poniedziałek, 6 czerwca 2016

O pewnym typowym spotkaniu autorskim

Autorka bloga Read with Nefmi przeżywa, że jako jedyna przyszła na spotkanie autorskie ze mną we wrocławskiej kawiarni kulturalnej Barbara. Szuka przyczyn tego szokującego ją stanu rzeczy, a spotkanie nazywa nietypowym. No cóż. Blogerce po pierwsze umknęło, że wcale by jej na tym spotkaniu nie było, gdyby wydawnictwo Oficynka, z którym nawiązała współpracę, nie poprosiło jej o napisanie z niego relacji. Pojawiła się tam niejako służbowo, więc trudno uznać ją za zwykłego uczestnika, a co za tym idzie, jeśli uczciwie podać liczbę tych, którzy chcieli mnie posłuchać, wyniosła ona zero. Po drugie gdyby blogerka chodziła na spotkania z nieznanymi pisarzami – a najwyraźniej ma pretensje, że inni tego nie robią – wiedziałaby, że jeden uczestnik czy pusta sala nie jest niczym nietypowym. Przy czym wiem to nie tylko jako ten nieznany pisarz, ale właśnie też jako taki uczestnik, któremu zdarzało się tworzyć jednoosobową widownię.

Ba, bywa, że nawet popularni pisarze ściągają niewiele większą publiczność. Niestety, jesteśmy w Polsce, gdzie większość woli posłuchać, co ma do powiedzenia polityk, który nie ma nic do powiedzenia, tylko karmi swój elektorat formułkami, żeby dostać jego głos, albo aktor, który też nie ma nic do powiedzenia, bo sam jeszcze nic nigdy wymyślił, tylko odtwarza, co mu inni napisali. Gdyby ktoś kazał mi zgadywać, ilu czytelników przychodzi na spotkania z Olgą Tokarczuk, to strzeliłbym, że nie mniej niż setka. W każdym razie zanim na spotkanie z nią poszedłem i ze zdumieniem doliczyłem się góra dwudziestu osób. Na Festiwalu Kryminału w Pile pierwszy występował Marek Krajewski, a ja z przerażeniem rozglądałem się po pustawej sali i obliczałem, jakie niedobitki dotrą na spotkanie ze mną, biorąc uwagę przepaść, jaka nas dzieli, jeśli chodzi o popularność. Potem okazało się, że nie było tak źle, ale co się strachu najadłem, to moje. Strachu, bo to był festiwal, na „zwykłym” spotkaniu zerowa frekwencja wprawdzie niczym przyjemnym nie jest, ale też nie rozpaczam z tego powodu, traktuję ją jako jeden z przykrych przejawów rzeczywistości, na który nic nie mogę poradzić. Tym mniej dotkliwy, że się z taką sytuacją liczę i jestem na nią przygotowany. Przed spotkaniem w Barbarze bałem się czegoś innego. Otóż jeśli spotkanie ma się odbyć na przykład w bibliotece i nikt nie przyjdzie, sprawa jest jasna: nie wypaliło, pakuję manatki i wracam do domu. W kawiarni kulturalnej mogą siedzieć ludzie, których status jest niejasny. Nie wiadomo, czy chcą mnie posłuchać, czy jedynie wypić kawę. Zaczynam mówić, a okazuje się, że tylko im przeszkadzam w delektowaniu się cappuccino. I to jest sytuacja, w której człowiek naprawdę głupio się czuje. Kiedy więc dotarłem na miejsce i odkryłem, że w Barbarze część gastronomiczna i kulturalna są wyraźnie rozgraniczone, odetchnąłem z ulgą. Potem moja uwaga skupiła się na tym, że organizatorzy nie zapewnili prowadzącego, a według informacji z wydawnictwa takowy miał być. To mnie zdenerwowało, bo generalnie nie lubię występować sam, a co dopiero kiedy dowiaduję się o tym pięć minut przed spotkaniem. Uważam, że spotkanie z prowadzącym wypada znacznie żywiej i ciekawiej, jest interakcja, którą nie zawsze udaje się uzyskać z publicznością. Moje wypowiedzi są bardziej spontaniczne, bo reaguję na pytania prowadzącego, a nie mówię według przygotowanego scenariusza. I nie czuję żadnej presji, bo nie ja odpowiadam za przebieg spotkania. To prowadzący musi zadbać, żeby wszystko poszło gładko i sprawnie, postarać się wciągnąć publiczność do rozmowy i pacyfikować tych, którzy przyszli nie po to, by pisarza posłuchać, ale żeby mu coś opowiedzieć. Tacy ludzie są zmorą spotkań autorskich, niby zadając pytanie, potrafią wygłaszać długie tyrady i to wcale niekoniecznie o literaturze.

Kiedy studiowałem na UAM, przyjechał do nas Stanisław Barańczak (wtedy uniwersytecka aula była wypełniona po brzegi). Do dziś pamiętam swój podziw, jak facet od głupiego pytania studenta potrafił przejść do sensownej i ciekawej wypowiedzi, nie ujawniając przy tym pytającemu, że zadał głupie pytanie. Okazało się, że mam tę samą umiejętność i z tego względu kiepski prowadzący niespecjalnie mi przeszkadza, a z powodów wskazanych wyżej uważam, że lepszy kiepski niż żaden. Chociaż na ogół miewałem dobrych prowadzących, zresztą wiele nie trzeba, żeby dobrze poprowadzić spotkanie z pisarzem. Jeśli zna się jego książki, ma się przygotowane pytania, ale nie zadaje się ich punkt po punkcie, tylko reaguje na to, co autor mówi, to trudno zawalić sprawę. Ostatecznie esencję spotkania tworzą wypowiedzi pisarza i wystarczy dać mu podkładkę, by wyszło ciekawie. Właściwie tylko raz prowadzący naprawdę mi podpadł, był to gość z wydawnictwa Branta, które opublikowało „Między prawem a sprawiedliwością”. Najpierw wygłosił tak długi wstęp, że zirytowany zwróciłem mu uwagę, że spotkanie jest ze mną, a nie z nim, a potem przeczytał fragment jednego z opowiadań, ujawniając wynik opisywanego w nim procesu (a każdy, kto czyta mojego bloga, wie, że mało co mnie tak wkurza jak spojlerowanie). Dlaczego nie czytałem sam? Bo nie mam za grosz zdolności aktorskich i twardo odmawiam czytania publicznie swoich tekstów. Zawsze mówię prowadzącemu, że albo czyta on, albo nie czytamy w ogóle.

Pytania na spotkaniach na ogół się powtarzają, zwłaszcza że ich tematem jest zwykle cała moja twórczość (również przekładowa), a nie pojedyncza książka. Nie mam tych spotkań tak wiele, by mnie to nużyło, do tego nie muszę przecież za każdym razem odpowiadać tak samo. Zawsze też pojawi się urozmaicenie w postaci pytania, którego nigdy wcześniej nie było (na ostatnim spotkaniu w Szczecinie mówiłem np. o planach tłumaczenia przeze mnie powieści „Ten kto ostrzy wilków kły” Cariny Rydberg, nikt wcześniej się tym nie interesował). Ale są standardowe pytania, których serdecznie nie trawię, a do nich należy „skąd bierze pan pomysły na swoje powieści?”. Ostatnio chyba odpowiadałem, że to tajemnica zawodowa. To też jest zaleta spotkania z prowadzącym, że na dane pytanie można odpowiedzieć krótko i węzłowato albo w ogóle nie odpowiedzieć. Mówię, że odmawiam odpowiedzi albo że nie umiem odpowiedzieć, i już. Prowadzącego czasami na takie dictum zatyka i nerwowo szuka na liście następnego pytania :-), ale uważam, że nie ma nic gorszego, jak udawać wszechwiedzącego albo silić się na odpowiedź na pytanie, którego się na przykład nie zrozumiało, zamiast poprosić o wyjaśnienie. Myślę też, że takie nastawienie przyczynia się do tego, że na spotkania chodzę na pełnym luzie, jest to dla mnie czysta przyjemność, a nie stresujący obowiązek.

14 komentarzy:

  1. O rany, przyjechałam na dwa tygodnie do Wrocławia, ale nic nie wiedziałam o tym spotkaniu. Gdyby Pan poinformował na fejsie (a zaglądam, zaglądam), gdyby gdzieś mignęła mi informacja chętnie bym przyszła bo nawet dwie Pana książki czytałam. Ale skąd miałam wiedzieć że jest spotkanie? Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Biję się w piersi, podałem na blogu, na fejsie zapomniałem.

      Usuń
  2. Ja też bym przyszła, ale dowiedziałam się po fakcie, bo na bloga zaglądam - jak ten pies Pawłowa - w poniedziałki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież była Pani już wielokrotnie, co nowego się Pani dowie?

      Usuń
  3. W sumie to jestem trochę zaskoczony, że zainteresowanie spotkaniami jest AŻ TAK małe. Sam co prawda byłem na takim zaledwie raz (i to pewnie blisko dekadę temu), ale - z tego, co pamiętam - sala była dość szczelnie wypełniona.

    Ciekawi mnie jednak coś innego. Rozumiem, że spotkania autorskie - a przynajmniej część z nich - są płatne (w sensie, że Pan, jako autor, otrzymuje honorarium za udział). A co, jeśli spotkanie nie dojdzie do skutku, bo nie będzie widowni? Honorarium przepada?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko za część spotkań autor dostaje honoraria (wg zasady im bardziej popularny, tym chętniej mu płacą). Chyba nie miałem takiej sytuacji, by na płatne spotkanie nikt nie przyszedł, ale wydaje mi się, że honorarium nie powinno przepadać, autor się stawił i jest gotów swoich obowiązków dopełnić, a że organizator nie zdołał zgromadzić publiczności, to jego zmartwienie. Bo dużo też zależy od aktywności organizatora i jak on reklamuje spotkanie.

      Usuń
  4. Kiedyś miałam taką sytuację, tzn. na spotkanie nikt nie przyszedł, a wynagrodzenie dostałam, więc raczej płacą niezależnie od publiczności. No i faktycznie trudno w takim przypadku obwiniać autora - on przyszedł, a że okazał się mniej popularny niż organizatorom się wydawało... Bywa. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Panie Pollak, zarzucam Panu kłamstwo:
    "Dlaczego nie czytałem sam? Bo nie mam za grosz zdolności aktorskich i twardo odmawiam czytania publicznie swoich tekstów." Byłam na spotkaniu, gdzie czytał Pan fragment swojej książki. Miało to miejsce we Wrocławiu w roku 2014

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzeczywiście łatwiej byłoby z prowadzącym. Jak ktoś spotkanie prowadzi, to nawet dla jednej osoby można podjąć rozmowę z autorem. Ale jeśli nie ma prowadzącego, a jest tylko jeden uczestnik, który niekoniecznie ma wiele pytań, to trochę bez sensu, żeby autor przez godzinę wygłaszał monolog do jednej osoby.
    Magdalena

    OdpowiedzUsuń
  7. Mam takie nieodparte wrażenie, że spotkanie autorskie jest formą ginącą. Zauważyłam, że nawet bardzo znani autorzy nie gwarantują już pełnej sali. Bardzo nad tym boleję, bo lubię takie wydarzenia, a boje się, że w świetle malejącego zainteresowania publiczności spotkań autorskich będzie coraz mniej. W końcu głupio jest wydawać pieniądze (nawet jeśli nie są one własne tylko publiczne) na imprezy, na które prawie nikt nie przychodzi. Żal! Ale cóż może zmienić moje ubolewanie? Zastanawiałam się już kiedyś nad przyczynami takiego stanu rzeczy. Być może przyczynił się do tego Internet – w zasadzie prawie każdemu autorowi można zadać pytanie w dowolnej chwili. Część ma własne witryny, inni udzielają się na forach albo na facebooku. Więc jeśli czytelnik chce się czegoś od Autora dowiedzieć, to się i tak dowie. Być może dla pokolenia wychowanego w dobie Internetu kontakt osobisty nie jest aż tak ważny jak dla moich rówieśników. Nie wiem. To w sumie ciekawe zagadnienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam się, że nie całkiem wiem, po co miałabym iść na spotkanie autorskie. Spotykam się z autorem w najbardziej komfortowym dla mnie wydaniu - czyli z wytworem jego wyobraźni i pracy, i nie umiem wymyślić, co poza tekstem miałoby mnie interesować. Na studiach polonistycznych wkuwaliśmy jeszcze biografie pisarzy, to może mogłabym pytać o jakieś fajne kochanki albo inne środowiskowe ploteczki? W sam raz do tej biografii, która powstanie po śmierci autora.
      Drugim aspektem spotkań autorskich, który mnie odstraszał, był tłum, ale spotkania znam głównie z targów książek, które mają inną specyfikę. Na tych kilku pozatargowych autor nie wyglądał na szczęśliwego, czytelnicy udawali większych erudytów niż są, pytania były odtwórcze i rozteoretyzowane (przyznaję się do przykrej awersji po kilku semestrach teorii literatury). Gdybym miała pewność, że trafię na spotkanie, na którym autor człowiek, czytelnik też człowiek i o ludzkich rzeczach rozmawiajmy, szybciej zdecydowałabym się na przyjście.

      Usuń
  8. Dzień dobry! Wcześniej nie zwróciłam uwagi, że odniósł się Pan do mojego tekstu. Pozwoli Pan, że odpowiem.

    Po pierwsze, wydawnictwo nie prosiło mnie o napisanie relacji. Przedstawiciele Oficynki przesłali mi informację o spotkaniu z Panem, a ponieważ przeczytawszy Pana powieści, chciałam się dowiedzieć czegoś więcej, postanowiłam przyjść na spotkanie autorskie. Ze strony Oficynki otrzymałam jedynie prośbę o udostępnienie informacji o spotkaniu z Panem, decyzja o przyjściu była tylko i wyłącznie moja.
    Po drugie, w miarę możliwości bywam na spotkaniach autorskich mniej i bardziej znanych autorów, i jeszcze nigdy nie spotkałam się z sytuacją, żeby nie przyszedł nikt. Nie będę wnikać od czego to zależy, ale ponieważ była to dla mnie nowa sytuacja "przeżywam", jak Pan to ujął.

    Jeszcze raz podkreślam, nie byłam na spotkaniu służbowo, tylko jako czytelniczka zainteresowana tym, co ma Pan do powiedzenia. Na koniec zauważę, że nie zjedna Pan sobie grona wiernych fanów, krytykując publicznie osoby (albo raczej osobę), które jednak na spotkanie z Panem przyszły. Zwłaszcza, że "gramy w jednej drużynie", a ja mimo wszystko starałam się wypromować Pana spotkanie.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też zdarzyło mi się być jedyną osobą na spotkaniu. Ale nie pisałam o tym na swoim blogu, bo po co? Napisałabym tylko w wypadku, gdybym nie lubiła autora i chciała sprawić mu przykrość. Trochę brakuje Ci taktu, dziewczyno. Chwalisz się, że Ty jedna przyszłaś... I co, mamy Cię podziwiać? Na drugi raz zachowaj takie informacje dla siebie.

      Ostatnio byłam na spotkaniu z autorką, której nie lubię. Poszłam zwrócić książki do biblioteki i pani bibliotekarka poprosiła, żebym została na spotkaniu. Cóż miałam robić, zostałam. Wszystkie obecne osoby zostały w ten sposób zwerbowane.

      Usuń
    2. Pani Haniu, na spotkaniu powiedziała mi Pani, że przyszła na prośbę wydawnictwa. Skoro było inaczej, zwracam honor i dziękuję, że chciała mnie Pani posłuchać. Dziękuję również, że próbowała Pani spotkanie rozpropagować. Nie krytykowałem Pani za przyjście na spotkanie, odnosiłem się do tego, co Pani napisała, a szantaż moralny „proszę nas nie krytykować, bo nie będziemy pana lubili” jest nieładny. Blogowanie jest taką samą działalnością publiczną jak pisarstwo i tak samo podlega ocenie.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.