piątek, 30 września 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (8)

Paweł Pollak

FAIR PLAY

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 2 (ostatni)


Poderwał się roztrzęsiony na nogi. Co teraz? Najpierw policja. Nie, najpierw Lyla! Wybiegł z pokoju. Całkowite ciemności w holu uświadomiły mu, że jest środek nocy. Jak to? Carolynn nie wróciła? Gdzie jest Lyla? Okazało się, że Carolynn wróciła, nie usłyszał jej pochłonięty grą, i położyła Lylę spać. Czy raczej położyła się spać razem z nią. Pewnie wzięła jak zwykle środki nasenne i zmorzyło ją, zanim zdążyła pójść do siebie. Zastanawiał się, czy je budzić, doszedł jednak do wniosku, że lepiej ich nie straszyć. Psychopata wyraźnie groził tylko jemu, a nie całej rodzinie. A psychopaci to nie zawodowi killerzy, z zimną krwią likwidujący świadków. Zamknął tylko okno, które Carolynn otworzyła na noc, a potem drzwi na klucz. Jeśli ten świr będzie próbował do nich wejść, usłyszy go. Wybierając numer policji, wyciągnął z garderoby kij bejsbolowy i poszedł do sypialni.
– Ktoś chce pana zabić, bo przegrał pan w szachy? – Dyżurny nie był pewien, czy dzwoniący nie stroi sobie żartów.
– Zabił naszego kota i groził mojej córce, żebym potraktował go poważnie.
To przekonało dyspozytora.
– Już do pana posyłam radiowóz.
Wyglądając przez okno policjantów, mimo przerażenia analizował przegraną partię. Nawyk pozostał. Przesuwał w głowie figury, szukając błędnego ruchu, który pozwolił przeciwnikowi uzyskać przewagę. Jeden znalazł, ale nie on zadecydował o przegranej.
Zobaczył migające światła radiowozu i zbiegł na dół, żeby wpuścić funkcjonariuszy. Zdał im nieco bezładną relację i pokazał przybitą Chloe – przez cały wieczór nie nadarzyła się okazja, żeby ją zdjąć. I na szczęście, bo pewnie by to zrobił, nie chcąc, żeby Lyla albo Carolynn przypadkiem natknęły się na martwą kotkę, ale opis nie wywarłby na policjantach takiego wrażenia. Bo relacji wysłuchali z lekką flegmą, za to ujrzawszy zabitego zwierzaka, sięgnęli po radiotelefon.
– Groźba zabójstwa przez internet. Wygląda poważnie.
Ten komunikat ściągnął dwóch detektywów w cywilu. Jeden z nich zasiadł do laptopa Snidera, a drugi zaczął go przepytywać.
– Domyśla się pan, kto mógłby panu grozić?
– Tak i nie.
– To znaczy?
– Ktoś z szachowego środowiska, skoro gra na takim poziomie, że wygrał ze mną partię.
– Mógł posiłkować się komputerem.
– Też tak myślałem. Ale przeanalizowałem tę partię i okazało się, że zrobiłem dość gruby błąd, a on go nie wykorzystał. Komputer by nie popuścił. Nie, to był żywy człowiek. Tylko nie potrafię wskazać nikogo ze środowiska, kto mógłby chcieć mojej śmierci. Zarzucał mi, że przyczyniłem się do śmierci jego matki, ale to absurd.
– Może to zagrywka obliczona na wytrącenie pana z równowagi? Bierze pan teraz udział w jakimś ważnym turnieju?
– Tak. O mistrzostwo stanu. Ale jeszcze tylko jeden gracz ma szansę mnie przeskoczyć, a on nie posunąłby się do zabijania kota czy grożenia mojej córce.
– Jak się nazywa?
– Kendrick Lange. Ale to na pewno nie on. Jego matki nie widziałem nigdy na oczy, nie mówiąc o tym, żebym miał wyrządzić jej krzywdę.
– Może chciał odsunąć od siebie podejrzenia, podając fakty, które do niego nie pasują.
– Proszę zrozumieć: stosujemy różne zagrywki psychologiczne, ale jednak pewnych granic nie przekraczamy. A z Kendrickiem spotykam się na turniejach od dwudziestu lat, wczoraj nawet o tym rozmawialiśmy, i facet należy akurat do tych grających bardziej fair.
– W porządku, przyjmuję ten argument. Tylko że nie jest to wcale dobra wiadomość. Bo gdyby za tą groźbą stał Lange, oznaczałoby to, że prawdziwe niebezpieczeństwo panu nie grozi.
Drugi z detektywów odwrócił się od laptopa.
– Zlokalizowałem połączenia. Wygląda na to, że jeździł samochodem i łączył się z różnych miejsc. Trasę zrekonstruujemy bez problemu, może coś wyłapiemy z kamer albo będą jacyś świadkowie.
– Świetnie. Coś jeszcze?
– Tak. Ten jego login to „Śmierć” po szwedzku.
– Czyli dobry szachista, mający coś wspólnego ze Szwecją, zainteresowania albo pochodzenie, do marki samochodu dojdziemy, może zostawił jakieś odciski, kiedy buszował po pana domu, przepytamy sąsiadów. Myślę, że za dwa, trzy dni ptaszek wpadnie nam w sieci.
– A do tego czasu? – zapytał Snider.
– Damy panu ochronę.
– Mojej rodzinie też? Niby im nie groził śmiercią, ale jeśli nie będzie mógł dopaść mnie…
– Oczywiście, proszę się nie niepokoić. Zabierzemy was wszystkich do hotelu.
– Do hotelu?
– Tak, będą tam państwo bezpieczniejsi niż w domu.
– Ale będę mógł z tego hotelu wychodzić?
– Nie bardzo.
– Nie bardzo? Ale ja mam jutro czy właściwie dzisiaj – Snider popatrzył na ścienny zegar – mecz o mistrzostwo!
– Nie lepiej sobie odpuścić? Dopóki niebezpieczeństwo nie minie?
– Ale co mi tam może grozić? Przecież będę wśród ludzi.
– Wśród szachistów, z których jeden chce pana zabić.
– Przecież nie zrobi tego podczas turnieju. Nawet jeśli nie zostałby ujęty od razu, to cały tłum świadków potrafiłby go zidentyfikować.
Detektyw uległ tej logice.
– Nie ułatwia nam pan, ale niech będzie. Funkcjonariusze pójdą z panem.
*
Snider i Lange zasiedli naprzeciw siebie. Postronny obserwator mógłby uznać, że turniej był szalenie wyczerpujący, bo obaj nie wyglądali najlepiej. W stwierdzeniu, że szachy wymagają fizycznej kondycji, nie było cienia przesady.
Z nieco sztucznym uśmiechem podali sobie ręce.
Obrońca tytułu zagrał pionem na e4 i wcisnął przycisk elektronicznego zegara, zatrzymując swój czas, a uruchamiając bieg czasu przeciwnika.
Pretendent przesunął o dwa pola piona sprzed białopolowego gońca.
Snidera jakby ktoś uderzył.
Lange popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Co się stało?
– Sycylijka – powiedział Snider, pokazując na szachownicę.
– No tak. Jedna z częściej grywanych obron. A minę masz taką, jakbym wyjechał pionem od wieży.
Miał rację. Snider nakazał sobie w duchu spokój. Jeśli da się zwariować, straci pewny tytuł i sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A wyraźnie dawał się zwariować, skoro wstrząsnęło nim, że Kendrick i nocny gracz wybrali to samo – rzeczywiście popularne – otwarcie. Tymczasem Kendrick mógł rozegrać cały debiut tak samo i nic z tego nie wynikało. Warianty debiutów były przecież powtarzalne.
Poza tym o ich wyborze decydowały obie strony. Gdyby Snider zagrał teraz gambit Morra, od drugiego posunięcia ta partia o mistrzostwo wyglądałaby inaczej niż nocna batalia. Ale się na niego nie zdecydował. Miał pół punktu przewagi nad Langem w turniejowej klasyfikacji, a skoro do zwycięstwa w mistrzostwach wystarczał mu remis, nie było sensu prowadzić ryzykownej gry. Wybrał wariant Ałapina.
I rzeczywiście debiut okazał się identyczny, a nawet pierwsze posunięcia gry środkowej, ale Snider nie przywiązywał już do tego wagi. Skupił się na walce o swój piąty tytuł, koncentracji sprzyjało też to, że nic złego dotąd się nie wydarzyło. Nawet jeśli zabójca planował zaatakować na turnieju, to obecność policjantów musiała ostudzić jego zamiary.
Pokrzepiony tym spostrzeżeniem Snider zaczął zyskiwać niewielką przewagę pozycyjną. Doprowadził nawet do sytuacji, w której pojawiła się możliwość zdobycia wieży za gońca.
Walczył zażarcie, bo wygrywając jakość, postawiłby Kendricka w niezwykle trudnym położeniu. Ale ten się wybronił.
I wtedy do Snidera dotarło, że gra tę samą partię, co w nocy. Niewinne wyjaśnienie, że nie ma w tym nic dziwnego, bo przez towarzyszące jej emocje wryła mu się w pamięć i mimowolnie powtarza ruchy, odrzucił. Byłoby do przyjęcia, gdyby tylko on decydował o obrazie partii. Ale Kendrick powtarzał posunięcia jego przeciwnika!
Kendrick b y ł jego nocnym przeciwnikiem.
Snider podniósł głowę i napotkał wzrok Langego.
– Ty?
– Ja.
– Ale dlaczego?
– Pamiętasz, jak wczoraj powiedziałem o naszej pierwszej partii? Poprosiłem cię wtedy, żebyś się podłożył. Potrzebowałem pieniędzy z nagrody na operację matki. Odmówiłeś. I moja matka zmarła.
– I teraz postanowiłeś się zemścić? Po dwudziestu latach?!
– Chyba zauważyłeś, że źle wyglądam. Rak trzustki. Bez szans na ratunek. Mogłoby pomóc leczenie eksperymentalne, ale się nie zakwalifikowałem. Naukowcy dostali grant na dziesięciu pacjentów, ja byłem czternasty na liście. I wtedy zrozumiałem, jak rozpaczliwie bezsilny czuje się człowiek, który umiera, a odmawia mu się pomocy nie dlatego, że medycyna jest bezradna, tylko z braku pieniędzy.
– Ale co miałem zrobić? To byłaby gra nie fair.
– Powiedziałeś wtedy dokładnie to samo. I przyznałem ci rację. To, że stawką było życie mojej matki, nie oznaczało, że miałem prawo grać nie fair. Dlatego teraz dałem ci uczciwą szansę. Nie zabiłem cię, tylko wyzwałem na pojedynek o twoje życie. Nawet miałeś pewne fory, bo grałeś białymi i wystarczał ci remis. Ale przegrałeś.
– Ty, Kendrick, masz wyraźnie przerzuty do mózgu. Guzik mi teraz zrobisz.
Snider rozejrzał się za funkcjonariuszami, jednak ci, dokonawszy pewnie podobnej oceny jak ich podopieczny, że niebezpieczeństwo tutaj mu nie grozi, akurat gdzieś znikli. Ale Snidera to nie przestraszyło. Zwłaszcza że Lange nie wykonał żadnego ruchu wskazującego, że ma zamiar sięgnąć po nóż czy pistolet. A nawet gdyby sięgnął, Snider był pewien, że zdoła mu wytrącić broń z ręki. Nie walczyłby z zawodowym mordercą czy wytrenowanym komandosem, tylko z osłabionym przez chorobę człowiekiem, nad którym również w normalnej sytuacji – będąc od niego wyższym i cięższym – miał niewielką przewagę fizyczną.
– Wiesz, że przyszedłem dzisiaj wcześniej i to ja rozstawiłem figury na szachownicy?
– Nie wiem. I co z tego?
– Ano to, że twoje – te, których nie miałem zbijać – posmarowałem dimetylortęcią.
– Dimo… czym?
– Dimetylortęcią. Silnie toksyczna trucizna wchłaniana przez skórę. Przy dawce pięć setnych mililitra śmiertelna dla człowieka. A jeśli dobrze policzyłem, tyle już miałeś, robiąc roszadę.
Snider z przerażeniem wpatrzył się w swoje bierki, a Lange wyciągnął rękę i przewrócił białego króla.

A tutaj, jak opowiadanie zostało przełożone przez "fachowca" na angielski: Rycerz pojmał biskupa.

poniedziałek, 26 września 2016

Moje przydatne aplikacje

Na smartfona, bo potrzeby posiadania tabletu dotąd nie odczułem. Kolejność nie ma znaczenia, bo są z różnych parafii.

1. Runkeeper

Aplikacja przydatna, kiedy uprawia się jogging (lub inne sporty, w których człowiek przemieszcza się od punktu A do punktu B, jest nawet pływanie i jazda na wózku inwalidzkim). Mierzy przebytą odległość (z tego, co sprawdziłem, całkiem dokładnie), czas, liczbę spalonych kalorii, średnie tempo, a pokonaną trasę rysuje na mapce. Podaje też te parametry na bieżąco, można sobie ustawić, w jakich przedziałach czasowych i/lub po jakim dystansie głosowo o nich poinformuje (ja mam co 15 minut i co 500 metrów). Próbowałem też Endomondo, ale mi nie podpasował (choć obiektywnie nie jest gorszy, zdaje się, że Runkeeper ma więcej opcji bezpłatnych, ale szczegółowo tego nie analizowałem). Minusem Runkeepera jest, że kiedy zgubi satelitę, po prostu kasuje bieżący trening, podczas gdy Endomondo go wznawia po odnalezieniu satelity. Gubienie satelity to w ogóle największa bolączka tych aplikacji, ale winę, jak się dowiedziałem, ponosi smartfon, podobno mało który ma mocny GPS, więc zgłaszam prośbę o polecenie takowego. Bo choć sytuacja znacznie się poprawiła, odkąd zainstalowałem apkę GPS Status wzmacniającą GPS-a i przeniosłem smartfona z biodrówki na ramię, to i tak czasami na końcu biegu pozostaje mi sprawdzić czas na zwykłym stoperze.
Dla niektórych minusem Runkeepera może być brak języka polskiego, ale trudno, żeby filolog na to narzekał :-)

2. Google Maps

A konkretnie wersja samochodowa do nawigacji (skoro jesteśmy przy GPS-ach). Dla mnie całkowicie wystarczająca, nie widzę sensu płacenia za profesjonalne nawigacje, a zwłaszcza za takie, gdzie samodzielnie trzeba pilnować aktualizacji map.

3. Pogoda&Radar

Niestety, nie podaje temperatury odczuwanej, więc korzystam z jeszcze jednej apki pogodowej (Pogoda – Weather MacroPinch), ale poza tym jest okej, bieżąca pogoda i prognoza na najbliższy tydzień. Też służy mi głównie do joggingu, kiedyś biegałem bez względu na temperaturę (co raz skończyło się zasłabnięciem), teraz powyżej 30 stopni sobie odpuszczam.

4. Anti Uciążliwość

Ponieważ naszym prawodawcom nie zależy na tym, by ukrócić nękanie ludzi przez upierdliwych akwizytorów, konieczna aplikacja blokująca niechciane połączenia i SMS-y. Niestety, mocno niedoskonała, z czego najmniejszym problemem jest polszczyzna à la Evanart. SMS-y spływają, tyle że bez sygnału Ale lepszej nie znalazłem, w innych blokady w ogóle nie działały, stąd znowu prośba o polecenie skuteczniejszej.

5. Sudoku Free

Sudoku to gra polegająca na tym, by na planszy składającej się z dziewięciu kwadratów, podzielonych z kolei na dziewięć pól, wpisać cyfry od 1 do 9, tak by nie powtarzały się w żadnym kwadracie i w żadnej linii. Doskonała do każdej kolejki. Minus jest taki, że wcześniej do tej kolejki brałem książkę, a teraz łamigłówkę.

6. ShareTheMeal

Za 40 eurocentów, czyli niecałe dwa złote fundujemy posiłek dziecku w regionie zagrożonym głodem (i wbrew twierdzeniom niektórych nie jest to Polska), za 2,80 euro (12 zł) dostanie od nas obiady przez cały tydzień. Aplikację udostępnia agencja ONZ Światowy Program Żywnościowy (World Food Programme, WFP). Zapłacić można przez PayPal albo kartą kredytową. Warto to zrobić, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że więcej dajemy kelnerowi napiwku w restauracji.

7. Viber / WhatsApp

Aplikacje, dzięki którym można bezpłatnie rozmawiać przez komórkę. Niepotrzebne w kraju, jeśli ktoś ma rozmowy bez limitu w abonamencie, ale na zagranicę jak znalazł.

8. iMPK

Rozkład jazdy wrocławskiej komunikacji miejskiej, ale bez funkcji, którą ma wersja stacjonarna: wskazania połączeń dla wybranej trasy. Ponieważ głównie z tej funkcji korzystałem, duże rozczarowanie, kiedy okazało się, że aplikacja jej nie ma.

A państwo z jakich aplikacji korzystacie? Co ciekawego lub przydatnego byście polecili?

piątek, 23 września 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (7)

Paweł Pollak

FAIR PLAY

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 1


Skupione, wręcz zacięte twarze szachistów pokazywały, że rozgrywki o mistrzostwo stanu Nowy Jork wkroczyły w decydującą fazę. Pochyleni nad kwadratami 64-polowych szachownic gracze walczyli zaciekle o każde pół punktu, żeby zająć jak najlepsze miejsce. Choć na zwycięstwo w turnieju szansę miało jeszcze tylko dwóch. Obrońca tytułu Jefferson Snider i, również zaliczany do faworytów, Kendrick Lange.
Snider podniósł się od stolika, a jego przeciwnik, jeden ze średniaków, usiłował dociec, dlaczego zamiast spodziewanej rejterady zaatakowanego hetmana, nastąpił ruch skoczkiem.
– Możesz nie wysilać mózgownicy – złośliwy uśmiech pojawił się na twarzy Snidera. Uwielbiał wygrywać, ale zwycięstwo bez wsadzenia rywalowi szpilki było dla niego niczym nieskonsumowane małżeństwo. – Wpadłeś w pułapkę jak Fetterman w dolinie Peno. – Snider pasjonował się historią Indian, a wybicie do nogi żołnierzy kapitana Williama J. Fettermana przez wojowników pod wodzą Szalonego Konia było epizodem, do którego chętnie porównywał porażki swoich rywali.
Zostawił pokonanego, który najwyraźniej potrzebował jeszcze czasu, by uświadomić sobie, że zostało mu jedynie wygłoszenie formuły „poddaję partię”, i podszedł do szachownicy Kendricka. Przeanalizował układ figur i z zadowoleniem stwierdził, że jego główny konkurent nie zdoła zrealizować posiadanej przewagi piona, jeśli przeciwnik – brodacz o wyglądzie bardziej zapaśnika niż szachisty – nie popełni jakiegoś rażącego błędu.
I widocznie Kendrick Lange doszedł do wniosku, że na taki błąd nie ma co liczyć, bo wyciągnął rękę, mówiąc „zgoda” – brodacz musiał po swoim posunięciu złożyć propozycję remisu.
Snider niemal podskoczył z radości. To oznaczało, że ostatnią partię, w której mieli zmierzyć się bezpośrednio, Lange musiał wygrać, by prześcignąć go w klasyfikacji. A że w rankingu Elo zajmowali miejsca koło siebie i Snider grał białymi, uznał, że mistrzostwo ma w kieszeni. Piąte z rzędu. Bardziej mu nawet zależało na osiągnięciu tej okrągłej liczby niż na stu pięćdziesięciu tysiącach dolarów nagrody dla zwycięzcy turnieju. No, może nie bardziej, ale przynajmniej tak samo.
Klepnął Kendricka w ramię, przyjaźnie usposobiony do praktycznie pokonanego rywala. Zwłaszcza że ten sprawił mu przyjemną niespodziankę. W pojedynku z Henrym Pillsburym – tak nazywał się brodacz – był bowiem zdecydowanym faworytem. Najwyraźniej nie wytrzymał turnieju kondycyjnie. Tę diagnozę potwierdzały blada twarz Langego i cienie pod oczami.
– Jutro nasz mecz. Życzę powodzenia. Kiedy ostatni raz ze sobą graliśmy, bo nie pamiętam?
– Ostatniego razu też nie pamiętam – powiedział Lange. – Pamiętam pierwszy.
– Naprawdę? To musiało być wieki temu.
– Ze dwadzieścia lat. Jeszcze byliśmy juniorami. Dla mnie pierwszy duży turniej z dużą nagrodą. I też zagraliśmy w finale.
– O! I kto wygrał?
– Ty.
Snider uśmiechnął się z triumfem.
– Nie obraź się, ale zamierzam jutro to powtórzyć.
– A ja zamierzam ci w tym przeszkodzić – odciął się Lange, ale w tej replice nie było wielkiej siły.
– Prędzej wygrałbyś z Anandem.
*
– Tata!
Dziesięciolatka rzuciła łopatkę i wiaderko i biegiem ruszyła ku ojcu. Przytuliła się do niego, ale zaraz potem uniosła w górę zatroskaną twarzyczkę.
– Nie mogę znaleźć Chloe – poskarżyła się. – Nie przychodzi na wołanie i nie ma jej tam, gdzie normalnie się chowa.
– Znajdzie się – pocieszył ją Snider. – Przecież wiesz, że to stara dekowniczka.
– Stara co? – Lyla nie zrozumiała tego słowa.
– No, taka, co się lubi chować – wyjaśnił.
– Rzeczywiście lubi – przyznała poważnie dziewczynka. – Kotka schowka.
I wymyślone słówko tak jej się spodobało, że zaczęła powtarzać:
– Schowka, schowka, schowka!
– Jak ją znajdziemy, będzie znajdka. A że znajdziemy, to ci obiecuję. Najpóźniej do kolacji. A teraz mnie puść, muszę sobie zrobić kanapkę, bo padnę z głodu. Na turnieju były tylko chipsy i paluszki, gdybym to jadał, miałabyś ojca ważącego sto kilo. Też chcesz kanapkę?
Dziewczynka pokręciła jednak głową, więc zostawił ją w ogrodzie i wszedł do domu.
Przyrządziwszy sobie przekąskę, usiadł przy biurku, otworzył laptop i ściągnął pocztę. Wykasował spam, który przeniknął przez filtr, i zaczął przeglądać pozostałe wiadomości. Carolynn pisała, że musi zostać dłużej w pracy i kolację mają zjeść sami z Lylą. Rozzłoszczony zaczął jej odpisywać, co jednak chwilę trwało i gdy skończył, był już spokojniejszy. A kiedy przeczytał swojego maila, uznał go za zbyt ostry i skasował, zanim uświadomił sobie, że postępuje dokładnie według oczekiwań żony. Dlatego nie dzwoniła: chciała uniknąć spontanicznych pretensji, wyrzutów i niewygodnych pytań. Od jakiegoś czasu dawał jej do zrozumienia, że przestał wierzyć w pracoholizm, a zaczął wierzyć w kochanka. Od początku wiedział, że te zawodowe ambicje nic dobrego nie przyniosą. A przecież zarabiał na szachach tyle, że Carolynn mogła zająć się dzieckiem i domem. Bez żadnego uszczerbku dla ich poziomu życia.
Przeszedł do kolejnych maili: zaproszenie na turniej do Albany (sprawdził w kalendarzu, miał wolny termin, a pula nagród była kusząca, odpisał więc, że przyjedzie), potwierdzenie z księgarni internetowej, że zamówione książki zostały wysłane, newsletter z USCF-u. Przebiegł go wzrokiem, ale nie natrafił na nic ciekawego. Otworzył więc czwartego maila, przekonany – mimo innego nadawcy – że też dostał go od rodzimej federacji szachowej, że to jakaś jej akcja reklamowa, bo temat brzmiał „W szachy można zagrać też o życie”. Trochę się zirytował, gdyż, zapisując się do newslettera, starannie odznaczył wszystkie opcje zezwalające na przysyłanie mu reklam. Do maila dołączone było dziwne czarno-białe zdjęcie przedstawiające rycerza w kolczudze, który nad szachownicą wyciąga jedną rękę zamkniętą w pięść, a drugą otwartą w stronę zakapturzonego mnicha – losowanie kolorów do mającej rozpocząć się partii szachów. Rozgrywanej nad brzegiem morza, na przybrzeżnych głazach.
Coś było w tym zdjęciu niepokojącego, fatalistycznego, co przyprawiło go o dreszcz zgrozy. Zgrozy, która spotęgowała się, kiedy przeczytał treść wiadomości:
Witaj!
Jestem Śmiercią i wylosowałem czarne. Stawką w tej partii jest Twoje życie. Jeśli wygrasz bądź zremisujesz, będziesz żył dalej. Jeśli przegrasz, zabiję Cię.
Poniżej następowała instrukcja: miał wejść na stronę www.chess_online.com i przystąpić do gry z uczestnikiem o loginie Döden.
Otrząsnął się. Przecież to jakiś niesmaczny żart, który przestraszył go tylko dlatego, że niesamowite zdjęcie zbudowało taką a nie inną atmosferę. Pewnie Kendrick próbuje go zdekoncentrować przed jutrzejszą rozgrywką. Nie byłby pierwszym, który starał się wytrącić przeciwnika z równowagi. Psychologiczne wojny poza szachownicą zdarzały się nawet w meczach o mistrzostwo świata, żeby wspomnieć pamiętne starcie Korcznoja i Karpowa na Filipinach w siedemdziesiątym ósmym.
I nie ma co się dziwić, że Lange posuwał się do niesportowych zachowań, byleby zająć pierwsze miejsce. Na drugim jest się zawsze przegranym. Bądź na przykład drugi w wyścigu o kobietę. I zgodnie z tą filozofią nagroda za wicemistrzostwo stanu była daleko mniejsza od tej przewidzianej dla zwycięzcy.
Snider uśmiechnął się, całkowicie już rozluźniony. Akcja Kendricka nie tylko spaliła na panewce, ale jeszcze ujawniła, że przeciwnik nie widzi większych szans na pokonanie go w uczciwej walce.
Sygnał nadchodzącej wiadomości rozwiał obraz, na którym Snider widział się już z pucharem w ręku.
E-mail z tego samego adresu: doden@gmail.com. Jeszcze jedna rozpaczliwa próba zdenerwowania go, żeby nie mógł skupić się na obmyślaniu szachowej strategii?
Jeśli myślisz, że stroję sobie żarty albo usiłuję przeszkodzić Ci w zdobyciu mistrzostwa, zajrzyj do szafy w sypialni. I pamiętaj, że jest jeszcze jej właścicielka.
Właścicielka szafy? Co on bredzi? Carolynn? Co ma do tego Carolynn? A może to jej gachowi przestało wystarczać, że doprawia mu rogi, i postanowił wyżyć się na mężu, którego Carolynn nie chce opuścić. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Jego żona przestała go kochać, ale nie przestała kochać pieniędzy, za które również wyszła. Zarabiała nieźle, ale to było nic w porównaniu z premiami za turnieje. A przy rozwodzie ze swojej winy nie dostałaby ani centa.
Mimo wszystko poszedł sprawdzić, co z tą szafą. Ot, żeby upewnić się, że ma do czynienia z niegroźnym wariatem. Widok normalnie wiszących ubrań utwierdził go w tym przekonaniu.
Dopóki nie zobaczył kałuży krwi na dnie. Gwałtownym ruchem rozsunął wieszaki. Do tylnej ścianki ktoś przybił kremową angorę – na poderżniętym gardle zaschła krew, migdałowate oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem. Chloe.
Cofnął się zaskoczony i przerażony. Czy ten Kendrick oszalał? Zabijać kota, żeby wygrać mistrzostwa? I skąd oczekiwanie, że śmierć kota przesłoni mu szachownicę? Nie był starą panną, dla której zwierzak stanowił sens życia. Jeśli zabicie kota mogło kimś potężnie wstrząsnąć, to przecież nie nim, tylko Lylą. To ona była właścicielką…
Jezu! Ten bandyta groził jego córce.
Poczuł, jak spływa po nim zimny pot.
– Lyla! Lyla!
Nie pamiętał, jak zbiegł po schodach i wpadł do ogrodu. Wszelkie myśli, odczucia, wrażenia wyparła czysta panika. Jedynym motorem napędowym jego ruchów stała się adrenalina.
Chwycił córkę w ramiona i zaczął nieprzytomnie ściskać.
– Zostaw! – usiłowała mu się wyrwać. – Udusisz mnie.
– Widziałaś dzisiaj kogoś obcego? W domu albo tutaj?
Zastanowiła się – miała to po nim, najpierw pomyśleć, a potem dopiero mówić albo działać – i odrzekła:
– Tylko listonosza. Ale on chyba nie jest obcy?
Świadomość, że Lyla jest na razie bezpieczna, pozwoliła mu uporządkować myśli. Analitycznym umysłem szachisty dostrzegł od razu, że spanikował niepotrzebnie: dopóki jednoznacznie nie odmówił zagrania z wariatem, małej nic nie groziło. Zrozumiał też, że za dziwnym mailem nie kryje się Lange: nie posunąłby się do zabijania kota, nie mówiąc o skrzywdzeniu Lyli. Gra nie fair to jedno, a popełnianie przestępstwa to drugie.
Wrócił na górę i niewidzącym wzrokiem wpatrzył się w ekran, na którym ramki programu pocztowego zastąpiły pływające szachowe figury wygaszacza.
Jeśli nie Lange, to kto?
Uderzył w klawisz spacji, przywracając obraz, i wpisał w odpowiedzi:
Kim jesteś?
Tamten musiał siedzieć przy komputerze, bo zwrotny e-mail przyszedł po minucie:
Już Ci napisałem: Śmiercią.
No tak, na co liczył? Że świr się przedstawi? Ale może ujawni swoje motywy?
Dlaczego chcesz mnie zabić? Dlaczego mam grać o życie?
Ze zdumieniem przeczytał cytat ze Starego Testamentu:
Złamanie za złamanie, oko za oko, ząb za ząb. W jaki sposób ktoś okaleczył bliźniego, w taki sposób będzie okaleczony.
No pięknie, nie dość, że niebezpieczny wariat, to jeszcze religijny fanatyk. Ale może tu kryło się wyjaśnienie. Jakiś arabski terrorysta wziął sobie na celownik nie akurat jego, tylko po prostu wybrał dowolnego Amerykanina. W odwecie na przykład za zabicie Osamy. Bo przecież on nikogo nie okaleczył, nie mówiąc o pozbawieniu życia. Nie był lekarzem, któremu mógł zdarzyć się tragiczny w skutkach błąd, ani słabym adwokatem, po którego kiepskiej obronie skazany trafił na krzesło elektryczne. Nie spowodował żadnego wypadku samochodowego z ofiarami śmiertelnymi, nie był nosicielem HIV, nie mógł więc nikogo zarazić, uprawiając seks bez zabezpieczenia (czego zresztą przy swych nielicznych skokach w bok unikał), nie handlował narkotykami, a zatem nie wciągnął nikogo w zgubny nałóg, zakończony złotym strzałem.
O czym ty piszesz? Nikogo nie zabiłem!
Okazało się jednak, że nie ma zapłacić za zlikwidowanie bin Ladena:
Owszem. Przyczyniłeś się do śmierci mojej matki.
Usiłował odszukać w pamięci wydarzenie, które można by dopasować do tej tezy, ale nawet uwzględniając oderwanie chorego umysłu od rzeczywistości, nic takiego nie znalazł. Nie zdążył jednak poprosić o bliższe wyjaśnienia, bo zaraz przyszedł kolejny e-mail:
Dość tych pogaduszek. Gramy. Czas 2,5 godziny na pierwsze 40 posunięć i 5 godzin na kolejne 40. Jak w meczu Capablanca – Alechin. Trudno o życie rozgrywać partię błyskawiczną :-)
Ten szubieniczny humor jakoś go nie rozbawił. Zwrócił uwagę, że rozmówca doskonale zna historię szachów. Takie szczegóły, jak czas przewidziany na partię w meczu o mistrzostwo świata rozgrywanym w 1927 roku między kubańskim arcymistrzem Josém Raúlem Capablanką a rosyjskim pretendentem Aleksandrem Alechinem, nie były znane każdemu. No tak, musiał przecież być szachistą, i to bardzo dobrym, skoro liczył na pokonanie czterokrotnego mistrza stanu Nowy Jork. Chyba że…
Zaraz. Jaką mam gwarancję, że będziesz grał osobiście, a nie korzystał z pomocy komputera? I że kiedy wygram, dasz mi spokój?
Odpowiedź w sumie mógł przewidzieć.
Żadnej. Moje słowo, że będę przestrzegał reguł fair play. Kiedyś nie byłem taki skrupulatny pod tym względem, ale Ty przekonałeś mnie, że nie można postępować inaczej.
Domyślił się, że ostatnie słowa stanowiły aluzję do sytuacji, która doprowadziła do tego ponurego wyzwania. Znowu jednak na próżno szukał w pamięci incydentu, do którego dałoby się je przypisać. Komu mógł tak bardzo nadepnąć na odcisk, a jednocześnie w ogóle tego nie zauważyć?
Uznał, że przynajmniej na razie nie ma szans na rozwiązanie zagadki. Wszedł na wskazaną stronę, umożliwiającą grę przez internet, założył sobie konto i odszukał czekającego użytkownika Döden. Skąd on wziął taki dziwaczny login?
Wykonał pierwsze posunięcie, pionem królewskim dwa pola do przodu.
Przeciwnik odpowiedział pionem na c5. Obrona sycylijska.
Snider na ogół w partii sycylijskiej grywał gambit Morra, ale tym razem się na niego nie zdecydował. Poświęcenie piona prowadziło do ostrej wymiany ciosów, pod którymi zwykle jedna ze stron padała. A skoro wystarczał mu remis, nie było sensu prowadzić ryzykownej gry. Przesunął wirtualną bierkę na c3. Wariant Ałapina.
Po kilku ruchach napięcie wywołane zabiciem kota, strachem o Lylę i tym morderczym wyzwaniem nieco opadło, wciągnęła go potyczka. Szachy były nie tylko jego dyscypliną sportu, zawodem, ale też przyjemnością, hobby, odprężeniem. I nawet w tak drastycznej sytuacji objawiło się to ich kojące działanie, co pozwoliło mu na obmyślanie strategii nie tylko szachowych posunięć.
Rozważył wezwanie policji. Zbir skądś łączył się z internetem i nie mógł się stamtąd ruszyć przez cały czas trwania partii. Namierzenie go i zatrzymanie nie powinno nastręczyć kłopotu. Tamten jednak był szachistą. A szachy polegają na przewidywaniu ruchów przeciwnika i szukaniu na nie odpowiedzi. Musiał takie zagrożenie przewidzieć i się przed nim zabezpieczyć. Jak? Pewnie da się tak przekierować połączenie, żeby prowadziło do pustego miejsca przed komputerem w kafejce internetowej. Jeśli nie, może jednak znajdował się w ruchu i łączył z siecią przez różne hotspoty. Tak, to chyba było wyjaśnienie. W każdym razie musiał czuć się pewnie, skoro nawet nie zabronił wzywania policji i nie zagroził sankcjami.
Mimo tej konkluzji Snider sięgnął po komórkę. Szachiści popełniają błędy, inaczej nie byłoby przegranych. Prognozy Capablanki, że czołowi zawodnicy dojdą do takiej perfekcji, że wszystkie partie będą kończyły się remisem, nigdy się nie ziściły. Nic nie stało na przeszkodzie, by policja sprawdziła, czy rzeczywiście nie da się do niego dotrzeć. Ostatecznie mieli na szukanie ładnych parę godzin.
Kiedy zaczął wybierać numer, otworzyło się jednak okienko czatu.
Radzę odłożyć ten telefon.
Niemal podskoczył. Nie wiedział, że gracze mogą ze sobą rozmawiać, a nawet gdyby wiedział, nie spodziewałby się takiego komunikatu. Okazał się słabszy, nie przewidział posunięcia tamtego. A powinien. Ten człowiek przybijał u niego w domu kota do tylnej ścianki szafy. Logiczne, że wykorzystał tę wizytę także do zamontowania podglądającej ofiarę kamery.
Rozejrzał się po pokoju, ale nie udało mu się dostrzec, gdzie została ukryta. Zaraz zresztą kątem oka zarejestrował przesuwającego się czarnego gońca i skupił się na obmyślaniu kontrposunięcia. Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie czasu. Tylko początkującym graczom wydaje się, że dwie i pół godziny na czterdzieści posunięć to cała wieczność. Nawet przy tak dużym limicie zawodnicy niejednokrotnie wpadali w niedoczas, i bynajmniej nie dlatego, że w trakcie partii czytali wpisy na Twitterze czy Facebooku.
A lepiej, żeby wygrał lub zremisował i w ten sposób wyszedł z tego cało, niż doprowadził do przegranej, obmyślając – zamiast skupić się na partii – jak zażegnać niebezpieczeństwo, które pojawiało się dopiero z przegraną. Czy rzeczywiście? – zastanowił się. Czy mógł zakładać, że bandyta dotrzyma słowa? Że jeśli przegra, nie będzie go więcej niepokoił? Liczyć na honor kogoś, kto w charakterze argumentu rozpruwa kota, jednak trudno. Ale jeśli tamten chciał go zabić bez względu na wynik partii, to po co ją rozgrywał? Mógł przecież za jednym zamachem poderżnąć gardło i Chloe, i jemu. Bez zbędnych ceregieli. Musiał mieć jakiś cel, jakiś powód, żeby kazać mu grać o życie. Chciał go przedtem przestraszyć? Umrzeć nagle a umrzeć, wiedząc wcześniej, że się umrze, to inne rodzaje śmierci. Ale wtedy ten sam efekt oprych mógł osiągnąć, związując go i odwlekając chwilę zadania ciosu. Mniej zachodu, a rezultat jakby pewniejszy, bo łatwiej przerazić człowieka, przykładając mu nóż do szyi, niż przysyłając maila, że się go zabije, kiedy przegra proponowaną partię.
A może ten ktoś był pewien, że wygra? Bo nie dotrzymał swej drugiej obietnicy i wcale nie grał samodzielnie, tylko posiłkował się komputerem. Ale przecież to niczego nie przesądzało. Nie każdy miał dostęp do Deep Blue, programu, który pokonał Kasparowa. Kiedy od debiutu przeszli do gry środkowej, Snider mógł ocenić, że po drugiej stronie znajdował się nie zdecydowanie silniejszy, lecz równorzędny przeciwnik, już bez względu na to, czy był nim człowiek, czy maszyna, i wynik partii pozostawał otwarty.
Czyli wszystko wskazywało na to, że z jakichś niezgłębionych motywów tamten rzeczywiście dał mu możliwość ratunku i nie zamierzał prześladować swej ofiary, jeśli udałoby się jej wymknąć przez uchyloną furtkę. Rodzaj chorej zabawy. A może o to tu chodziło? Wcale tego człowieka nie spotkał, w żaden sposób nie skrzywdził, tylko został przypadkowo wybrany przez psychopatę do jego perwersyjnych gierek.
Ta konkluzja z jednej strony była pocieszająca, wygrawszy, ratował skórę, ale z drugiej strony przegrana oznaczała bardzo realne zagrożenie.
Realne, ale czy szybkie? Czy w dwie minuty po ewentualnym poddaniu partii morderca wpadnie tu do domu i wypali do niego z rewolweru? Niewykluczone. Musiał się jakoś przed tym zabezpieczyć. Tylko jak, skoro nie mógł zadzwonić na policję? Wezwanie ich po partii, kiedy szantażysta nie był już w stanie zagrozić mu, że potraktuje to jako położenie króla, nie dawało gwarancji, że dotrą na czas. Broni palnej nie posiadał. Nie dlatego, że był jej ideowym przeciwnikiem, po prostu uważał, że nie jest mu potrzebna. Teraz gorzko żałował tej oceny. Pozostawało zabarykadować się w domu, z kijem bejsbolowym pod ręką. Chociaż nie mieli specjalnego panic room, parę filmów pokazywało, że takie prowizoryczne blokady były skuteczne.
A co jeśli…? Zmroziło go. Co jeśli bandyta schował się na przykład w piwnicy?
Muszę iść do toalety.
Przeciwnik wykonał najpierw ruch, przesuwając wieżę, a dopiero potem odpisał, wykorzystując na to czas Snidera, a nie swój.
Jeśli musisz, to idź. Ale telefon zostaje tutaj. A jeśli chcesz zadzwonić z komórki małej, to dzisiaj ją zgubiła.
Wstał sprzed komputera, nie patrząc, że biegnie jego czas do namysłu, i popędził do piwnicy. Pusto. Na wszelki wypadek zamknął drzwi na klucz. Oparł się o nie, ciężko dysząc, i wtedy uświadomił sobie dwie rzeczy. Tamten nie bał się, że Snider go tu znajdzie, bał się tylko telefonu na policję, czyli nie ukrył się w domu. A skoro kazał zostawić komórkę w pokoju, gdzie indziej nie mógł go obserwować, czyli najprawdopodobniej zamontował tylko jedną kamerę.
Obszedł dla pewności cały dom, zamykając wszędzie okna. Odkrył, że w drzwiach wejściowych został przekręcony zamek, czyli Lyla wróciła już z ogrodu. Znalazł ją w kuchni przy stole.
– Głodna jestem, kiedy będzie kolacja?
– Zrób sobie sama coś do zjedzenia. Wypadła mi ważna rzecz, której nie mogę odłożyć.
Dziewczynka chciała jeszcze coś powiedzieć, ale już jej nie słuchał, musiał wracać do gry.
Pokrzepiony swoimi ustaleniami, że przy ewentualnej porażce bezpośrednie niebezpieczeństwo mu nie grozi, zaczął zyskiwać niewielką przewagę pozycyjną. Był nawet bliski zdobycia wieży za gońca, a strata jakości stawiałaby czarne w niezwykle trudnej sytuacji, jednak udało im się wybronić. I od tego momentu karta się odwróciła. Jakby ta skuteczna obrona zdeprymowała atakującego, a uskrzydliła defensora. Nie był to nagły zwrot, przeciwnie, czarne mozolnie zniwelowały przewagę białych i z dużym trudem zaczęły budować własną. Także dlatego, że z niewiadomego powodu unikały wymian, nawet tych dla siebie korzystnych. Ale w końcu ją zbudowały i wtedy Snider z przerażeniem spostrzegł, że znalazł się w przegranej pozycji mimo materialnej równowagi. Uchwycił się tej myśli, że dopóki nie ma piona czy figury mniej, jest szansa na remis. Na turnieju by się poddał, mając zaufanie do umiejętności przeciwnika, że zrealizuje uzyskaną przewagę, ale na turniejach nie karano śmiercią za porażkę. Tu musiał do końca liczyć na szkolny błąd rywala. Dlatego nie zdecydował się też na poddanie partii, kiedy stracił jednego piona za darmo, a zaraz potem drugiego. Chował króla za szańcem swoich bierek tak długo, jak się dało. Ale szachy to nie warcaby, król może okazać się bezbronny, nawet jeśli ma liczną obstawę.
Szach mat. Nie żyjesz.

poniedziałek, 19 września 2016

Siejemy ziemniaki, czyli jak oddawałem bubla

Fatalnie przetłumaczonego „Marsjanina” Andy’ego Weira postanowiłem zareklamować. Od dawna głoszę tezę, że książka jest takim samym produktem jak każdy inny i jeśli jest wadliwa, powinna podlegać reklamacji. Przy czym przez wadliwość należy rozumieć nie tylko usterki technicznie, jak na przykład niezadrukowane strony, ale również niezachowanie wydawniczych standardów, czyli właśnie złe tłumaczenie albo brak redakcji. Jest oczywistym, że nie mogę reklamować powieści dlatego, że wydawca zapowiadał ciekawą, a mnie znudziła, bo to kwestia subiektywnego odbioru, ale w mojej opinii prawo zezwala mi na reklamowanie powieści, w której jest cała masa błędów ortograficznych, gdyż można je ustalić i policzyć. Ponieważ jednak zwracania źle przetłumaczonych czy źle zredagowanych książek się nie praktykuje, byłem ciekaw, czy mi się to uda.

„Marsjanina” zakupiłem w wersji elektronicznej w Publio i w wersji papierowej w Empiku. Z książką z Empiku był ten problem, że procedura reklamacyjna wymagała odesłania jej do sklepu, a ja nie chciałem się tej książki pozbywać, gdyż miałem w niej pozaznaczane błędy w tłumaczeniu. Z reklamacją mailową zwróciłem się więc tylko do Muzy (gdzie zażądałem zwrotu pieniędzy za obie wersje) i do Publio. Nie chciałem oczywiście wycyganić podwójnego zwrotu, byłem ciekaw, kto i w jaki sposób zareaguje. Muza w ramach poszanowania klienta mnie olała, Publio odpisało mi natychmiast, że reklamację przekazuje do wydawnictwa Akurat (bo to Akurat wydało „Marsjanina”, Akurat jest imprintem Muzy, ja pisałem do Muzy dlatego, że e-maila Akurat nigdzie nie znalazłem, natomiast w książce były dane adresowe Muzy).

W kolejnym mailu Publio przekazało mi odpowiedź redaktora naczelnego Akurat Arkadiusza Nakoniecznika, która brzmiała: „Dziękuję za uwagi dotyczące przekładu książki. Z przykrością muszę przyznać, że w ogromnej większości są całkowicie uzasadnione”. Jednocześnie samo uchyliło się od odpowiedzialności: „Księgarnia Publio w której nabył Pan publikację jest jedynie dystrybutorem. I podobnie jak inni sprzedawcy na rynku książki, nie ponosi odpowiedzialności za treść merytoryczną poszczególnych pozycji. / Dokładamy najwyższej staranności, aby pliki były przygotowane poprawnie od strony technicznej. / Jednak za stronę edytorską ponosi odpowiedzialność wydawca”.

Było mi oczywiście wszystko jedno, czy pieniądze zwróci mi księgarnia (sprzedawca), czy wydawca (producent). Ponieważ jednak wydawca, chociaż przyznawał mi rację, że tłumaczenie jest źle wykonane, nie deklarował zwrotu pieniędzy, a adresu mailowego do Akurat nadal nie miałem, napisałem do Publio, że od odpowiedzialności uchyla się bezprawnie:

Zgodnie z prawem sprzedawca ponosi odpowiedzialność z tytułu rękojmi „w sytuacji, gdy rzecz sprzedana ma wadę fizyczną lub prawną. Wada fizyczna polega na niezgodności rzeczy sprzedanej z umową. W szczególności wada fizyczna występuje w sytuacji, gdy rzecz:
1) nie ma właściwości, które rzecz tego rodzaju powinna mieć ze względu na cel w umowie oznaczony albo wynikający z okoliczności lub przeznaczenia” (cytat za Miejskim Rzecznikiem Konsumentów z Poznania).
To, że rzecz (książka) nie ma właściwości, które powinna mieć (powinna być przetłumaczona na poziomie przyjętym przy publikacji tego rodzaju utworów w formie książkowej), wydawca niżej przyznaje, więc ta kwestia jest poza dyskusją.
Państwo sprzedają książki, a książki to również, a może przede wszystkim, warstwa edytorska. Twierdzenie, że odpowiada za nią wyłącznie wydawca (producent), a księgarnia (sprzedawca) nie, jest w świetle powyższej opinii nieuprawnione.

Na to przywołanie przepisów (art. 556 kodeksu cywilnego) Publio zastosowało taktykę „spierdalaj, kliencie”, czyli w ogóle nie raczyło mi odpowiedzieć. Smaczku owemu podejściu do klienta dodaje fakt, że nie ma takiej firmy jak Publio, jest to tylko nazwa księgarni prowadzonej przez spółkę Agora S.A. Tę samą, która wydaje „Gazetę Wyborczą”, gdzie dzień w dzień lecą (słuszne) gromy na PiS, że nie podporządkowuje się bezwzględnie prawu. Czyli PiS nie może sobie uznawać, że jakichś przepisów nie będzie przestrzegało, a Publio najwyraźniej tak. Jak się ten gość nazywał, który analizował, kiedy kradzież krów jest dobra, a kiedy zła?

W tej sytuacji wysłałem pismo z żądaniem zwrotu pieniędzy listem poleconym do wydawnictwa Akurat. Tym razem Arkadiusz Nakoniecznik uznał, że mnie zignoruje. Przypomnę, wcześniej przyznał, że sprzedał mi bubla. Swego czasu kupiłem na Allegro od jakiegoś szemranego biznesmena chińskie badziewie. Badziewie nie działało, więc je zareklamowałem. Szemrany biznesmen nie chciał uznać reklamacji, twierdząc, że badziewie działa, tylko ja nie potrafię go obsługiwać. Dostrzegają państwo różnicę? Szemrany biznesmen nie był tak bezczelny jak kulturalny redaktor naczelny książkowego wydawnictwa, by przyjąć postawę „no tak, nie działa, a ja ci nie oddam kasy i co mi zrobisz?”.

Zrobiłem to, że napisałem do miejskiego rzecznika konsumentów z prośbą o interwencję. Bardzo szybko odezwała się do mnie miła urzędniczka (sprawa tyle się ciągnęła z mojej winy, bo po wysłaniu poleconego do Akurat nie miałem czasu, by do tego wrócić). Dowiedziałem się od niej, że odpowiedzialność za wadliwy produkt ponosi wyłącznie sprzedawca, który z kolei może później dochodzić zwrotu pieniędzy od producenta. Czyli ona nie ma podstaw prawnych, by interweniować w wydawnictwie, może się jedynie zwrócić do księgarni, a ponieważ w Empiku nie złożyłem reklamacji, tylko do Publio. I tak zrobiła. Sprokurowała bardzo ładne pisemko, którego kopię mi przesłała. Jaki był efekt? Ano taki:

Victoria, proszę państwa! Można zareklamować książkę z tego powodu, że została źle przetłumaczona, i dostać za nią zwrot pieniędzy.

piątek, 16 września 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (6)

Paweł Pollak

PERFEKCJONISTA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 2 (ostatni)


– Co?!
– Chcę rozwodu.
– Dlaczego?!
– Bo cię nie kocham.
– Co to za powód?
Przez chwilę rozważał, czy sięgnąć po ten argument, i uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie. Nie był jednym z tych mężów, którzy znajdowali sobie kochankę, ale musieli ukrywać ją przed żoną, bo tak naprawdę nie chcieli niczego w swoim małżeństwie zmieniać.
– Mam zamiar ożenić się z inną.
– Co?! Z kim?!
– Nieważne.
– Co nieważne?! Jakaś szmata rozbija mi udane małżeństwo, a ty mi mówisz, że nieważne, co to za szmata?!
Pomyślał, że gdyby nie zadzwonił do Samanthy, nigdy by się nie dowiedział, że stanowili z Eleanore udane małżeństwo.
– Bo jest to bez znaczenia.
– A co ona takiego ma, czego ja nie mam?!
W duchu poczynił złośliwe spostrzeżenie, że długo by wymieniać, a zacząć trzeba by było od pytania odwrotnego, czego Samantha nie miała: masy kilogramów. Po namyśle powiedział jednak:
– Interesuje się mną. I tym, co robię. Kiedy pokazałem jej moje modele, zaciekawiły ją, posłu…
– Co?! Ta dziwka była w moim domu?! Jak śmiesz ją tu przyprowadzać? Nie dostaniesz żadnego rozwodu, wybij to sobie z głowy! Jeśli chcesz, możesz z gołą dupą wynieść się w tej chwili do tej kurwy, ale wiedz, że wniosę o takie alimenty, że się do końca życia nie wypłacisz, domu ci też nie dam, a ta zdzira niech uważa, żeby mi nie weszła pod oczy, bo ją zatłukę. Poczekaj zresztą, nie będziesz się gził z jakąś szmatą i narażał mnie na pośmiewisko, już ja o to zadbam!
Przez następne dni nie wiedział, co ma począć. Takiego rozwoju wypadków nie przewidział. Największą trudność stanowiło dla niego zebranie się na odwagę, by odbyć tę rozmowę. Przymierzał się do niej kilka razy i tchórzył. Wydawało mu się, że kiedy pokona barierę własnego strachu, reszta pójdzie już gładko. Owszem, spodziewał się krzyków, płaczu, żalów, ale nie odmowy. W ogóle nie pomyślał, że taka odmowa jest możliwa: jedna strona chce się rozwieść, druga przecież siłą jej nie zatrzyma. I zatrzymać rzeczywiście go nie mogła, ale zatruć mu życie, uczynić z rozwodu piekło zdecydowanie tak. Cień Eleanore będzie nad nim wisiał, niszcząc urok chwil spędzanych z Samanthą, pieniądze, zamiast na prezenty dla ukochanej, na wspólne wyjazdy, będą szły na adwokatów.
I powoli dojrzewała w nim myśl, że problem da się rozwiązać inaczej. Skoro ponownie ożenić się może tylko rozwodnik albo wdowiec, a rozwód nie wchodzi w grę… Myśl, którą najpierw odrzucił jako absurdalną. Ale wróciła. Przy pierwszym powrocie spotkał ją ten sam los. Ale przy drugim zaczął się łamać, rozważać za i przeciw. Argumentów przeciw było więcej, brzmiały rozsądniej, obaliły te za. Nie na długo jednak. Bo myśl nie dawała się odepchnąć i za każdym razem jakby przedstawiał ją ktoś bardziej przekonujący, lepiej zorientowany, bieglejszy w sztuce dyskusji. I w końcu pytanie brzmiało nie „czy”, tylko „jak”.
Szukając na nie odpowiedzi, podsłuchał rozmowę telefoniczną Eleanore z jakąś jej powiernicą.
– Skurwysyn znalazł sobie dziwkę. I wyobraź sobie, że sprowadził ją do nas do domu. Nie, chyba się tu nie gzili, jeszcze by tego brakowało, pokazywał jej te swoje łajby i dlatego, że chciała to badziewie oglądać, postanowił się z nią, kretyn, ożenić. Ale po moim trupie, a te jego łajby to mu porozbijam. – Co ty, ukatrupiłby mnie na miejscu, on je kocha nawet chyba bardziej niż tę dziwkę. Nie, we wtorek, kiedy niby będę na spotkaniu w parafii, wie, że od lat żadnego nie opuściłam, ale zostanę w domu, porozwalam wszystko, jakby było włamanie, i te jego cholerne łajby też.
Nie tylko wiedział, jak ma ją zabić, lecz także nabrał przekonania, że powziął jedyną słuszną decyzję.
Szykując pułapkę, starał się przewidzieć pytania policji i przygotowywał sobie odpowiedzi. Doszedł do wniosku, że tak długo, jak się da, najlepiej mówić prawdę.
– Nie, niestety, nasze małżeństwo się nie ułożyło, miałem kochankę i chciałem się rozwieść. Nie, żona nie zgadzała się na rozwód, ale uważałem, że przekonanie jej to tylko kwestia czasu. Co by jej dało, że siedziałbym w domu, myśląc o innej? Zresztą wcale mnie nie kochała, zwyczajnie przyzwyczaiła się, że jestem, ale przecież ciągle na mnie wyklinała. Nie, nie wiem, dlaczego zeszła do garażu, nigdy tu nie przychodziła, to było moje królestwo, a tak w ogóle powinna być o tej porze na spotkaniu w parafii, opuszczała je tylko wtedy, gdy chorowała, to bardzo dziwne, że tam nie poszła. Może to ma jakiś związek z jej śmiercią? Bo rzeczywiście doprowadziłem prąd do tego modelu, ale przecież nie pod takim napięciem. Chciałem te statki trochę ożywić, wie pan, oświetlenie, działające wyrzutnie rakiet, takie bajery, żeby było zabawniej, jak komuś będę pokazywał kolekcję, bo niektórych ona nudziła. Eleanore właśnie uważała, że moje modele są nudne, nigdy ich nie oglądała ani nie dotykała, możecie sprawdzić, że na żadnych nie ma jej odcisków palców, a są właśnie na przykład odciski palców mojej dziewczyny. Więc to jest bardzo dziwne, może ten włamywacz ją zmusił, żeby zeszła na dół, zwiększył napięcie i kazał jej wziąć statek do ręki.
Możliwość oskarżenia nieistniejącego włamywacza zależała od tego, czy Eleanore najpierw zamierzała porozbijać sprzęty, czy jego kolekcję. Bo jeśli kolekcję, to miał problem. Brakło potencjalnego sprawcy. Co gorsza, prawdopodobieństwo, że zacznie od statków, było większe: modele uosabiały porzucającego ją męża i jako takie skupiały na sobie jej wściekłość. Pewnie dopiero później weźmie się za pozorowanie włamania.
To co? Twierdzić, że napięcie wzrosło wskutek wadliwego podłączenia? Po namyśle odrzucił takie rozwiązanie. Z dwóch powodów: po pierwsze, wszystko w nim się sprzeciwiało, żeby ogłaszać, że coś zrobił źle, skoro zawsze robił dobrze, a po drugie – i to przesądziło – mógłby zostać oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci. Wyrok wprawdzie dużo niższy niż za zabójstwo, ale też mu się nie uśmiechał.
Przez parę minut szukał sposobu, jak pokierować jej zachowaniem, żeby zaczęła od sprzętów, ale musiał przyznać – o czym z góry wiedział – że nie dysponuje takimi możliwościami. Uświadomił sobie jednak, że nic by mu to nie dało. Policja natychmiast rozpoznałaby, że włamanie zostało sfingowane. Eleanore nie była zawodowym złodziejem, poza tym nie planowała oszukać policji, tylko jego. Przewróciłaby pewnie parę krzeseł i rozbiła jakiś wazon. A przy sfingowanym włamaniu on stałby się pierwszym podejrzanym. Nie, nie stałby się, miał zaplanowane na cały ten dzień żelazne alibi. Czyli zostałoby przy tym, że włamanie upozorowała Eleanore. Tylko po co? Musiał mieć jakieś wyjaśnienie na wypadek, gdyby mimo wszystko zaczęła od sprzętów. Żeby go wrobić, zemścić się na mężu, który postanowił ją rzucić. Oczywiście nie z myślą, żeby oskarżyć go o włamanie, to nie miałoby sensu. Ale wszystko wskazuje na to, że później popełniła samobójstwo. Samobójstwo mające wyglądać na morderstwo. A mordercą miał być jej mąż, który nieudolnie usiłował zrzucić winę na włamywacza. Chciała się na nim zemścić, posyłając go za kratki.
Tak, ta teoria idealnie się nadawała, trzymała się kupy, także kiedy „włamywacza” nie było.
– Czy umiała się obchodzić z prądem? Oczywiście, że tak, nieraz pokazywałem jej, jak to funkcjonuje, człowiek lubi się dzielić swoją wiedzą z innymi.
Kiedy wszystkie modele były pod napięciem – później miał zamiar zdemontować instalację, zostawiając ją tylko przy tym, który Eleanore chwyci jako pierwszy, żeby walnąć nim o podłogę (na tę myśl aż się w nim zagotowało) – zainstalował kamerkę, żeby mieć podgląd na to, co się wydarzy, i przygotował radiowy wyłącznik napięcia. Nie widział potrzeby, by kiedy Eleanore padnie trupem, dalej ją smażyć. Uważał się za porządnego człowieka, okoliczności zmusiły go do zabójstwa, ale to nie oznaczało, że musiał zachowywać się jak jakiś perwersyjny sadysta i znęcać nad zwłokami swojej ofiary.
*
W Cheers zajął miejsce przy stoliku, dziękując Bogu, że nie jest Normanem Petersonem. Był to klient, który zawsze siadał na tym samym stołku przy barze, zdarzało mu się nawet wypraszać innych gości, i w jego przypadku barman zwróciłby uwagę na nietypowe zachowanie.
– Piwo?
– Piwo. I – podniósł głos, rozglądając się po lokalu, na szczęście było jeszcze w miarę pusto – runda dla wszystkich. Skończyłem dziś duży remont!
Chóralne podziękowanie nie zabrzmiało zbyt chóralnie właśnie ze względu na małą liczbę gości, ale to powinno wystarczyć, by zapamiętano, że o tej porze przesiadywał w barze i nie mógł mieć nic wspólnego ze śmiercią swojej żony. Liczył zwłaszcza na Petersona. Norm, pijący zwykle na kredyt (bar prowadził mu nawet osobny zeszyt, którego grubość była legendarna), pozostawiał we wdzięcznej pamięci każdego, kto zechciał postawić mu piwo.
Rozłożył netbooka, przekręcił go lekko w stronę ściany, by nikt przypadkiem nie rzucił okiem na ekran, a po uzyskaniu połączenia z internetem wszedł na stronę, gdzie wyświetlał się obraz z kamery w garażu.
– Serfujesz sobie? – zapytał barman, stawiając na podkładce pełny kufel.
Podniósł niespokojnie wzrok, ale z miny barmana wywnioskował, że ten szuka po prostu tematu do pogawędki.
– Ano trochę.
– Muszę pogonić moje dzieciaki, żeby nie grały tyle na komputerze, ja to biegałem po podwórku, a one ciągle wgapione w monitor.
– Pewnie, że to niezdrowe. Przepraszam – odebrał dzwoniącą komórkę. – Tak, kotku?
– Hej, wiem, że mieliśmy się dzisiaj nie spotykać, ale strasznie za tobą tęsknię. Gdzie jesteś?
– W domu – musiał skłamać, do baru pewnie chciałaby przyjść.
– Aha. Szkoda. Myślałam, że jednak będziemy mogli się zobaczyć.
– Dzisiaj za nic nie dam rady, ale – postanowił osłodzić jej rozłąkę – pracuję właśnie nad tym, żebyśmy mogli spotykać się częściej, a właściwie być ze sobą cały czas. – Uświadomił sobie z lekką zgrozą, że powiedział prawdę, kłamstwo dopiero miało paść: – Oświadczyłem Eleanore, że chcę rozwodu, i teraz wypełniam papiery.
Musiał ją mocno zaskoczyć, bo nic nie powiedziała. Dodał więc:
– To dlatego nie chciałem się spotkać. Wiedziałem, że czeka mnie ciężka przeprawa i będę nie w sosie.
– O rany, to mi rzeczywiście wynagrodziłeś… Jestem taka szczęśliwa!
Nie było to pytanie na telefon, ale po jej słowach wypadło z niego, zanim zdążył ugryźć się w język:
– Wyjdziesz za mnie?
Po drugiej stronie zapadła cisza i już się przestraszył, że ją zniechęcił, nie dbając o stosowną oprawę oświadczyn, jednak okazało się, że Samantha zamilkła z innego powodu:
– Na razie nie mogę. Mam przecież żałobę. Ale za dziesięć miesięcy chętnie wysłucham tego pytania jeszcze raz.
Nie za dziesięć, pomyślał. Za dwanaście. Bo ja też będę miał żałobę.
Spojrzał na ekran, ale w garażu nadal nic się nie działo. Dopiero kiedy wypił całe piwo – a pił bardzo wolno, musiał dzisiaj zachować jasny umysł – dostrzegł ruch. Tyle że ze złej strony. Eleanore powinna wejść drzwiami prowadzącymi na górę, tymczasem wchodziła od podjazdu. Owszem, wiedziała, że klucz od drzwiczek w bramie leży pod kamieniem, ale po co miałaby chodzić dookoła?
Zanim zdołał znaleźć odpowiedź na to pytanie, zobaczył, że wchodzącą nie jest Eleanore, tylko Samantha. Zmroziło go. Co ona tam robiła?
W tym momencie odebrał SMS-a. Sygnał powiedział mu, że od Samanthy. Nerwowo złapał aparat. „Jestem w garażu. Po tym, co mi powiedziałeś, nie mogłam się powstrzymać, żeby do ciebie nie przyjść. Kocham cię”.
Podświetlił opcję „oddzwoń”, żeby ją ostrzec, kazać jej uciekać, bo Eleanore nie dość, że tego wtorku jest w domu, to jeszcze ma zamiar zejść do garażu, kiedy uświadomił sobie, że Samancie grozi znacznie poważniejsze niebezpieczeństwo niż furia jego żony. Chwycił za nadajnik radiowy, żeby wyłączyć napięcie. Przełącznik gładko się przesunął, ale kontrolna dioda nie zgasła. Co, u licha? Trzęsącymi się rękami zsunął pokrywkę i zamarł. Przez dziesięć sekund nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: źle połączył kable. Dziesięć zgubnych sekund. Bo kiedy ponownie sięgnął po komórkę, by ostrzec Samanthę, żeby za nic w świecie nie dotykała żadnego z modeli, druga dioda powiedziała mu, że natężenie prądu wzrosło do tysiąca dwustu miliamperów. Nie musiał sprawdzać na ekranie, żeby wiedzieć, przez czyje ciało ten prąd przepłynął.


Poza „Perfekcjonistą” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

poniedziałek, 12 września 2016

Przeczytaj moją książkę, bo inaczej mnie zabiją

Mariusz Zielke udostępnił bezpłatnie swój najnowszy kryminał pt. „Dla niej wszystko”. Informacja do mnie dotarła i mnie nie zainteresowała. Nie jestem czytelnikiem Zielkego, a nie ściągam sobie książek tylko dlatego, że są za darmo. Nagle jednak sprawa zrobiła się głośna, wszyscy o niej piszą i proszą, żeby powieść pobierać, bo w ten sposób ocali się wolność słowa, tyłek autora i da prztyczka w nos łobuzom. Ponieważ ciągle domagam się prawdziwej wolności słowa, jako autor może kiedyś sam poproszę o ratowanie tyłka, a łobuzów nie lubię, wszedłem na stronę, na której Zielke opisuje dzieje powstania i opublikowania rzeczonego kryminału.

Mój wzrok najpierw przykuło hasło na okładce POWIEŚĆ ZAKAZANA – NIGDY NIE UKAŻE SIĘ OFICJALNIE. I poczułem do Zielkego pewną niechęć, bo bardzo nie lubię, jak się obraża moją inteligencję. O ile mi wiadomo, zarówno cenzura, jak i drugi obieg to już w Polsce odległa przeszłość. Może też nieodległa przyszłość, ale jak na razie PiS poza telewizją publiczną cenzury jeszcze nie wprowadził.

Czytam dalej i dowiaduję się, że to „historia niemal jak z pierwszego tomu Millennium Stiega Larssona”. „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet” przeczytałem dopiero niedawno, więc mam książkę świeżo w pamięci, ale poza zleceniem od milionera nie widzę żadnej paraleli między losami Blomkvista a Zielkego. Widzę za to, że porównanie do „Millennium”, nazwiska Larsson i Salander przyciągają uwagę. Jeszcze bardziej sceptyczny się robię, kiedy czytam „To nie jest dmuchana marketingowo opowiastka cwaniaka, który sprzedaje naiwnym swoje książki”. Na taką wygląda, ale wystarczy napisać, że to złudne wrażenie, i naiwni uwierzą? Ale patrzę, że jest rubryka „Szczegóły”. W porządku, czyli to był ogólny opis, konkrety będą dalej, klikam na link w przekonaniu, że w „Szczegółach” znajdę fakty, dowody, że to prawdziwa historia, a nie marketingowa sztuczka. Nie muszą być to przecież dowody do obrony w sądzie, zwykle z informacji, które autor przedstawia, dość łatwo zorientować się, czy pisze o prawdziwych wydarzeniach. Tyle że w „Szczegółach” faktów i konkretów jak na lekarstwo, za to dużo egzaltacji i gołosłowne zapewnienia „wszystko, co tu napisałem jest prawdą” i „wszystko, o czym piszę, mogę udowodnić”.

A sama historia taka, że z całym szacunkiem, ale uczniowie piątej klasy podstawówki potrafią lepiej wciskać kit (wiem, bo uczyłem).

We wrześniu 2015 r. bogaty biznesmen (posiadający własne wydawnictwo) zamówił u mnie powieść, która m.in. opisywałaby sprawę ataku bandytów na niego i porwania członka jego rodziny.

Milioner posiadający wydawnictwo, któremu porwano członka rodziny. Czy taka sprawa nie powinna wzbudzić zainteresowania mediów? Szukam i z opisywanych porwań nie znajduję nic, co by tutaj pasowało. Nie wzbudziła czy zaistniała jedynie w głowie Zielkego? Z recenzji autorki bloga Kag in the books (która, jako jedna z nielicznych, nie dała sobie wcisnąć kitu, szacunek) wynika, że autor skupia się na sprawie zaginięcia Iwony Wieczorek, a z tego, co wiem, żaden milioner wydawca się tam nie przewijał.

W 11 miesięcy stworzyłem powieść kryminalną, która bardzo podobała się pierwszym jej recenzentom i wydawcy. I wtedy prawnik biznesmena zaproponował mi umowę, która umożliwiłaby wydawcy przetrzymanie pierwszego wydania tej powieści przez 25 lat (a umawialiśmy się na wydanie w listopadzie 2016).

„Zaproponował umowę”, a nie „zmianę umowy”, czyli umowy nie było. A zatem Zielke oczekuje, że uwierzymy, że bogaci biznesmeni i doświadczeni autorzy, to są tacy ludzie, którzy pokładają zaufanie w umowach ustnych, bo w ciągu swoich karier przekonali się, że kontrahenci są bardzo uczciwi, a pisemne umowy zbędne. Pan biznesmen na słowo uwierzył pisarzowi, że ten mu książkę napisze, i uznał zabezpieczenie swoich interesów za niepotrzebne, a pan autor nie widział przeszkód, by poświęcić blisko rok pracy, nie mając żadnej gwarancji, że ktokolwiek mu za nią zapłaci.

Nie zgodziłem się i wtedy zaczęła się moja katorga. Błagalnymi mailami doprowadziłem do telefonicznej "ugody", na mocy której biznesmen m.in. zgadzał się, żebym swoją powieść wydał w Czarnej Owcy.

Nie było umowy, to co biznesmen miał do gadania, gdzie książka może się ukazać? To po pierwsze. A po drugie, biznesmen chce zablokować książkę na ćwierć wieku, ale zgadza się, żeby opublikowało ją inne wydawnictwo, bo go autor błagał? Bo, jak wiadomo, w biznesie do milionów dochodzą ludzie, którzy podejmują decyzje, kierując się litością, a nie własnym interesem. Biznesmen był pijany, kiedy wyrażał tę zgodę, czy Zielke, kiedy wymyślał tę bajeczkę?

Podpisałem umowę z tym wydawcą, bo książka mu się podobała. Po kilku dniach biznesmen wystąpił do mnie z niezrozumiałymi żądaniami (takich zmian w książce, że praktycznie musiałbym ją napisać od nowa oraz częściowego zwrotu pobranych za napisanie książki zaliczek, które wydałem na bieżące potrzeby). Nie miałem pieniędzy, by mu oddać zaliczki, musiałem więc zerwać umowę z Czarną Owcą.

Aha. Czyli biznesmen zgodził się, żeby Zielke wydał książkę w Czarnej Owcy, ale nie zażądał zwrotu zaliczek, które zapłacił za napisanie tej książki. Najwyraźniej człowiek o złotym sercu, który po prostu postanowił zasponsorować Zielkego. Czego zresztą można było się spodziewać, skoro wypłacał te zaliczki na gębę bez żadnej umowy. Następnie biznesmenowi się odwidziało i zażądał zmian w książce, do której z pewnością nie miał już żadnych praw, no bo skoro Zielke podpisał umowę z Czarną Owcą, to musiał w niej złożyć oświadczenie, że jest wyłącznym dysponentem praw do tekstu. Czyli jedno z dwojga: albo Zielke złożył fałszywe oświadczenie w tej umowie, albo mydli nam teraz oczy.
Powstaje też pytanie, dlaczego Zielke nie oddał biznesmenowi kasy z zaliczki od Czarnej Owcy. Z pewnością nie zdążył jeszcze wydać jej „na bieżące potrzeby”, bo Czarna Owca (ani żadne inne wydawnictwo) nie wypłaca zaliczki w terminie kilku dni od podpisania umowy.
Biznesmen nie ma żadnych praw do książki, nie ma pisemnej umowy, a jeśli nawet przyjmiemy, że ustalenia ustnej da się udowodnić, to najpierw było ustne zamówienie, a potem ustna rezygnacja z tego zamówienia (zgoda na wydanie w Czarnej Owcy), ale autor jest zmuszony przekazać książkę biznesmenowi, za to pisemną umowę z wydawnictwem to może sobie tak po prostu bez żadnych konsekwencji zerwać. No ludzie, kto tu kogo ma za idiotę?

Zrobiłem to i przekazałem mu powieść do wydania.

Z tymi zmianami czy bez?

Wtedy jego prawnik napisał, że już nie jest zainteresowany wydaniem powieści i że ja nie mogę jej nigdzie indziej wydać. (…) Próbują zablokować książkę sądownie, wydzwaniają do mojego wydawcy.

Czyli do kogo, bo już się pogubiłem? I jeśli prawnik miał podstawy, by zakazywać Zielce publikowania powieści, to jak to się stało, że autor opublikował ją w internecie? Przecież z prawnego punktu widzenia taka samodzielna publikacja niczym nie różni się od publikacji w wydawnictwie.

Próbują zablokować książkę sądownie (…) Jak tylko dostanę pozew, to go pokażę, że to nie ściema.

Dobre. Próbują zablokować książkę sądownie, ale nie wnieśli jeszcze pozwu, który autor mógłby pokazać jako dowód, że nie plecie jak Piekarski na mękach. Czy też Zielke dostał pismo przedsądowe wzywające go do spełnienia roszczeń i na tej podstawie zakłada, że zostanie wniesiony pozew? Skoro tak, to dlaczego nie pokaże tego pisma na dowód, że „to nie ściema”? Skoro może pokazać pozew, to tym bardziej może pokazać to pismo.
I czego ten rzekomy pozew dotyczy? Naruszenia dóbr osobistych? Czyich, skoro, jak zapewnia autor: „Bardzo wyraźnie zaznaczam, że nikogo prawdziwego nie opisywałem. Wszystkie postaci zmyśliłem”? A jeśli to nie te zmyślone postaci domagają się zabezpieczenia powództwa o ochronę dóbr osobistych przez zakaz publikowania książki (nawiasem mówiąc, bardzo wątpliwe, by sąd się na to zgodził), to w trybie jakich przepisów książka miałaby zostać sądownie zablokowana?

Jak ja widzę całą sytuację (oczywiście to tylko spekulacje, które opieram na swoim doświadczeniu)? Moim zdaniem Zielke normalnie napisał kolejną książkę dla Czarnej Owcy, w której regularnie publikuje. O coś się jednak z wydawnictwem pokłócił, domyślam się, że zażądał znacznie większych nakładów na promocję, a wydawnictwo odmówiło. Wtedy postanowił im pokazać, ile egzemplarzy może przy odpowiednim szumie zejść i ile stracili na tym, że nie chcieli włożyć kasy w reklamę. Pogłówkował i wyszło mu, że polski naród durny naród, wierzy bez żadnych dowodów czy wbrew dowodom w zamach w Smoleńsku, bez niczego łyknie dyrdymały o „bardzo niebezpiecznych ludziach, których interesy w jakiś sposób naruszył powieścią”. A czy może być lepszy wabik niż pisarz, za którego plecami czają się potencjalni zabójcy? „Potrzebuję pomocy w nagłośnieniu tematu, bo wtedy ci ludzie (…) będą bali się działać pozaprawnie”. Innymi słowy, jak napiszecie o mojej książce, to mnie nie pobiją ani nie zabiją. Kto może się oprzeć na takiemu wezwaniu? A Zielke, śledząc, jak informacja o jego książce się rozprzestrzenia i jak rośnie liczba pobrań, zapewne zaciera ręce i zaśmiewa się w kułak.

Żeby była jasność. Nie oceniam negatywnie akcji Zielkego. Nie robi nic złego czy nagannego. Dostosował się do czytelników, z których każdy, owszem, deklaruje, że chce dobrych książek, ale sięga niemal wyłącznie po autorów robiących wokół siebie szum. Sprawę Zielkego omówiły serwis Booklips i Polskie Radio. Pierwszy z definicji pisze o książkach, drugie ma misję publiczną polegającą na promowaniu kultury. Czy Zielke mógłby liczyć na ich zainteresowanie, gdyby zwyczajnie wydał dobrą powieść? Nie miałby na to najmniejszych szans. To nie Zielke jest hipokrytą, są nim odbiorcy i dziennikarze, których powieść bez sensacyjnej otoczki nie interesuje. A nie ma takiego przykazania, że reklamowa historyjka sprzedająca książkę ma być prawdziwa. Co oceniam negatywnie, to bezmyślność, naiwność i całkowity bezkrytycyzm tych, którzy tę jego nietrzymającą się kupy i niepopartą żadnymi dowodami historię cytują z pełnym przekonaniem, że to cała i święta prawda.

PS. Poczytałem sobie trochę o okolicznościach wydania pierwszej powieści Zielkego i wychodzi mi na to, że ma on para… bogatą wyobraźnię, naprawdę wierzy, że ktoś próbuje blokować jego twórczość, podczas gdy te demaskatorskie książki zdemaskowanym latają koło pióra. Ale to też dobrze, pisarz powinien mieć bogatą wyobraźnię.

piątek, 9 września 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (5)

Paweł Pollak

PERFEKCJONISTA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 1


– Pomógłbyś mi z tym, Donnie?
Barman z rozpaczą patrzył na tworzącą się na podłodze kałużę.
Chudy mężczyzna przechylił się przez bar.
– Pewnie uszczelka puściła.
– Raptem miesiąc temu naprawiali!
– To czemu zlecasz fuszerom, zamiast od razu zwrócić się do fachowca? Czy po mnie kiedykolwiek trzeba było poprawiać?
– Głupio mi cię wykorzystywać. Nie chcesz pieniędzy, a piwo za taką robotę to trochę mało.
– Weź przestań. Ten bar to mój drugi dom, a teraz właściwie już pierwszy. W domu żona też mi nigdy nie płaciła za naprawy.
Choć powinna, dodał z goryczą w duchu. Ale nie pieniędzmi.
– Zobaczmy, co tam spaprali. – Poderwał się energicznie ze stołka, żeby odgonić przykre myśli o swoim małżeństwie.
Sięgnął po torbę z narzędziami – jak zwykle wstąpił do Cheers zaraz po pracy, do domu bynajmniej mu się nie śpieszyło.
Uszczelka nie sparciała – po tak krótkim czasie było to niemożliwe – tylko rzeczywiście została niechlujnie założona.
Ręce takim obcinać, pomyślał, a nie do rur dopuszczać.
– Gotowe. – Podniósł się z podłogi.
– Już? – zdziwił się barman.
– Drobnostka. Nawet to piwo będzie za dużo.
– Nie przesadzaj. Tyle, ile mi tu zrobiłeś: elektryka, hydraulika, stolarka. Już nawet nie chodzi o zaoszczędzoną kasę, ale jak ty zrobisz, to trzyma latami, a tych łobuzów muszę wołać najdalej po paru miesiącach. Oczywiście do niczego się nie poczuwają: nowa naprawa, nowa kasa.
Może właściwe nastawienie, pomyślał z goryczą. Co ja mam ze swojej solidności? Nic.
Usiadł ponownie za barem i pociągnął długi łyk z podsuniętego mu kufla. Zimne piwo nie sprawiło mu jednak takiej przyjemności jak zwykle. W sumie nie wiedział dlaczego. Przecież ten dzień nie był wcale gorszy od innych. Żona nie zrzędziła więcej niż normalnie, nie przytyła o kolejne kilogramy (osiągnęła już chyba zresztą pułap swoich możliwości), w portfelu nadal miał mało, ale nie ubyło. Trudno natomiast, by przybyło, przy jego nastawieniu, że najpierw trzeba rzetelnie zrobić, a dopiero potem patrzeć za zapłatą. W młodości wierzył, że wystarczy być solidnym, uczciwym i pracowitym, by mieć udane życie. Także osobiste. Ta wiara wynikała po części z religijnego wychowania: przestrzegaj przykazań, a Bóg cię wynagrodzi. Potem dostrzegł, że dużo lepiej powodzi się krętaczom i szubrawcom. Byle polityk, nic tak naprawdę niepotrafiący, dostawał ciepłą posadkę od partyjnych kolegów, z pensją, która wielokrotnie przekraczała jego zarobki. Łotry, dla których kobiety nie były niczym więcej niż tylko zabawką do łóżka, miały właśnie największe powodzenie. Ale mimo tej obserwacji cały czas wierzył. To, że inni niesprawiedliwie coś dostawali, nie musiało stanowić przeszkody, by on dostał, na co zasłużył.
A teraz przestawał wierzyć. Skończył czterdziestkę, więcej niż pół życia miał za sobą, a nawet jeśli pisana mu była długowieczność, to najlepsze lata już minęły, nie przynosząc mu zbyt wielu radości. A co mogło cieszyć dziewięćdziesięciolatka? Regularne wypróżnianie się?
– Coś tak zmarkotniał, Donnie? – Barman dostrzegł jego przygnębienie.
– Ech… nie, nic. Normalnie zmęczony jestem, cały dzień na nogach.
– No to przecież dobrze, jest praca, jest zarobek. Przy tym bezrobociu tylko się cieszyć. Masz coś dużego?
– Tak. Remont całej chałupy. Ale sprawnie idzie. Jak człowiek nie musi po sobie poprawiać, to szybko posuwa się do przodu.
– Zgadza się. Niedbały robi dwa razy.
– Właśnie. Jeden z tych moich pseudokolegów podłączył klientowi światło w łazience do włącznika w kuchni. Awantura, kupa dodatkowej roboty. Mnie się to nigdy nie zdarzyło. Nie mówię aż o takiej fuszerce, bo to już trzeba być naprawdę zdolnym albo pijanym, żeby tego rodzaju numer wyciąć, ale u mnie kabel nigdy nawet na pół cala nie wystawał od miejsca, gdzie miał leżeć.
– To ci się chwali.
Tylko to mi się chwali, pomyślał. Jedyne, z czego naprawdę był dumny, co dawało mu poczucie, że nie jest zupełnie beznadziejnym przypadkiem, podtrzymywało zanikające przekonanie o własnej wartości.
Spojrzał na zegarek. Czas wracać do domu.
– Jeszcze jedno piwo.
Barman podstawił czysty kufel pod kurek beczki.
– Na koszt firmy.
– Nie ma mowy.
– Ale…
– Za te parę minut roboty? Postawisz mi więcej, jak będziesz miał coś większego.
Barman nie nalegał. Wiedział, że uraziłby tym dumę gościa.
*
– Gdzie się szlajałeś? Znowu wysiadywałeś w tym cholernym barze i chlałeś na potęgę! Piwskiem od ciebie jedzie, że aż mi niedobrze. Za jakie grzechy mnie takim mężem pokarało? Inni po pracy wracają do domu, do żony, a nie włóczą się po knajpach i przepijają ciężko zarobione pieniądze – zabrzmiało to tak, jakby ona zarabiała, choć ostatnim jej wkładem do domowego budżetu było tysiąc dolarów otrzymanych od ojca na nową drogę życia i zwanych szumnie posagiem – a ja się nudzę, nie mam z kim pogadać – rachunki telefoniczne pokazywały coś przeciwnego: rozmówców jej nie brakowało, czy raczej słuchaczy, bo rzadko dopuszczała kogoś do głosu – siedzę sama i pytam się, co ja takiego zrobiłam, że nie mogę mieć normalnego męża, normalnej rodziny, tylko taką niedojdę. No powiedz coś, broń się, bądź mężczyzną, Boże, co z ciebie za mięczak, a mogłam wyjść za Jamesa Ewinga, był quarterbackiem w naszej drużynie, chciał ze mną chodzić, a ja głupia się nie zgodziłam, chciałam intelektualistę, no to mam, profesora od spłuczek, rurek i kabli… Gdzie, do diabła, idziesz? Do tego swojego garażu, do tych cholernych łajb? Kolację zrobiłam, jak już na obiad nie byłeś w stanie dotrzeć!
Połykał niesmaczne kąski, nie próbując nawet zgadnąć, jakie zwierzę ma na talerzu, i patrzył na trzykrotnie większe porcje znikające w otworze gębowym naprzeciwko. Stale otwartym, ale zdołał się wyłączyć, więc teraz była już sama wizja, bez fonii. Tylko do tego używała ust, do jedzenia i ględzenia. O całowaniu się nie było mowy. Teraz już by nawet nie chciał, odkąd Eleanore postanowiła stanąć w zawody z tucznikami, ale wcześniej też mu odmawiała. Nie wspominając o bardziej ekscytujących zabawach. Kiedyś przyłapał swoich zleceniodawców w sypialni, mężczyzna leżał na łóżku, a głowa kobiety miarowo poruszała się w okolicach jego krocza. W pierwszej chwili nie zorientował się, co robią. A kiedy to do niego dotarło, nawet się nie podniecił. Stał tylko i patrzył, i zazdrościł facetowi tak rozpaczliwie, jak dziecko, które nigdy nie posmakowało cukierka, może zazdrościć go koledze.
Z ulgą skończył kolację i wymknął się do garażu. Dumnym wzrokiem powiódł po „cholernych łajbach”, czyli modelach okrętów, które tworzyły imponującą kolekcję: niszczyciele, pancerniki, fregaty, krążowniki, trałowce, korwety, lotniskowce. I właśnie nad lotniskowcem teraz pracował. USS Nimitz. Drugi lotniskowiec o napędzie atomowym w amerykańskiej flocie wojennej z dziewięćdziesięcioma samolotami na pokładzie. W zminiaturyzowanej wersji z samolocikami, które musiał pieczołowicie odtworzyć. Uwielbiał to. Staranne, precyzyjne klejenie modelu, gdzie każdy element musiał znaleźć się w dokładnie określonym miejscu. A kiedy stawiał na półce perfekcyjnie wykonany okręcik, czuł się tak, jakby zbudował ten prawdziwy.
Żałował tylko, że nie miał nikogo, komu mógłby się pochwalić. Eleanore z taką pogardą odnosiła się do jego hobby, a on wiele by dał za proste „świetnie ci wyszło” albo „idealnie, jak zawsze”.
Usiadł przy stole i przystąpił do pracy, ale nie mógł się na niej skupić. Nie przepędziła jego myśli o nieudanym życiu. Zamiast pozwolić mu o nim zapomnieć – co zwykle się działo – przypominała, że jest jedyną przyjemnością. Zniechęcony odłożył klejone części na gazetę. I wtedy przeczytał to nazwisko. W nekrologu.
Czyżby? Nazwisko było dość nietypowe, ale wcale nie najrzadsze. Imię się zgadzało. Wieku nie podano. Przebiegł wzrokiem inne nekrologi na stronie: liczbę przeżytych lat wymieniano przy starszych osobach, jakby od pewnego pułapu stanowiła rodzaj zasługi. Czyli wiek też by pasował. Zsunął fragmenty modelu na stół i przejrzał gazetę w poszukiwaniu daty wydania. Sprzed tygodnia. Musiało już być po pogrzebie.
Przypomniał ją sobie. Szczupła brunetka o ujmującym uśmiechu. Poznali się w jadłodajni dla bezdomnych, gdzie pomagali przy wydawaniu posiłków. Jedno z jego zajęć podyktowane nadzieją, że jeśli zrobi coś dobrego dla świata, to świat, reprezentowany przez los czy Boga, odpłaci mu podobną monetą. I w sumie odpłacił. Przecież spotkał właśnie ją. I wszystko spieprzył. Nie odważył się zaprosić jej na randkę, powiedzieć, co do niej czuje. Był przekonany, że go odrzuci, gdzie on, prosty majster-klepka, miałby szanse u wykształconej nauczycielki. A kiedy się przemógł, kiedy powiedział sobie „raz kozie śmierć” i zdecydował się, że bez względu na wszystko zaproponuje jej wyjście do kina albo na kawę, nie pojawiła się w jadłodajni. Musiał zaproszenie odłożyć. Ale nie przychodziła też w kolejnych dniach i w końcu do niego dotarło, że wcale nie zachorowała czy chwilowo nadmiar obowiązków nie pozwalał jej na pracę społeczną, tylko po prostu zrezygnowała. Miał jej numer, mógł do niej zadzwonić, przymierzał się do tego dziesiątki razy, ale odwaga na nowo go opuściła. Wielokrotnie był bliski wybrania „połącz” i nigdy tego nie zrobił, jakby przy tym kontakcie na jego palcach pojawiała się jakaś niewidzialna blokada.
Sięgnął po telefon. Nadal miał ją wpisaną, mimo że minęło dwanaście lat, mimo że zmieniał nie tylko aparaty, lecz także karty SIM. Pod wpływem impulsu wcisnął przycisk z zieloną słuchawką. Jakie to było łatwe, kiedy miał pewność, że nie ona odbierze.
– Sam Hamiton.
Tak przeraziły go te dwa słowa, że nie zdołał nic powiedzieć.
– Słucham! – wyraźne zniecierpliwienie sygnalizowało, że jeśli teraz dzwoniący się nie odezwie, to usłyszy dźwięk odkładanej słuchawki.
– Samantha?
– Tak, ja. Kto mówi?
– Donnie. Donnie Cain. Pracowaliśmy razem w jadłodajni kościoła…
– Pamiętam cię.
Pamiętała go? O Boże! Co to znaczy? Nic, zreflektował się. Ludzie czasem zapamiętują nawet tych, z którymi spotkali się tylko przelotnie, a oni nie spotkali się przelotnie: odbyli niejedną rozmowę, śmiali się wspólnie z niejednej zabawnej sytuacji.
– Przepraszam, że się nie odezwałem. Nie myślałem, że to wciąż jest twój numer.
– To dlaczego na niego dzwonisz?
Logiczne pytanie. Nie na darmo była nauczycielką matematyki.
– Przeczytałem w gazecie nekrolog twojego męża… to znaczy, dopiero teraz przeczytałem, bo normalnie nie czytam gazet… tylko moja żona… – Czuł, że z każdym słowem występuje mu pot na czoło: najpierw się chwali, że jest tępakiem, który nie sięga po prasę, a zaraz potem opowiada, że ożenił się z inną. Kiedy jednak dotarło do niego, że być może nie są to największe gafy, zrobił się cały czerwony. – To znaczy… jeśli to twój mąż… nazwisko się zgadza… imię też… – dukał.
– Tak, to mój mąż. A skąd wiesz, jak się nazywał?
– Śledziłem, co się z tobą dzieje. Bo ja… wtedy… w tej jadłodajni… – zamilkł zrozpaczony.
– Co, Donnie?
– Byłem w tobie zakochany.
Zamknął oczy, jakby za tym wyznaniem miało nastąpić trzęsienie ziemi.
Nie nastąpiło. Ani trzęsienia, ani śmiechu, ani złośliwego komentarza. Tylko milczenie. Długie milczenie.
– A dlaczego mi wtedy tego nie powiedziałeś? Czekałam, że powiesz.
Jeśli dotąd żywił przekonanie, że zmarnował niepowtarzalną szansę w swoim życiu, to teraz mógł mieć pewność. Co bynajmniej nie zmniejszało pretensji, jakie do siebie o to miał.
– Bałem się.
– Czego?
Milczał. Nie wiedział.
– Ale zakochałeś się ponownie?
– W mojej żonie? Nie…
Cisza w słuchawce.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Donnie?
– Że nadal o tobie myślę.
*
– Dzisiaj nie. Chcę ci coś pokazać.
– A co?
– Niespodzianka. Wskakuj do samochodu.
Wsiadła posłusznie i zapięła pasy. Obdarzył ją uśmiechem i pocałunkiem. Od dwóch miesięcy był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Po kwadransie dojechali na miejsce.
– Gdzie jesteśmy? – rozejrzała się niespokojnie.
– U mnie w domu.
– Ale…
– Nie martw się, nie ma jej. We wtorki o tej porze zawsze jest na spotkaniu w parafii. Diabli wiedzą, po co tam chodzi, bo większość towarzystwa to matki z małymi dziećmi, ale chodzi. W czwartki też, to dlatego wtedy możemy spokojnie być razem, nie widzi, że mnie nie ma, i się nie czepia.
– Mimo wszystko…
– Nie będziemy wchodzić do samego domu, tylko do garażu, a ona ostatni raz zajrzała do niego może z pięć lat temu.
To zapewnienie ostatecznie uśmierzyło jej obawy.
Poprowadził ją do środka z sercem bijącym jak u nastoletniego adoratora, który nie jest pewien, czy podobająca mu się koleżanka doceni jego starania.
– O rany! Sam to zrobiłeś?
– Sam.
Poczuł napływ dumy. Każdy mężczyzna jest dumny, kiedy może zaimponować swojej ukochanej. Choćby według obiektywnych kryteriów jego osiągnięcie nie było żadnym osiągnięciem.
Oglądała kolekcję, wydając ciche okrzyki zachwytu. Pośpieszył z objaśnieniami, który model przedstawia jaki okręt. Słuchała z zainteresowaniem. A kiedy wzięła do ręki ukończony już lotniskowiec, poczuł erekcję.
Mieć taką kobietę w domu, a nie to zrzędzące, kłótliwe, szkaradne babsko.
I nagle podjął decyzję.


Poza „Perfekcjonistą” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Plan dnia”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).