poniedziałek, 19 września 2016

Siejemy ziemniaki, czyli jak oddawałem bubla

Fatalnie przetłumaczonego „Marsjanina” Andy’ego Weira postanowiłem zareklamować. Od dawna głoszę tezę, że książka jest takim samym produktem jak każdy inny i jeśli jest wadliwa, powinna podlegać reklamacji. Przy czym przez wadliwość należy rozumieć nie tylko usterki technicznie, jak na przykład niezadrukowane strony, ale również niezachowanie wydawniczych standardów, czyli właśnie złe tłumaczenie albo brak redakcji. Jest oczywistym, że nie mogę reklamować powieści dlatego, że wydawca zapowiadał ciekawą, a mnie znudziła, bo to kwestia subiektywnego odbioru, ale w mojej opinii prawo zezwala mi na reklamowanie powieści, w której jest cała masa błędów ortograficznych, gdyż można je ustalić i policzyć. Ponieważ jednak zwracania źle przetłumaczonych czy źle zredagowanych książek się nie praktykuje, byłem ciekaw, czy mi się to uda.

„Marsjanina” zakupiłem w wersji elektronicznej w Publio i w wersji papierowej w Empiku. Z książką z Empiku był ten problem, że procedura reklamacyjna wymagała odesłania jej do sklepu, a ja nie chciałem się tej książki pozbywać, gdyż miałem w niej pozaznaczane błędy w tłumaczeniu. Z reklamacją mailową zwróciłem się więc tylko do Muzy (gdzie zażądałem zwrotu pieniędzy za obie wersje) i do Publio. Nie chciałem oczywiście wycyganić podwójnego zwrotu, byłem ciekaw, kto i w jaki sposób zareaguje. Muza w ramach poszanowania klienta mnie olała, Publio odpisało mi natychmiast, że reklamację przekazuje do wydawnictwa Akurat (bo to Akurat wydało „Marsjanina”, Akurat jest imprintem Muzy, ja pisałem do Muzy dlatego, że e-maila Akurat nigdzie nie znalazłem, natomiast w książce były dane adresowe Muzy).

W kolejnym mailu Publio przekazało mi odpowiedź redaktora naczelnego Akurat Arkadiusza Nakoniecznika, która brzmiała: „Dziękuję za uwagi dotyczące przekładu książki. Z przykrością muszę przyznać, że w ogromnej większości są całkowicie uzasadnione”. Jednocześnie samo uchyliło się od odpowiedzialności: „Księgarnia Publio w której nabył Pan publikację jest jedynie dystrybutorem. I podobnie jak inni sprzedawcy na rynku książki, nie ponosi odpowiedzialności za treść merytoryczną poszczególnych pozycji. / Dokładamy najwyższej staranności, aby pliki były przygotowane poprawnie od strony technicznej. / Jednak za stronę edytorską ponosi odpowiedzialność wydawca”.

Było mi oczywiście wszystko jedno, czy pieniądze zwróci mi księgarnia (sprzedawca), czy wydawca (producent). Ponieważ jednak wydawca, chociaż przyznawał mi rację, że tłumaczenie jest źle wykonane, nie deklarował zwrotu pieniędzy, a adresu mailowego do Akurat nadal nie miałem, napisałem do Publio, że od odpowiedzialności uchyla się bezprawnie:

Zgodnie z prawem sprzedawca ponosi odpowiedzialność z tytułu rękojmi „w sytuacji, gdy rzecz sprzedana ma wadę fizyczną lub prawną. Wada fizyczna polega na niezgodności rzeczy sprzedanej z umową. W szczególności wada fizyczna występuje w sytuacji, gdy rzecz:
1) nie ma właściwości, które rzecz tego rodzaju powinna mieć ze względu na cel w umowie oznaczony albo wynikający z okoliczności lub przeznaczenia” (cytat za Miejskim Rzecznikiem Konsumentów z Poznania).
To, że rzecz (książka) nie ma właściwości, które powinna mieć (powinna być przetłumaczona na poziomie przyjętym przy publikacji tego rodzaju utworów w formie książkowej), wydawca niżej przyznaje, więc ta kwestia jest poza dyskusją.
Państwo sprzedają książki, a książki to również, a może przede wszystkim, warstwa edytorska. Twierdzenie, że odpowiada za nią wyłącznie wydawca (producent), a księgarnia (sprzedawca) nie, jest w świetle powyższej opinii nieuprawnione.

Na to przywołanie przepisów (art. 556 kodeksu cywilnego) Publio zastosowało taktykę „spierdalaj, kliencie”, czyli w ogóle nie raczyło mi odpowiedzieć. Smaczku owemu podejściu do klienta dodaje fakt, że nie ma takiej firmy jak Publio, jest to tylko nazwa księgarni prowadzonej przez spółkę Agora S.A. Tę samą, która wydaje „Gazetę Wyborczą”, gdzie dzień w dzień lecą (słuszne) gromy na PiS, że nie podporządkowuje się bezwzględnie prawu. Czyli PiS nie może sobie uznawać, że jakichś przepisów nie będzie przestrzegało, a Publio najwyraźniej tak. Jak się ten gość nazywał, który analizował, kiedy kradzież krów jest dobra, a kiedy zła?

W tej sytuacji wysłałem pismo z żądaniem zwrotu pieniędzy listem poleconym do wydawnictwa Akurat. Tym razem Arkadiusz Nakoniecznik uznał, że mnie zignoruje. Przypomnę, wcześniej przyznał, że sprzedał mi bubla. Swego czasu kupiłem na Allegro od jakiegoś szemranego biznesmena chińskie badziewie. Badziewie nie działało, więc je zareklamowałem. Szemrany biznesmen nie chciał uznać reklamacji, twierdząc, że badziewie działa, tylko ja nie potrafię go obsługiwać. Dostrzegają państwo różnicę? Szemrany biznesmen nie był tak bezczelny jak kulturalny redaktor naczelny książkowego wydawnictwa, by przyjąć postawę „no tak, nie działa, a ja ci nie oddam kasy i co mi zrobisz?”.

Zrobiłem to, że napisałem do miejskiego rzecznika konsumentów z prośbą o interwencję. Bardzo szybko odezwała się do mnie miła urzędniczka (sprawa tyle się ciągnęła z mojej winy, bo po wysłaniu poleconego do Akurat nie miałem czasu, by do tego wrócić). Dowiedziałem się od niej, że odpowiedzialność za wadliwy produkt ponosi wyłącznie sprzedawca, który z kolei może później dochodzić zwrotu pieniędzy od producenta. Czyli ona nie ma podstaw prawnych, by interweniować w wydawnictwie, może się jedynie zwrócić do księgarni, a ponieważ w Empiku nie złożyłem reklamacji, tylko do Publio. I tak zrobiła. Sprokurowała bardzo ładne pisemko, którego kopię mi przesłała. Jaki był efekt? Ano taki:

Victoria, proszę państwa! Można zareklamować książkę z tego powodu, że została źle przetłumaczona, i dostać za nią zwrot pieniędzy.

16 komentarzy:

  1. Dołączam do gratulacji. Mam nadzieję, że stworzy Pan precedens, bo ostatnimi czasy nasz rynek zalewany jest wszelakiej maści bublami (kiepskie tłumaczenie czy fatalna redakcja to standard w wielu "wydawnictwach").

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeden precedens już pan Pollak stworzył. Został pionierem w dziedzinie skutecznego pisania skarg do Ministerstwa Sprawiedliwości: http://pawelpollak.blogspot.com/2012/10/zabawa-w-durnia.html

      Usuń
    2. Misiulo, Ambrose, dziękuję za gratulacje i może dział z gratulacjami już zamknijmy. Precedens? No to kto się deklaruje, że odsyła „Marsjanina” do księgarni i żąda zwrotu kasy?

      Usuń
    3. Ostatnimi czasy? Polskie wydania książek sci-fi przestałem czytać co najmniej kilkanaście lat temu, właśnie z racji masakrycznych tłumaczeń. Tak więc to nie jest kwestia ostatnich miesięcy czy dwóch lat.

      Usuń
  2. Gratuluję determinacji i skuteczności. Oby ustanowił Pan precedens. Może wtedy literaturę znów będą tłumaczyć tłumacze, a nie stryjeczna bratanica żony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Co do pociotków, to przekład Marcina Ringa redagował Jacek Ring. W sieci można znaleźć informację, że to tłumacz literatury, o Marcinie Ringu nie ma słowa.

      Usuń
  3. Ja jestem ciekawa co było w tym piśmie wysłanym do Publio. Dlaczego kiedy Pan im cytował paragrafy nie zadziałało, a potem się udało?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyraźne wskazanie, że to księgarnia odpowiada wobec klienta, a później może sobie dochodzić od wydawnictwa zwrotu tych pieniędzy, które oddała klientowi. Ale myślę, że więcej zrobiła magia urzędowego pisma.

      Usuń
  4. Bardzo ciekawa sprawa. Upór Twój i sprawność urzędniczki dały efekt, ale ciekaw jestem, czy będzie to przykład czy wyjątek.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oczywiście gratuluję. Mnie zastanawia jeszcze jedna rzecz. Idę do krawca, szyje mi suknię, oglądam ją i jeśli SPEŁNIA MOJE OCZEKIWANIA płacę. Z książkami jest tak, że można wydać kasę na gniota )(towar goowno wart) i nie mogę go zwrócić. Tutaj nawet nie chodzi o błędy ortograficzne. Byłam na NIE polskim autorom, nie lubiłam, ale w końcu postanowiłam dać szansę i kupiłam książkę. Dam przykład z jednej tylko strony pewnej książki (bez poprawek):

    "Wyszłam na świeże powietrze,od którego zakręciło mi się w głowie. Od namiaruwrażeń zabrakło mi powietrza a gdy dawka tlenu dostała się do moich płuc, omal nie zasłabłam"


    "Knajpa u Guttiego została wybudowana w zacisznym miejscu nieopodal miejsc owegoparku. Biały namiot przed budynkiem pozwalał na zjedzenie posiłku i wypicie porannej kawy na świeżym powietrzu, ale niestety nie uchronił przed nałykaniem się spalin samochodowych bo tuż obok znajdowała się ulica"

    Następnie bohaterka książki jest chwalona przez szefa za to, że przeprowadziła wywiad z milionerem:

    " To w takim razie jeszcze raz dziękuję za tak udzielony wywiad"
    =======
    Jak można było to wydać ? Dotrwałam do połowy i powinnam dostać odszkodowanie za stratę finansową oraz nawiązkę na witaminy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogłaby Pani, krytykując, podawać autora i tytuł, żeby nie zmuszać ludzi do googlowania, a tych, którym googlować się nie chce, nie zostawiać w przekonaniu, że polscy autorzy nie potrafią pisać. Aleksandra Szoć „Dotyk życia”, wydawnictwo Novae Res. I wszystko jasne, vanity press. Grafomanka zapłaciła za opublikowanie swoich wypocin, a pseudowydawnictwo wypuściło bubla bez redakcji. Doskonale może Pani reklamować tę książkę jako niespełniającą wydawniczych standardów.

      Usuń
  6. Po Agorze niczego dobrego się nie spodziewam, podobnie jak TVP - nie umie nawet poprawnie zapisać własnej nazwy. Ale Twoja notka jest świetna! Wynika z tego - jak myślę - że reklamacji podlega również brak korekty, co jest zmorą książek w ostatnich latach. Przy czym nie mam na myśli literówek czy kilku błędów, bo człowiek to nie maszyna i zawsze coś przeoczy, ale jeśli na każdej stronie są jakieś błędy, to ktoś wypuścił bubla!

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.