poniedziałek, 25 lipca 2016

Bo samochód to ma cztery koła, czyli Migura o Twitterze

Łukasz Migura wezwał czytelników mojego bloga, by przenieśli się do niego, gdzie jest bardziej estetycznie tudzież mniej hejtersko. Oczywiście nie chcąc tych czytelników stracić, w te pędy pognałem na blog Migury, by nauczyć się pisać bardziej estetycznie tudzież mniej hejtersko. Podglądanie lepszych od siebie jest bardzo dobrą metodą nauki.

Moją uwagę zwrócił uwagę wpis pt. Jak to się robi z Twitterem?. Pewnie dlatego, że widziałem jego reklamę na facebookowej grupie poświęconej self-publishingowi. Dlaczego wpis o Twitterze Migura rekomenduje self-publisherom, a nie miłośnikom rybek akwariowych, jest wprawdzie dla mnie niejasne, ale ja taki trochę ograniczony jestem i nie zawsze nadążam za tokiem rozumowania wielkich umysłów.

Minęło już pięć lat i pięć miesięcy, odkąd założyłem konto na Twitterze. (…) O ile dobrze pamiętam na Twitterze pojawiłem się w grudniu 2010 roku (…)

Długopis, przyszykowany do zaznaczenia tej wiekopomnej daty w kalendarzu, by stosownie czcić rocznice, wypadł nam z ręki. No jak tak można, żeby nie podać daty dziennej wydarzenia na miarę zburzenia Bastylii? :-(

Nie jestem specjalistą od tej platformy (…). Coś już jednak wiem i chciałbym podzielić się moimi przemyśleniami.

O Boże.

O ile dobrze pamiętam na Twitterze pojawiłem się w grudniu 2010 roku, ale z jakimkolwiek działaniem czekałem kilka miesięcy od chwili założenia konta. W latach 2012-2013 liczba Polaków, rejestrujących się na portalu nieśmiale rosła.

A my z pewną taką nieśmiałością chcielibyśmy zapytać, co ma nieużywanie konta do liczby Polaków nieśmiale rosnącej.

Pojawiali się tam głównie dziennikarze, których przyciągnęła szybkość tworzenia i dzielenia się komunikatami (…)

Potwierdzamy, że szybkość tworzenia komunikatami jest bardzo przyciągająca.

Trzeba jednak zaznaczyć, że obie grupy w obsłudze nowych mediów cechują się swego rodzaju archaicznością.

Zgodzą się państwo, że Migura ze swego rodzaju nowoczesnością bardzo ładnie im przysrał?

Powiedziałbym nawet względnie wysokim poziomem skostnienia i zabawną nieporadnością.

Wypisz wymaluj, jak Migura przy pisaniu tekstów.

Nie da się ukryć, że dziennikarze i politycy nie tylko nie zrozumieli idei towarzyszącej Twitterowi, ale również nie potrafili wykorzystać go na własną modłę.

Nie da się ukryć, że Migura nie tylko nie zrozumiał idei towarzyszącej pisaniu, ale również nie potrafi wykorzystać języka polskiego na własną modłę.

Dziennikarze zaś, o ile prowadzą prywatny profil, robią to z musu, często pod naciskiem redaktorów naczelnych.

Dziennikarze się panu Łukaszowi w mankiet wypłakiwali, to świetnie wie, do jakich niecnych rzeczy są zmuszani.

Ich działania ograniczają się wtedy jedynie do śmiecenia linkami, nikt nawet nie myśli o komentowaniu rzeczywistości czy promowaniu treści obcych.

Po katastrofie pozaziemskiego statku kosmicznego bierzemy takiego obcego i patroszymy go z treści, żeby wypromować ją na Twitterze.

Kolejny duży błąd w obsłudze tej platformy społecznościowej popełniają firmy, przede wszystkim niewielkie, których prezesi i właścicieli ledwie słyszeli o social mediach.

Musimy powiedzieć, że zawsze nas rozczula przekonanie Migury i jemu podobnych, że oni są znawcy soszialmidjów, a reszta to internetowi analfabeci.

Założyciele niedużych biznesów albo skupiają się na Facebooku, na Twitterze robiąc jedynie przedruki postów, zamieszczonych na platformie Zuckerberga, albo ćwierkają o własnej ofercie. Co oczywiście nie pozwoli uzyskać oczekiwanego efektu.

Migura oczywiście wie, jak uzyskać oczekiwany efekt, ale nie powie.

Twitter to platforma mikroblogowa, pozwalająca na publikację treści nie dłuższych niż 140 znaków.

No właśnie mieliśmy takie wrażenie, że nie wiemy, o czym czytamy, ale na szczęście Migura w porę wyjaśnił.

Cechuje się dużą szybkością wymiany wiadomości, zmuszając użytkowników do publikowania jak najzwięźlejszych komunikatów.

To my nie łapiemy, może wiadomość za szybko podana. Komunikaty są zwięzłe, bo trzeba się nimi szybko wymieniać, czy dlatego, że jest odgórne ograniczenie do 140 znaków?

W świecie mass mediów, tysięcy informacji docierających do nas każdego dnia i wciąż przyspieszającego mobilnego internetu, z którego jeszcze kilka lat temu korzystali wyłącznie biznesmeni, a dzisiaj mogą cieszyć się nim niemal wszyscy, wydaje się, że pomysł na platformę pokroju Twittera był strzałem w dziesiątkę.

Aha. Bo Twitter powstał wczoraj, a nie dziesięć lat temu, kiedy to z mobilnego internetu nie korzystali nawet biznesmeni, tylko jaskiniowcy. Dlatego też Migura jest ostrożny w ocenie. Wydaje się. Przy nowych rzeczach nie można być kategorycznym w osądach, co innego, gdyby Twitter działał z dziesięć lat, wtedy można by już jednoznacznie powiedzieć, czy pomysł na Twittera to był strzał w dziesiątkę, czy kulą w płot.

Twitter to miejsce dla ludzi, którzy mają coś do powiedzenia.

Też uważamy, że Twitter to nie miejsce dla Łukasza Migury.

Być może tkwię w pewnej bańce informacyjnej (…)

Też mamy wrażenie, że Migura tkwi w pewnej bańce, ale o rodzaju bańki nie będziemy się wypowiadać.

(…) dostrzegam tendencję przejmowania w Polsce Twittera przez wszelkiej maści twórców. Obok blogerów, dużą grupą obecną w portalu założonym przez Jacka Dorseya są PRowcy i HRowcy pracujący w koprporacjach

PR to skrót od „pisarz”, a HR „harfistka”.

W Twitterze chodzi głównie o promocję, kreowanie wizerunku i networking. (…) biznesmeni i blogerzy, ludzie, którzy chcą nawiązać kontakty z innymi ciekawymi osobami są uczestnikami i prowodyrami ruchu wewnątrz strony. To właśnie oni rozumieją ideę portalu i nie promują swoich usług czy produktów, ale wchodzą w dyskusję i być może, kreują lepszy świat.

Chodzi o promocję, ale prowodyrzy ruchu, którzy rozumieją ideę, nie promują. Czy prowodyr ruchu to rodzaj zawiadowcy ruchu?

(…) serwis oferuje możliwość analizy danych zarówno śledzących ludzi, jak i organicznych odbiorców. Kiedy odkryłem tę funkcję, zrozumiałem, że działanie na Twitterze powinno być spontaniczne, ale analiza zawartych danych pozwoli na zwiększenie CTRu publikowanch wiadomości.

Objawienie takie, że apokalipsa św. Jana wysiada.

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z Migurą, który postanowił uczyć innych pisania opowiadań, choć ani o uczeniu, ani o pisaniu nie ma bladego pojęcia, wydawało mi się, że trafiłem na gościa rokującego pewne nadzieje. Że intensywna nauka, praca nad warsztatem i zdobywanie doświadczenia zaowocują sensownymi tekstami. Muszę przyznać, że pomyliłem się na całej linii. Nie wiem wprawdzie, czy Migurze nie chce się przykładać do nauki, bo uważa, że już jest doskonały, czy należy do tych opornych na wiedzę, ale dla efektu nie ma to znaczenia. Istotę tekstu o Twitterze najlepiej oddaje frazeologizm „pierdolenie kotka za pomocą młotka”, nie tylko pod względem semantycznym, ale też obrazu, jaki za sobą niesie. Wpis dokładnie o niczym, brak myśli przewodniej, niezdefiniowany odbiorca (dla kogo jest informacja, że Twitter pozwala tylko na krótkie komunikaty? dla tych, którzy wczoraj odkryli internet, a wraz z nim bloga Migury?), informacje od Sasa do Lasa w sąsiadujących zdaniach, szwankująca logika, polszczyzna pozostawiająca bardzo wiele do życzenia. Migura pisze tak, jak odpowiada słaby uczeń, który, zacinając się, bez ładu i składu wyrzuca z siebie wszystko, co na dany temat wie. Nie umie czytelnika poprowadzić, zainteresować, opowiedzieć o czymś w sposób atrakcyjny, a ta ostatnia umiejętność jest szczególnie potrzebna, jeśli – jak Migura – pisze się głównie o rzeczach wszystkim znanych. No bo, na litość boską, ile osób dopiero z tekstu Migury dowiedziało się, czym jest Twitter i jak funkcjonuje?

poniedziałek, 18 lipca 2016

Z pamiętnika pieniacza, czyli moje sprawy sądowe

W dyskusji pod wpisem Nie ta ustawa, panie dzieju, czyli jak abderyta wyroki odczytywał rzeczony abderyta, chcąc udowodnić, że jestem pieniaczem (co ma przesłonić, że nie potrafi merytorycznie odpowiedzieć na wpis), zreferował sprawy sądowe, jakie mam lub miałem z wydawnictwami. Udowodnił przy tym, że nie potrafi zebrać informacji z powszechnie dostępnych źródeł, co w przypadku redaktora należałoby uznać za kuriozum, gdyby większym nie było to, że pan Paweł Miłosz ma elementarne kłopoty z językiem polskim. Żeby ten jego pełen opuszczeń, przekłamań i błędów wykaz nie zaczął funkcjonować jako prawdziwy (co pewnie by nastąpiło), przedstawiam poniżej, jak to rzeczywiście wyglądało. Przy czym muszę sprostować, spraw miałem nie pięć, jak napisałem wcześniej, a sześć, szóstą przeoczyłem, bo liczyłem procesy z wydawnictwami, a w szóstym przypadku gość dopiero wydaniem mojego przekładu miał rozpocząć działalność wydawniczą i dlatego mi umknął.

1) Książnica i „Za krawędzią nocy”. Poszło o wysokość honorarium za tłumaczenie. Wypłacona kwota była sporo niższa niż określona w umowie. Dlaczego? Bo wydawnictwo wypłaciło mi po prostu dotację, którą dostało od Szwedów na tłumaczenie. Dlaczego kwota dotacji nie odpowiadała tej określonej w umowie? Tu muszę zrobić wtręt, jak wygląda procedura dofinansowywania przekładu. Szwedzi przyznają dotację w koronach i o kwotę w koronach wydawnictwo wystąpiło, przeliczając moje honorarium po aktualnym kursie. Wypłata dotacji następuje jednak dopiero po wydaniu książki, czyli zawsze między jej przyznaniem a wypłatą mija sporo czasu, w ciągu którego kurs walut może ulec zmianie. Tak się stało w tym przypadku. Co wydawnictwo winne, że kurs korony wobec złotówki tak się zmienił, że przyznana kwota w koronach w dniu wypłaty była w złotówkach znacznie mniej warta niż w chwili przyznawania dotacji? Ano to, że wydanie nastąpiło z półrocznym opóźnieniem, a kurs drastycznie zmienił się właśnie przez te pół roku. Gdyby książka została wydana terminowo, problemu by nie było (też dostałbym mniej, ale nie znacząco mniej). Do tego wcześniej wydawnictwo zapomniało wystąpić o dotację, choć od jej przyznania uzależniało wydanie książki, i sprawa przesunęła się o sześć miesięcy (wnioski można składać tylko dwa razy w roku). Gdyby nie zapomniało, to nawet przy wspomnianym spóźnieniu nie znaleźlibyśmy się w okresie dużych wahnięć kursów. Znaczenie miało też to, że wydawnictwo nie uprzedziło mnie, jak przebiega procedura wypłaty (a publicznie wiedza o tej procedurze nie była dostępna), bo nie widziało powodu, żeby wtajemniczać mnie w swoją korespondencję z Instytutem Szwedzkim czy w ogóle o niej informować, i dopiero, kiedy się dopytywałem, czy dotacja została przyznana, lakonicznie odpisało, że tak, w pełnej wysokości. Z tego wyciągnąłem jedyny możliwy wniosek, że w dniu wypłaty Szwedzi przeleją w koronach równowartość kwoty z umowy.
Z tych wszystkich względów uważałem, że wydawnictwo powinno było wypłacić mi różnicę między realną kwotą dotacji a kwotą określoną w umowie. Byłem oczywiście gotów na kompromis w rodzaju, że Książnica pokryje różnicę nie w stosunku do kwoty z umowy, ale w stosunku do kwoty, którą bym dostał, gdyby książka została wydana terminowo, albo że różnice kursowe obciążą nas solidarnie. Wydawnictwo odpowiedziało mi jednak, że zgodnie z umową ustną miałem dostać tylko tyle, ile dadzą Szwedzi, a co do rzekomego spóźnienia, to jeszcze nawet nie minął termin zapisany w umowie. Jedno i drugie było prawdą. Tyle że termin zapisany w umowie był znacznie dłuższy od ustalonego ustnie, wychodziło więc na to, że wydawnictwo, kiedy pasują mu ustalenia pisemne, to powołuje się na pisemne, a kiedy ustne, to na ustne. Na takie wybiórcze trzymanie się ustaleń nie miałem oczywiście zamiaru się zgadzać i wniosłem sprawę do sądu. W trybie nakazowym, czyli pokazałem umowę, pokazałem wyciąg z konta i poprosiłem sąd, by nakazał Książnicy wypłacić mi różnicę. Książnica mogła wnieść sprzeciw i na rozprawie argumentować, że miałem dostać tylko tyle, ile wypłacą Szwedzi, ale nie wniosła i sąd nakazał jej wypłacić brakującą kwotę.
Przeboje z Książnicą opisałem w tekście „Co się przesunie, to się przesunie”, zamieszczonym w moim poradniku Jak wydać książkę.

2) Świat Literacki i „Gwiezdne drogi”. Poszło o to, że Świat Literacki nie wydawał (i najwyraźniej wcale nie miał zamiaru wydać) zamówionego przekładu książki. Ponieważ raz koleżanka, a raz pracownica wydawnictwa (sic!) Świat Książki zapytała mnie, po co mi wydanie, skoro dostanę pieniądze za przekład, wyjaśniam tym, którym takie pytanie się nasuwa: Stawki są tak niskie, że przekładanie literatury jest ekonomicznie nieopłacalne, jeśli mam tłumaczyć tylko dla pieniędzy, to wezmę instrukcję obsługi odtwarzacza DVD, a nie powieść. Wydany przekład to satysfakcja, prestiż, też możliwości ubiegania się o stypendium czy udział w imprezach dla tłumaczy literackich.
Zgodnie z art. 57 ustawy o prawie autorskim, jeśli wydawca nie opublikuje zakontraktowanej książki, tłumaczowi należy się odszkodowanie. Najpierw przez półtora roku (po terminie wydania książki określonym umową, na co Świat Literacki dał sobie dwanaście miesięcy) dopraszałem się u właściciela wydawnictwa Tomasza Brzozowskiego, żeby raczył ją wydać. Potem oficjalnie dałem mu na to jeszcze pół roku (bo wyznaczenia takiego dodatkowego półrocznego terminu wymaga ustawa, oczywiście te wcześniejsze półtora roku się nie liczyło, skoro nie było oficjalnego pisma). Brzozowski mnie zignorował, więc wniosłem sprawę do sądu i wygrałem. I to mimo nieuczciwych sztuczek, jakie Brzozowski stosował, m.in. wydrukował w czasie trwania procesu dwa egzemplarze „Gwiezdnych dróg” i usiłował wmówić sądowi, że książkę wydał.
Wszystkie nieuczciwe zagrania tego pana opisałem w tekście „Nasze wydawnictwo nie łamie umów!”, też zamieszczonym w poradniku.

3) Wydawnictwo in spe i „Mój cień”. Identyczna sprawa jak powyżej, czyli bezskuteczne domaganie się publikacji książki, też długo po upłynięciu wszelkich terminów i też wyglądało na to, że nie ma szans, by wydanie nastąpiło.
Do tego gość po chamsku wpakował mnie w niesłychanie nieprzyjemną sytuację. Składałem wówczas wniosek o stypendium do Szwedzkiego Funduszu Pisarskiego. Jako dorobek można było wymienić tylko wydane przekłady, nie liczyły się żadne zakontraktowane, w maszynopisie czy tuż przed wydaniem. Ale był jeden wyjątek: do wniosku można było wpisać przekład, który z całą pewnością ukaże się do miesiąca po terminie składania wniosku. I ten przekład należało dosłać. Ponieważ zbiegało się to z terminem wydania „Mojego cienia”, powiedziałem wydawcy in spe, jak się sprawy mają, i zapytałem, czy jest mi w stanie zagwarantować, że książkę najpóźniej właśnie do tego dnia wyda. Zastrzegłem się przy tym, że jeśli nie jest na sto procent pewien, to wolę, by to uczciwie powiedział, zrezygnuję z wpisywania „Mojego cienia” do wniosku. Że w tym przypadku musimy dostosować się do szwedzkich standardów, a w Szwecji zaplanowane książki wychodzą, skoro nie wycofywano możliwości wpisania ich do wniosku (stypendia Fundusz w pierwszej kolejności przyznawał autorom i tłumaczom publikującym w Szwecji). Wydawca in spe oświadczył, że mogę spokojnie „Mój cień” wpisać, daje mi słowo honoru, że w ciągu miesiąca książkę wyda. Musiałem czekać do ostatniego dnia, ale rzeczywiście tego ostatniego dnia wparował do mnie z egzemplarzem wydanej powieści. Natychmiast pobiegłem na pocztę, żeby terminowo wysłać ją Szwedom. A potem się zorientowałem, że skurwysyn (przepraszam, ale nie da się użyć innego słowa) bynajmniej książki nie opublikował, tylko przygotował dla mnie ten jeden egzemplarz. Nie dość, że książka wcale nie została wydana zgodnie z zapewnieniem we wniosku, to jeszcze posłałem Szwedom fałszywkę. W życiu się tak nie wstydziłem, kiedy się im z tego wszystkiego musiałem tłumaczyć.
Wyrok o odszkodowanie za niewydanie książki zapadł zaocznie, bo gość nie odbierał pism ani ode mnie, ani z sądu. O tym, że sprawę przegrał, dowiedział się, kiedy komornik wszedł mu na konto i ściągnął dla mnie to odszkodowanie.

4) Santorski (obecnie Czarna Owca) i „Kanalia”, „Młodość Martina Bircka” oraz „Sprawa Ewy Moreno”. O tym pisałem na moim blogu, ale Paweł Miłosz nawet na moim blogu nie umie znaleźć informacji, więc referuje to następująco:

3. Straszył sądem wydawnictwo Czarna Owca za zmiany w tekście Kanalii - oficjalnie go przeprosili, żeby się nie użerać.
4. To samo wydawnictwo straszył sądem za zmiany w dwóch książkach przez niego tłumaczonych - nie wiem jaki był finał.

Miłosz zna się na prawie autorskim jak krowa na modzie, nie wie, że pisarz i tłumacz z punktu widzenia prawa autorskiego to jedno i to samo, więc rozbija jedną sprawę na dwie. I przeinacza fakty, bo Czarna Owca wcale mnie nie przeprosiła i sprawa trafiła do sądu. Właśnie (po czterech i pół roku od wniesienia pozwu!) zapadł wyrok w pierwszej instancji, uznający moje racje. Ponieważ jednak sąd nie uwzględnił wszystkich moich roszczeń, czekamy na uzasadnienie wyroku, żeby dowiedzieć się dlaczego.
Dodajmy, że jest to jedyna sprawa odnosząca się do tematu dyskusji, którą ja prowadzę z panem Miłoszem, a której on tak starannie unika, odkąd wyłożył się na orzeczeniach, bo właśnie chodzi o to, że wydawnictwo nie dało mi tekstów do korekty autorskiej i opublikowało książki z nieuzgodnionymi ze mną zmianami. Według jego twierdzeń powinienem sprawę przegrać z kretesem, tymczasem jak na razie wygrywam.

5) Prószyński i „Niepełni”. Poszło o dopisanie bez mojej zgody i wiedzy podtytułu „O miłości wbrew przeciwnościom losu”. Jedyna sprawa, którą przegrałem, i jedyna, co do której Miłosz w swoim wykazie się nie pomylił. Żeby to nadrobić, poszedł na blog Koczowniczki, gdzie w sposób kłamliwy i manipulancki zreferował mój blogowy wpis o procesie:

Śmieszy mnie (…) postawa Pollaka, który po przegranej musiał jeszcze zmieszać sędzię z błotem (…) nie można poważnie traktować człowieka, który posługuje się taką argumentacją: "sędzia nigdy nie powinna ukończyć szkoły", "należy do tych, którzy nie czytają książek", "Pomyślałem, że wzięła łapówkę (...) Zaraz zresztą tę teorię odrzuciłem", "osoba bez umiejętności i predyspozycji do wykonywania tego zawodu". To są argumenty, to jest prostacko-pieniacka bluzganina.

Oczywiście, że to nie są argumenty, są to wnioski po dokonaniu drobiazgowej analizy uzasadnienia wyroku, po przedstawieniu i ocenieniu faktów. Pan Miłosz, który nieomal zapluł się z oburzenia, kiedy zacytowałem w stopniu równym przysłówek użyty przez niego w stopniu wyższym, bez żenady kłamie i manipuluje, sugerując odbiorcom, że żadnej analizy nie było, nie wspomina o tych faktach ani słowem. Usiłował to już zresztą zrobić pod wpisem „Nie ta ustawa, panie dzieju…” i przytoczyć ten wyrok, bez wchodzenia w szczegóły, jako obalający moją argumentację. A kiedy wskazałem na szczegóły, jak zwykle w przypadku, gdy nie potrafi na coś odpowiedzieć, udał, że tego nie widzi. Szczegóły zaś są takie, że sędzia uznała, iż sprawy nie ma, bo dopisany podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym (czyli nie ma kwestii, czy wydawnictwo miało prawo dopisać mi podtytuł, czy nie, bo hasło reklamowe może sobie oczywiście zamieścić, jakie chce). Wprawdzie wszyscy poza nią (czytelnicy, recenzenci, księgarnie, biblioteki) zgodnie odczytują frazę „O miłości wbrew przeciwnościom losu” jako podtytuł, wydawnictwo wprost przyznało, że dopisało mi podtytuł, ale sędzia to zignorowała i ogłosiła w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, że czarne jest białe, a białe czarne

6) Wydawnictwo Branta (a nie Bernikla, jak podaje pan redaktor, który nie doczytał – nie tylko z pisaniem, lecz także z czytaniem ma niejakie kłopoty – że opisując sprawę, używam fikcyjnej nazwy) i „Między prawem a sprawiedliwością”. Poszło o wysokość nakładu. Wydawnictwo oszukało mnie, drukując nakład nie tylko mniejszy niż przewidziany umową, ale tak mały, że książka nie miała szans na zaistnienie. A następnie usiłowało robić ze mnie durnia, że nakład określony umową jest nakładem nie początkowym, lecz docelowym. Pytanie wykazujące absurd tego twierdzenia, czy jeśli przed wygaśnięciem umowy nie osiągnie tego docelowego nakładu, to ostatniego dnia dodrukuje brakujący, chociaż potem nie będzie go już miało prawa sprzedawać, potraktowało tak, jak Paweł Miłosz traktuje pytania wykazujące absurd jego tez, czyli pominęło je milczeniem. Ale najwyraźniej uznało, że w sądzie takie wyjaśnienie nie przejdzie, bo nawet nie próbowało podjąć obrony.

Czy z powyższego wynika, że jestem pieniaczem, jak twierdzi pan redaktor? Według jego standardów zdecydowanie tak. Paweł Miłosz, jeśli chodzi o kulturę prawną, znajduje się gdzieś na poziomie galicyjskich czworaków. Nie jest przy tym jakimś szczególnym wyjątkiem, przecież właśnie dlatego Kaczyński może robić z Trybunałem Konstytucyjnym, co chce, że takich Miłoszów w Polsce legion. Zwrócenie się o rozstrzygnięcie sporu do powołanej w tym celu instytucji jest dla pana redaktora łażeniem czy ciąganiem po sądach. Czymś nagannym, niewłaściwym. Ale przez to, że taka postawa dominuje, ja muszę po tych sądach łazić. Bo skoro autorzy nie egzekwują swoich praw, wydawnictwa są nauczone, że mogą robić, co chcą. Umowa jest dla nich bezwartościowym świstkiem papieru, działają według zasady, że wydawnictwo nie ma żadnych obowiązków, a autor żadnych praw, a ten autor, któremu ta zasada się nie podoba, niech spierdala. W cywilizowanym kraju miałbym tylko jeden proces, ten z Książnicą: do powstania sytuacji spornej w znacznym stopniu przyczyniły się zewnętrzne okoliczności. W pozostałych pięciu przypadkach wydawca jawnie, bez żenady, z poczuciem bezkarności złamał umowę albo obowiązujące prawo. Złamał w istotnym punkcie, w kwestii fundamentalnej, a nie dopuścił się mniejszego czy większego naruszenia: nie paromiesięczne przekroczenie terminu wydania, tylko de facto odstąpienie od wydania, nie nakład mniejszy o jedną piątą, tylko jedna piąta uzgodnionego nakładu, nie kilka poprawek pogarszających tekst, a ponad czterysta (sic!), nie zmiana tytułu rozdziału, tylko całej powieści, i to na taki, który tę powieść ośmiesza. I w każdym przypadku wydawca był święcie przekonany, że autor może mu skoczyć, bo przecież do sądu nie pójdzie. Stąd też ignorowanie autora, kiedy doprasza się o polubowne rozwiązania. Po co dawać gościowi cokolwiek, skoro z naszego doświadczenia wynika, że można nie dać mu nic. A w każdej sprawie próbowałem się dogadać. Świat Literacki dostał ode mnie w sumie dwa lata ekstra na wydanie książki, choć według ustawy musiałem dać mu tylko pół roku, podobnie wydawca in spe miał na to znacznie więcej czasu. Przy Prószyńskim najpierw zadowoliłem się zapewnieniem, że podtytuł zostanie wycofany przy dodrukach, do sądu poszedłem dopiero, kiedy okazało się, że dodruków nie będzie, a wydawnictwo z tego powodu sprawę podtytułu uważa za zamkniętą i nie zamierza ze mną o innej formie zadośćuczynienia rozmawiać.
Tomasz Brzozowski ze Świata Literackiego nie mógł uwierzyć, że go pozwałem, nawet kiedy proces już się toczył, i zdumiony pisał do sądu, że przecież w taki sam sposób złamał umowę (oczywiście ujął to inaczej: że nie wydał zakontraktowanej książki) z kilkudziesięcioma innymi tłumaczami i nikt o żadne odszkodowania nie występował. Gdyby z tych kilkudziesięciu pozwało go trzech, ja bym nie musiał, bo pan Brzozowski nauczyłby się przestrzegać umów. Nie w tym sensie, że przyswoiłby sobie zasadę pacta sunt servanda, bo tę ma się we krwi albo nie, tylko kierując się czystym rachunkiem ekonomicznym: miałby świadomość, że wydrukowanie książki to znacznie mniejszy wydatek niż wypłata odszkodowania i pokrycie kosztów procesu.

Podsumowując, polskie wydawnictwa ogłosiły sobie podobnie jak Paweł Miłosz, że prawo nie obowiązuje. W przypadku Miłosza, kiedy rzecz sprowadza się do dyskusji w internecie, jest to nawet zabawne, ale człowiekowi przestaje być do śmiechu, kiedy staje naprzeciw ludzi o takiej mentalności w realnym życiu. Którzy działają z pozycji siły i demonstrują, że nie liczą się dla nich żadne ustalenia. Pozostaje pogodzić się z tym, że jest się oszukiwanym, albo iść do sądu. Ja wybieram to drugie. Ale egzekwowanie swoich praw jest w tym kraju najwyraźniej czymś niestosownym.

czwartek, 14 lipca 2016

Zmiany?

Zostałem poproszony o wprowadzenie zmian na swoim blogu, gdyż „jest on nieestetyczny”. Chciałbym zapytać, co inni sądzą na ten temat, czy zmiany rzeczywiście są potrzebne. Chodzi o wygląd, nieestetyczne treści rażące odbiorców od Sowy począwszy, przez Królika i Migurę aż po Miłosza, oczywiście zostaną. Drugi zarzut brzmi, że ciężko się po moim blogu poruszać, prawda to?

poniedziałek, 11 lipca 2016

Niekonstytucyjne stadiony

Kibol Lecha o pseudonimie Klima został skazany za krzyczenie na stadionie „Islamista, brudna kurwa, nam, Polakom, nie dorówna. Cała Polska śpiewa z nami, wypierdalać z uchodźcami”.

Klima bronił się w sądzie następująco: „Społeczeństwo w Polsce nie chce uchodźców. Beata Szydło, premier polskiego rządu, też tak mówi i jakoś nie siedzi na ławie oskarżonych. (…) Nikt nikogo nie obrażał. My wyrażamy poglądy. 90 procent społeczeństwa nie chce tych ludzi”.

Można wprawdzie polemizować z twierdzeniem, że nazwanie kogoś „brudną kurwą” nie jest obrażaniem, ale sprawy o obrażanie powinny być rozstrzygane w sądzie cywilnym, a nie karnym. Poza tym Klima ma rację. Dlaczego prokuratura nie ściga na przykład Kaczyńskiego za wywody, że uchodźcy roznoszą pasożyty, albo Luizy Dobrzyńskiej za jej blog, gdzie – jako dobra katoliczka pełna miłości bliźniego – z nienawiścią pisze o muzułmanach? Bo Klima jest kibolem, a tamci nie? Bo wiadomo, że Kaczyński ani Dobrzyńska nie dadzą takiemu uchodźcy w papę, kiedy go spotkają? A Klima może dać? To jak da, wtedy się go zamknie. Dopóki nie robi nic innego niż Kaczyński i Dobrzyńska, sądzenie go jest stosowaniem prawa wybiórczo, uzależnianiem ścigania nie od czynu, a od osoby.

Żeby była jasność: nie jestem za pociąganiem do odpowiedzialności Kaczyńskiego ani Dobrzyńskiej czy innych, którzy podpisują się pod przytoczonym hasłem. Uważam takie poglądy za obrzydliwe i nieludzkie, jest mi wstyd, że jestem członkiem narodu, który w większości nie poczuwa się do pomocy ludziom uciekającym przed wojną, gdybym miał jakieś złudzenia co do polskiego katolicyzmu, dziwiłbym się, jak można żywić takie poglądy jednocześnie z przekonaniem, że jest się dobrym chrześcijaninem, stojącym moralnie wyżej od tych brudnych kurew, ale na tym właśnie polega wolność słowa, że każdy może sobie wygłaszać takie obrzydlistwa, jakie chce.

I nie przekonuje mnie argument, że w tym przypadku mamy do czynienia z mową nienawiści. Jeśli tak zakwalifikujemy to hasło, w praktyce nie można by wyrazić swojego poglądu na temat danej grupy wyznaniowej w inny sposób niż językiem literackim. Kibole użyli swojego normalnego języka, o kibolach wrogiej drużyny wypowiadają się przecież podobnie, nie sięgnęli po jakieś specjalne obelgi, żeby akurat obrazić wyznawców islamu. Nie nawołują do przemocy, trudno uznać, że jakiś uchodźca (których zresztą, żeby było śmieszniej, wcale w Polsce nie ma) po tym wezwaniu naprawdę się przestraszy, że ktoś go, bijąc i kopiąc, wyekspediuje za którąś polską granicę. Poza tym kibole nie chcą wyrzucać islamistów dlatego, że to islamiści, ale dlatego, że im się islam z terroryzmem kojarzy. Po części słusznie im się kojarzy, ale nawet gdyby kojarzył się niesłusznie, to nie ma takiej zasady, że do debaty publicznej dopuszcza się tylko poglądy mające oparcie w faktach. Gdyby tak było, spora część uczestniczących w tej debacie musiałaby zamilknąć.

Dlaczego o tym piszę? O wolności słowa i o tym, że w Polsce wcale jej nie ma i nawet intelektualiści nie rozumieją, na czym polega, pisałem już wielokrotnie. Otóż rozwaliło mnie uzasadnienie wyroku, cytuję za „Wyborczą”:

Sędzia Krzysztof Mikołajczak: Taki wyrok jest sprawiedliwy. Pokaże oskarżonemu oraz jego współtowarzyszom, że stadiony służą rozrywce, a nie są miejscem, gdzie można wyrażać swoje poglądy społeczne i polityczne.

Ktoś twierdzi, że PiS z Ziobrą na czele chce rozwalić polskie sądownictwo? Przecież jak mamy takich sędziów, to nie ma czego rozwalać. Kto temu panu dał dyplom ukończenia studiów prawniczych i dopuścił do orzekania? Przecież w tym uzasadnieniu sędzia ogłasza, że skazał Klimę za poglądy społeczne i polityczne. Nie za mowę nienawiści, a za _poglądy_. Za to, że wyrażał je w niewłaściwym miejscu. Nie wiem, jak państwo, ale ja na przykład dotąd nie wiedziałem, że stadiony piłkarskie są eksterytorialne i że polska konstytucja i zagwarantowane nią prawa na stadionach nie obowiązują. (Oczywiście PiS zawiesił konstytucję, ale odnosimy się do stanu, w którym by obowiązywała). Stadiony, panie sędzio, są takim samym miejscem do wyrażania poglądów jak internet, uliczna trybuna, dowolna aula czy mieszkanie każdego Polaka. Oczywiście, gospodarz danego obiektu może sobie nie życzyć, by w tym obiekcie jakiś rodzaj działalności był prowadzony. Ale to jest sprawa między nim a jego gościem. Jeśli organizator meczu zabroni politycznych transparentów, a kibic, kupując bilet, ten zakaz zaakceptuje, to późniejsze wywieszenie transparentu będzie złamaniem tylko umowy z organizatorem, a nie polskiego prawa. I sądowi nic do tego, że kibic tę umowę złamał, chyba że organizator będzie chciał nałożyć na niego karę przewidzianą umową i w celu jej wyegzekwowania zwróci się do sądu. Cywilnego, nie karnego. Czy jak ktoś zaprosi gości na imprezę i każe im się ubrać na biało, to będzie pan skazywał na ograniczenie wolności i grzywny tych, którzy przyjdą ubrani na czarno, bo gospodarz czarnych strojów sobie nie życzył?

niedziela, 10 lipca 2016

Po wstaniu z kolan

We wczorajszym programie rozrywkowym pt. „Schlag den Star” w niemieckiej telewizji Pro7 jedną z konkurencji między rywalizującymi zawodnikami było połączenie w pary nazw państw i nazwisk przywódców. Zadanie okazało się zawierać polski akcent:

poniedziałek, 4 lipca 2016

Normalnie jak Chuck Norris, czyli zera moralne dwa

Wpis Pawła M., w którym z zapałem dowodził swoich racji w kwestii korekty autorskiej na podstawie uchylonej ponad dwadzieścia lat temu ustawy, nie spotkał się z żadnymi komentarzami. Dopiero po mojej odpowiedzi pojawił się tam anonim, ten sam, który pod tą odpowiedzią zamieścił komentarz, podpisując się jako Janek Wiśniewski. Przy czym „Janek Wiśniewski” najwyraźniej podziela przekonanie Pawła M., że czytelnicy mojego bloga to idioci, bo w celu uwiarygodnienia się podaje e-mail i oczekuje, że dzięki temu idioci uwierzą w istnienie Janka Wiśniewskiego. Anonima meritum sporu w ogóle nie interesuje, nie zająknął się na ten temat ani słówkiem, atakuje mnie wyłącznie personalnie. Nie ma w tym nic dziwnego, anonim zna się na prawie autorskim tylko odrobinę lepiej niż Paweł M. (wie, a w każdym razie nie skompromitował się publicznie niewiedzą, jaka ustawa obowiązuje), a „odrobinę lepiej” oznacza w tym przypadku pełną ignorancję. Na podstawie czego oceniam wiedzę anonima? Ano na podstawie jego poradnika. Bo doskonale wiem, kim anonim jest, zdradza się poniższym passusem:

Proszę uważać, bo jedno słowo za dużo i facet skrobnie pozew o naruszenie dóbr osobistych z żądaniem odszorowania. Sądzę, że na takich właśnie procesach (albo ugodach) Pollak żeruje. Znam to z własnego doświadczenia.

Jedyną osobą, która wie z własnego doświadczenia, że może zostać pozwana przez Pollaka o naruszenie dóbr osobistych, jest Aleksander Sowa. Dość powszechnie znany grafoman, wyśmiewany m.in. przez Martę Syrwid w „Koktajlu z maku”, autor dyletanckiego poradnika o wydawaniu książek. Przy czym chciałbym sprostować, jakoby obchodziły mnie kłopoty Aleksandra Sowy z higieną, w pozwie nie domagałem się, by go odszorowano, a jedynie, by wypłacił mi odszkodowanie.

Po prześledzeniu wpisów blogaska Pollaka

W klubie całkowicie bezradnych wobec argumentów czy zarzutów przedstawianych na moim blogu i dlatego starających się go zdyskredytować określeniem „blogasek” mam już czterech członków: Łukasz Migura, Tomasz Zackiewicz, Aleksander Sowa i Paweł M. Piątego trzeba chyba będzie jakimś ciastkiem przywitać.

Wydaje mu się, że jest wielkim pisarzem i pogardza resztą. .

Bo literaturę polską, proszę państwa, tworzą Pollak, Grzebuła, Sowa, Nasiłowska, Saddler, Wołoszyk i Kałaska. Teza byłaby nie do obrony, gdyby istnieli tacy pisarze jak Krajewski, Bonda, Miłoszewski, Myśliwski, Tokarczuk czy Kruszyński, ale nie istnieją.

Jego ulubione tematy to grafomania, sądownictwa, self-publishing i konkretne osoby.

Powstaje pytanie, czy pisząc o Sowie, sięgam do tematu grafomania czy konkretne osoby. Wziąwszy pod uwagę, że „sądownictwo” nie ma liczby mnogiej, chyba jednak grafomania.

Temat eksploatuje temat, jak tylko się da.

Bo mój blog, proszę państwa, to takie małe perpetuum mobile. Tematy same się eksploatują, a ja leżę sobie do góry brzuchem i pociągam piwko.

Jako nauczyciel nic nie osiągnął, nie osiągnął nic jako pisarz i tak samo jako tłumacz.

Zarobkowałem jeszcze jako dziennikarz i sprzątacz. I teraz mam zagwozdkę. Czy Aleksander Sowa o tych zawodach nie wspomniał, bo o nich nie wie, czy dlatego, że zrobiłem w nich karierę?

(…) ale proszę uważać. Jest bardzo sprytny, a do tego niebezpieczny, wyrachowany i kalkuluje.

Normalnie jak Chuck Norris.

ja w internecie widziałem pozew wobec krytykowanego na jego blogu autora (…). Najlepsze jednak, że krzyczy u siebie na blogu, że to jego pozywają...

Sowa zapomniał dodać, że autora niezależnego. Nie pisałem też na blogu o pozywaniu mnie, tylko o straszeniu sądem. Tłumaczyłem Sowie tę różnicę, ale najwyraźniej jej nie pojął, co mnie zresztą nie dziwi, w jego głowie jakieś procesy z pewnością przebiegają, ale nie są to procesy myślowe.

Usuwa komentarze pod pretekstem wulgaryzmów (albo niepodpisywanie się adwersarzy), ale m niestety tym się wyróżnia.

Ten sam zarzut stawia Sowa jako Janek Wiśniewski, dość idiotycznie pod wpisem, pod którym jak na dłoni widać, że daję oponentom praktycznie nieskrępowaną swobodę wypowiedzi i toleruję nawet komentarze przekraczające wszelkie normy kultury (z każdego innego bloga Paweł M. dawno by wyleciał, a blogerowi trudno byłoby czynić zarzut z powodu usunięcia jego komentarzy). Żeby było śmieszniej, rzekome cenzurowanie komentarzy oburza człowieka, który na swoim blogu nie dopuszczał żadnych krytycznych głosów, a w ferworze ich kasowania w końcu skasował cały blog.

Co jakiś czas dopada jakąś osobę (wydawnictwo albo temat itd.) i potrafi ja skutecznie zmieszać z błotem.

Gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości, że autorem omawianego komentarza jest Aleksander Sowa, rozwiałaby je ta nieudolna konstrukcja zdania, z której wynika, że wydawnictwo albo temat to osoba. „Zmieszać kogoś z błotem” znaczy „naubliżać komuś, zniesławić, oczernić kogoś”. Nie „skrytykować, wytknąć błędy”. Przykładów zmieszania z błotem Sowa nie podaje. To ja podam. W rzeczonym komentarzu Sowa pisze o mnie:

Jeden z tych, co prowadzą fundację (Szwedzka) jedynie dla własnej korzyści.

To oskarżenie o machloje sprostowała Koczowniczka (bardzo dziękuję):
(…) to wredne oszczerstwa. Z fundacją było tak, że kiedyś za własne pieniądze (WŁASNE!) pan Paweł wydawał szwedzką klasykę, którą przedtem przetłumaczył. Mógłby w tym czasie tłumaczyć na przykład kryminały i dużo zarobić. Włożył w to bardzo dużo czasu, wysiłku i własnych pieniędzy. Mało kto by się na to zdobył.
Kiedyś w tym przypadku to będzie już z 10 lat. Jedyne pieniądze, jakie Fundacja dostała z zewnątrz, to były standardowe dotacje z Instytutu Szwedzkiego na przekład, o które mogło się ubiegać i na ogół dostawało każde wydawnictwo chcące wydać szwedzką książkę. Taka dotacja powinna trafić do mojej kieszeni (bo to był zwrot kosztów przekładu), żebym miał na dziwki i narkotyki, szła na wydanie książki i honoraria dla współpracowników. Bywało, że nie starczała, wtedy dokładałem z własnych pieniędzy. Nie na każdą książkę Instytut też dał, odmówił np. dofinansowania „Jezusa Barabasza”, opłaciłem więc wydanie ze swoich środków, a powieść – jak zresztą większość wydanych przez Fundację książek – okazała się deficytowa.
Sowa bez żenady kłamie, formułuje swoje oskarżenie bez cienia dowodu, poszlaki czy choćby skrawka podejrzenia uzasadniającego tę kalumnię. I teraz mam problem. Bo Aleksander Sowa zamiast skupić się na wspaniale, wedle jego własnych słów, rozwijającej się karierze literackiej, został policjantem. Jako człowiek Sowa jest etycznym zerem. Kiedy Koczowniczka wypomniała mu, że reklamuje książkę tekstem z bykiem ortograficznym, Sowa oskarżył ją o kłamstwo, a na dowód pokazał u siebie okładkę bez tego błędu. „Zapomniał” poinformować swoich czytelników, że Koczowniczka znalazła błąd nie na okładce, tylko w klipie promocyjnym. Jej wyjaśniający komentarz skasował, klip skasował, a wpis na blogu z fałszywym oskarżeniem zostawił. A później skasował całego bloga, żeby zatrzeć ślady swoich manipulacji. Etyka prywatna a zawodowa to jednak dwie różne rzeczy. Sowa po włożeniu munduru oczywiście zostawia swój paskudny charakter w domu i przestrzega zasady, że człowieka nie oskarża się bez uzasadnionych podejrzeń, poszlak czy dowodów, a tym bardziej wbrew swojej wiedzy, że oskarżenie jest nieprawdziwe. I tym samym muszę wycofać się ze stwierdzenia, że to pan Aleksander Sowa zamieścił inkryminowany komentarz. Bardzo go przepraszam za to niesłuszne posądzenie i proszę czytelników, by tam, gdzie jest „Sowa” albo „Aleksander Sowa”, czytali „anonim”.

Jak reaguje Paweł M. na to, że na jego blogu uczciwy człowiek jest zniesławiany i kłamliwie oskarżany o defraudację? Czy potrafi wznieść się ponad to, że tego człowieka nie znosi? Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że nie potrafi.

Anonimowy nie naruszył dóbr Pollaka, przynajmniej ja tego nie widzę.
Zwrot: >>Jeden z tych, co prowadzą fundację (Szwedzka) jedynie dla własnej korzyści.<<
Jest tak enigmatyczny, że właściwie nie wiadomo co ma na myśli. Może np. to, że Pollak promuje się jako tłumacz?

Gdyby to usprawiedliwienie, dlaczego nie kasuje zniesławiającego komentarza, zamieścił ktoś inny, byłoby jasne, że rżnie głupa, ale redaktor Paweł M. udowodnił już nieraz, że jest wtórnym analfabetą i rzeczywiście ma kłopoty z właściwym rozumieniem pisemnych komunikatów. Więc nawet jeśli rżnie głupa, to nie da się tego wykazać, bo w tym rżnięciu głupa jest w pełni wiarygodny. A raczej nie dałoby się i byłby, gdyby nie to, że wcześniej Paweł M. zamieścił komentarz, w którym ujawnia, że oskarżenie anonima jednoznacznie odczytuje jako zniesławiające, jeśli okazałoby się nieprawdziwe:

Piszesz tu na własną odpowiedzialność. Zakładam, że wspominając o fundacji Pollaka (nie wiedziałem nawet, że takowa prowadzi) wiesz co robisz.

Pan M. bardzo liczył na to, że okażę się złodziejem. Ku jego rozczarowaniu nie kradnę. Ale po namyśle doszedł do wniosku, że fałszywe oskarżenie może bezkarnie na swoim blogu zostawić. Zemścić się za to, że go ośmieszyłem, punktując jego bezbrzeżną ignorancję, jeśli chodzi o prawo autorskie. Poziom moralny zero.