnej nagrody, ja wywnętrzam się jedynie na blogu. Natomiast nie do końca rozumiem techniczne problemy z niedopuszczaniem tych utworów do konkurencji (jeśli ci, którzy są władni, taką decyzję podejmą): zapis w regulaminie, że utwory (współ)finansowane przez autora startować nie mogą. W razie wątpliwości niech pokaże umowę. Jest takie brytyjskie stowarzyszenie autorów powieści kryminalnych, które publikujących za własne pieniądze w swoje szeregi nie przyjmuje i, jak rozumiem, z weryfikacją nie ma żadnego problemu.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Piąta kolumna (albo o pożytkach płynących z logiki)

Szanowny Panie Prezesie, Geniuszu Tatr, Komendancie Rewolucji Moralnej, który w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej zwyciężyłeś tych zdrajców z Platformy niczym… no, mniejsza o to. Piszę do Pana, bo jako gorący orędownik Dobrej Zmiany zauważyłem działania, które należy uznać za dywersję, i chcę ostrzec Pana Prezesa przed niebezpieczeństwem, że wielki plan ratowania Polski Naszej Ukochanej Ojczyzny przed nowoczesnością, to jest, chciałem powiedzieć, Nowoczesną, może spalić na panewce.

Najpierw ta ustawa chroniąca dzieci przed zabijaniem. Czy Pan Prezes ją czytał? Ja myślę, że Pan nie czytał, bo taki przenikliwy umysł jak brzytwa Pana Prezesa… nie, to ten lewak był, nieważne… w każdym razie Pan Prezes na pewno by zauważył, że kara za zabicie dziecka poczętego jest tylko pięć lat. I że można nie karać kobiety. Ja Panu mówię, Panie Prezesie, że to jest dywersja i piąta kolumna i projekt podrzucony przez farbowane lisy, które udają pro-life. Żeby nas ośmieszyć. Bo jak? Mówimy, że dziecko poczęte to człowiek, ale jakiś inny człowiek i jego kodeks karny normalnie nie chroni, że się mordercę wsadza na dożywocie? Albo że w ogóle można mordercę puścić wolno! Dlatego trzeba szybko zadziałać. Najlepiej uchwalić ustawę, że za zabicie tych, co udają pro-life jest pięć lat więzienia, ale morderców wcale nie będziemy zamykać. Jak wykończą tych dywersantów, to się wtedy uchwali uczciwy projekt, że za zabicie dziecka jest normalnie dożywocie, a jeszcze lepiej kara śmierci. I dla wszystkich morderców, a nie tylko dla niektórych.

Potem jest ta Przyłębska i ten Pszczółkowski w Trybunale Konstytucyjnym, który Pan Prezes prawie by spacyfikował, ale właśnie ta Przyłębska i ten Pszczółkowski. No, Panie Prezesie, jak można? Przekaz dnia jest, że Rzepliński i s-ka wydali sobie opinię albo komunikat, a oni składają zdanie odrębne od wyroku. Od wyroku! Rozumie Pan Prezes? Przyznają, że to wyrok. Myśli Pan, że z głupoty? To ja Panu Prezesowi powiem, że nikt nie jest tak głupi, nawet jak stanowisko wyłącznie PiS-owi zawdzięcza. To są dywersanci. Tylko jak to się mogło stać, że oni się Panu Prezesowi tak szybko ze smyczy urwali? Notariusza Pan trzyma, Broszkę Pan trzyma, za co ja Pana Prezesa podziwiam, a tych dwoje, pożal się Boże, sędziów… Ech, żyć się odechciewa. Może Pan miał słabszy dzień, kiedy się na nich zdecydował? Ja bym Panu Prezesowi radził magnez brać. Ja biorę i umysł mam jak ten lewak.

Trzecie to bym chciał ostrzec Pana Prezesa, że Macierewicz zdradził. Ja wiem, że Panu ciężko to zauważyć, bo się przyjaźniliście od lat, ale niech Pan Prezes pomyśli o Brutusie. Też się przyjaźnił z Cezarem, a nóż mu wbił. I Macierewicz wbija, tylko Pan Prezes jeszcze nie czuje. A potem będzie za późno, jednego Kaczyńskiego już straciliśmy i drugiego stracić nie możemy, bo Pan syna nie ma, nad czym ubolewam. Korony nie będzie miał kto od Pana Prezesa przejąć. A chce ją przejąć Macierewicz. Pięć lat pracował nad ustaleniem przyczyn zamachu w Smoleńsku. I przecież wszystko wiemy. Ruscy zrobili meaconing i tupolew wleciał w sztuczną mgłę, którą rozpylili, i w tej mgle zdetonowali bombę paliwowo-powietrzną, a żeby Polacy przed bombą nie uciekli, to Ił-76 blokował im przelot, potem dwa razy wybuchł trotyl w środku (ten, co go Gmyz znalazł), który Ruscy ukryli, jak naprawiali tutkę. Dla pewności Ruscy jeszcze samolot zestrzelili, a potem dobili rannych, bo przecież nie zaatakowali bombą atomową, która wszystkich by od razu zabiła. Sam Pan Prezes przyzna, że to spójne i logiczne i trzyma się kupy, jak każdy wywód poseł Pawłowicz. To ja się pytam: co Macierewicz chce jeszcze badać?! Ja myślałem, że jak dojdziemy do władzy, to prokurator Ziobro weźmie od Macierewicza te parówki i te puszki po piwie, co dowodzą, że był zamach, a nie żadna katastrofa, i zamknie Tuska i Putina, że zabili Najjaśniejszego Prezydenta, a tu co? Podkomisja? Do czego? Ja Panu mówię, Panie Prezesie, że platformersi go przekabacili. On ma teraz grać na zwłokę, żeby Tusk zdążył wrócić do władzy, zanim Ziobro skaże go… znaczy się, zanim sąd skaże go za zabójstwo Lecha. Na to nie można pozwolić!

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Tłumacz w szwajcarskim burdelu

W komentarzu do analizy przekładu „Marsjanina” Moreni napisała, że czytelnik nieznający języka oryginału jest wobec tłumacza właściwie bezbronny. Szalenie ciekawa i trafna obserwacja. Ponieważ mało kto zna dobrze więcej niż jeden język obcy i mało kto ogranicza swoje lektury tylko do książek tłumaczonych z tego języka, trzeba przyjąć, że każdy czytelnik znajdzie się w sytuacji, gdy będzie wobec tłumacza bezbronny. Ba, nawet znajomość języka tej bezbronności nie niweluje, gdyż przekład nieoddający oryginału może być napisaną dobrą polszczyzną i nie budzić podejrzeń, a jeśli budzi, to w ustaleniu co i jak może przeszkodzić na przykład wysoka cena oryginalnej książki.

Ponieważ, co pokazały między innymi Muza i słowo/obraz terytoria, wydawnictwa całkowicie abdykowały ze swej roli kontrolującego, czy tłumacz ma odpowiednie kwalifikacje, by przekładać literaturę, czytelnik jest zdany na jego łaskę i niełaskę. A, niestety, na to, że za przekładanie literatury będą się brały wyłącznie osoby rzetelne i kompetentne, nie ma co liczyć. Choćby z tego względu, że często umiejętności nie nadążają za ambicjami. I dlatego, że taka kategoria jak wstyd na scenie literackiej niemal całkowicie zanika. Jakiej odpowiedzi na pytanie (załóżmy, że w ogóle je sobie zadają) „a co będzie, jak skompromituję się swoim przekładem?” udzielają sobie pseudotłumacze, widzimy w reakcji Marcina Ringa. Po prostu krytykę olał. Nie zamierza swojego przekładu „Marsjanina” bronić, nie zamierza nic wyjaśniać, nie zamierza przeprosić. A przeprosiny z jego strony należą się czytelnikom jak psu kość. Milczeć i ignorować krytykę to może sobie pisarz (w tym każdy grafoman), choćby powypisywał największe bzdury, bo powypisywał je na swój rachunek. Czytelnik, jeśli nie chce, nie musi go czytać. Trudno natomiast rezygnować z książek autora, z którego twórczością chcemy się zapoznawać, kiedy na przeszkodzie stoi to, że przekłada go partacz. Zły tłumacz niszczy cudzą pracę i dlatego nie ma prawa zbywać krytyki milczeniem. A jeśli pan Ring się nie odzywa, bo nie może, to powinno zastąpić go wydawnictwo: „W imieniu Marcina Ringa, który zmarł na raka mózgu, bardzo przepraszamy za fatalny przekład powstały w wyniku właśnie tej choroby” (bo powiedzmy sobie szczerze, że tylko nowotwór mózgu usprawiedliwiałby poziom tego przekładu). Ale wydawnictwo też wybrało taktykę „ciszej nad tą trumną”. Dostałem maila (nie wiem dlaczego za pośrednictwem księgarni Publio) od redaktora naczelnego wydawnictwa Akurat, w którym przyznaje mi rację, że tłumaczenie jest fatalne, i w którym bardzo stara się połechtać moje ego. Zapewne żebym, połechtany, nie ciągnął tematu. Bo publicznie zero reakcji: wiemy, że przekład to nieziemska fuszerka, ale sprzedajemy dalej tego bubla, licząc na to, że sprawa przyschnie. Skoro tak, postanowiłem napisać do Andy’ego Weira. Wydawnictwo Muza/Akurat uważa, że może sobie lać na polskich czytelników z góry na dół i opychać im spartaczone tłumaczenie z pełną świadomością, że wciska im bubla, zobaczymy, czy może sobie lać też na autora. Jak znam międzynarodowe kontrakty, zawierają one zawsze klauzulę, że przekład ma być wykonany poprawnie bez zmian i skrótów. Zobaczymy, co Weir na to, że mu fuszer zastępuje tekst skrótem itd. Szukam ochotnika, który sprawdziłby angielszczyznę mojego listu, kiedy go napiszę.

W komentarzach do analizy przekładu „Marsjanina” znalazł się też link do wywiadu z Anną Gralak, która przełożyła ponad 500-stronicową książkę Rowling w trzy tygodnie. Trochę wcześniej przeczytałem wywiad z Marcinem Wróblem i oba wywiady utwierdziły mnie w decyzji podjętej po lekturze „Marsjanina”: nigdy więcej żadnej książki angielskojęzycznej w polskim przekładzie.

Wypowiedzi pani Gralak nie ma nawet specjalnie co komentować. Trzeba być takim ignorantem jak prowadzący wywiad, który uważa, że idiolekt danego człowieka zmienia się znacząco w ciągu pół roku, by nie dostrzec, że ta pani nigdy nie powinna tłumaczyć książek. Pytania są zresztą tak lizusowskie, że nie powstydziliby się ich dziennikarze kurwizji. Bo jeśli Gralak mówi „tłumaczę od poniedziałku do piątku, a w weekendy zwykle odpoczywam. W nocy w ogóle nie funkcjonuję. Po zmroku jestem umysłowo do niczego. Pracuję od rana do czternastej – piętnastej i to jest mój normalny tryb. O ile po południu jeszcze w miarę kontaktuję, o tyle wieczorem byłoby mi bardzo ciężko tłumaczyć”, to aż się prosi o pytanie, czy „Trafny wybór” przełożyła w tempie blisko pięciu stron na godzinę, czy też pracowała nad nim, kiedy była umysłowo do niczego.

Z samego tempa można wnioskować, że przekład nadaje się do kosza, niestety, najwyraźniej nikt się nad nim nie pochylił i tłumaczka jest pełna samozadowolenia, że wykonała go doskonale (podejrzewam zresztą, że dokładnie taką samą opinię o swoim tłumaczeniu „Marsjanina” miał Ring). I twierdzenie Andrzeja Polkowskiego, że dobry przekład wymaga czasu, zbywa komentarzem, że każdy ma swoje tempo. Maraton też każdy biega w swoim tempie, ale nikt poniżej dwóch godzin. A tłumaczenie powieści to jest maraton, nie sprint. Pewne rzeczy wymagają czasu i już. Jak mi pani Gralak udowodni, że w celu wygospodarowania dodatkowych minut na tłumaczenie, w ciągu tych trzech tygodni pracy nad „Trafnym wyborem” skróciła o 90% czas, który normalnie potrzebuje na wypróżnianie się, to ja uwierzę, że ten jej happening miał cokolwiek wspólnego z przekładaniem literatury.

Marcin Wróbel zniesmaczył mnie swoimi pogardliwymi wypowiedziami o grafomanach, których książki tłumaczył. Kiedyś czytałem wywiad ze szwajcarską prostytutką, której – wedle jej słów – największą satysfakcję sprawiało to, że dzięki niej nieatrakcyjni mężczyźni mogą uprawiać seks z piękną kobietą, na co w normalnym życiu nie mieliby szans. Nie wyrażała się o nich z pogardą, nie skarżyła się, że seks z nimi ją brzydzi, nie narzekała, że nie przychodzą do niej sami przystojniacy. Rozumiała sens i istotę swojej profesji i czerpała z niej satysfakcję. Pan Wróbel powinien udać się do tego szwajcarskiego burdelu i tam uczyć się właściwego podejścia do swojego zawodu. Bo grafomanem to pisarz może być dla czytelnika albo dla krytyka. Dla tłumacza jest Autorem. Autorem przez duże „a”. Bogiem. A napisana przez niego powieść jest tekstem kanonicznym, w którym tłumacz nie ma prawa niczego zmieniać. Tymczasem Marcin Wróbel poprawia. Bo autor czegoś nie sprawdził. A jak tłumacz nie poprawi, to błąd pójdzie na jego konto. Wymówka i to kiepska. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktokolwiek obciążał tłumacza za błędy faktograficzne. Ale nawet gdyby tak było, to jest to po prostu ryzyko zawodowe, z którym trzeba się pogodzić. Moim zdaniem Wróbel poprawia, bo ma rozbuchane ego i czuje się lepszy od autora: ten grafoman nie wiedział, nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, a ja się naszukałem i znalazłem! On słabo pisze, ale ja, ho, ho, jestem mistrzem pióra i gość ma szczęście, że na mnie trafił. Ludzie o takim ego nie powinni tłumaczyć książek. Bo tłumacz ma się schować, ma być przeźroczysty. Poza nazwiskiem na stronie tytułowej nie powinien istnieć. Musi przyjmować za oczywiste i respektować, że bez względu na to, co i jak autor napisał, jest to jego tekst, który należy oddać w innym języku dokładnie w takiej treści i formie. Stawianie się ponad pisarzem, przekonanie, że cokolwiek można zmienić lub poprawić, dyskwalifikuje każdego jako tłumacza literatury. Jeśli ktoś uważa, że może ingerować pisarzowi w treść powieści, poprawiać styl z uzasadnieniem (czysto zresztą subiektywnym), że to kiepska literatura i w tłumaczeniu będzie lepsza, to niech pisze własne książki. Zobaczymy wtedy, ile osób oceni je jako grafomańskie. Ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego pan Wróbel grafomanów tłumaczy, skoro tak go mierżą. Dla kasy? No to sorry, koleś, ale jeśli się pracuje w burdelu, to się obsługuje wszystkich klientów bez względu na to, jak wyglądają, i traktuje się ich z szacunkiem. Swoje obrzydzenie grafomanią to niech pan wyraża publicznie, kiedy zdecyduje się pan przekładać wyłącznie dobre książki. Co, pieniążków wtedy nie będzie? Okej. Nie ma nic nagannego w pracy w burdelu. Ale prostytuować można się z klasą, co widać na przykładzie tej Szwajcarki. (Swoją drogą ciekawe, ilu klientów obsługuje ona w ciągu trzech tygodni i o ile niektórzy byliby w stanie poprawić jej rezultat, twierdząc, że nie ma co się napinać nad każdym klientem, bo to koszmar.)

Zresztą Wróbel uważa, że może ingerować w tekst nie tylko „grafomanom”, o pracy nad powieścią, którą chwali, mówi: „przeprowadziliśmy kilka długich rozmów z redaktorką na temat złagodzenia niektórych fragmentów, zdekolokwializowania ich, by nie zaburzać przyzwyczajeń czytelnika”. Hę? A co z przyzwyczajeniami czytelnika, który chce czytać dokładnie takie książki, jakie autor napisał, a nie po ocenzurowaniu ich przez tłumacza i wydawnictwo wedle ich wyobrażeń, że polscy czytelnicy to jakaś grupa debili, która czegoś oryginalniejszego lub nietypowego nie zniesie? „Na szczęście wydawnictwo uznało, że Polki są gotowe zobaczyć w literaturze język, który słyszą i którym posługują się każdego dnia”. Na szczęście? Rozumiem, że gdyby uznało inaczej, to Wróbel by się podporządkował. Bo kasa, bo rachunki, bo brak kręgosłupa, który pozwala powiedzieć wydawcy „nie”.

Przy przekładzie „trzeba brać pod uwagę minimum cztery opinie: autora, tłumaczki, redaktora, korektorki”, twierdzi Wróbel. W życiu nie słyszałem większej bredni i nie chodzi o to, że tłumacz i korektor muszą być płci żeńskiej. Korektor jest od poprawiania literówek. Redaktor jest od poprawienia błędów w tekście przekładu. Pełni rolę pomocniczą i jego opinię tłumacz może całkowicie zignorować, jeśli uzna ją za nonsensowną. No chyba że, jak najwyraźniej pan Wróbel, traktuje redaktora jako wysłannika wydawnictwa i daje temu wydawnictwu prawo do merytorycznej ingerencji w przekład. Dla mnie to tak, jakby lekarz przeprowadzał operację według poleceń dyrekcji szpitala, zamiast zgodnie z zasadami sztuki. Tłumacz nie wyraża żadnej opinii, tylko tłumaczy. Dąży do tego, by przekład był ekwiwalentny w stosunku do oryginału. Ani lepszy, ani gorszy. A autor ma głos rozstrzygający. Przez tekst, jeśli nie żyje lub nie mamy z nim kontaktu, i wtedy należy się postarać wszelkie jego intencje z tego tekstu wyczytać, albo wprost. W tej drugiej sytuacji możemy mu zaproponować poprawki i, jeśli się zgodzi, je wprowadzić.

Przekład skopany, przekład trzytygodniowy, przekład egotyczny. Dopóki polscy tłumacze literatury angielskojęzycznej nie dobiją ze swoją zawodową etyką do tej obowiązującej w szwajcarskim burdelu, ja im mówię „bye bye”.