Dwa tygodnie temu opisałem, jak wyglądało zamieszczanie książki w „inteligentnym systemie wydawniczym” Ridero, dzisiaj druga część, jak Ridero tę książkę rozprowadza. Pierwszym sygnałem, że będzie to tak samo do dupy zorganizowane, było żądanie, żeby mailowo potwierdził, że udzielam Ridero licencji na dystrybucję. Takie mailowe potwierdzenie nie jest prawnie w żaden sposób bardziej wiążące niż akceptacja regulaminu na stronie, więc całkowicie zbędne zawracanie tyłka, ale, jak rozumiem, należy się cieszyć, że Ridero nie każe autorowi fatygować się do notariusza.
Potwierdziłem 16 marca; jak państwo pamiętają, książka miała być w księgarniach po 10 dniach, ale że po drodze były jeszcze święta wielkanocne, nawet nie próbowałem sprawdzać, czy rzeczywiście w tym terminie tam się znalazła (choć nie było zastrzeżenia, że mowa o dniach roboczych). Wszedłem do księgarni 29 marca. W dwóch książka była, w Publio i Virtualo nie. Wszedłem 30 marca, w Publio była, w Virtualo nie. Napisałem do serwisu z pytaniem, dlaczego nie ma. Wyjaśnienie brzmiało: „w tej chwili pracujemy nad automatycznym systemem umieszczania e-booków w dystrybucji Virtualo, stąd pojawiają się opóźnienia. Dostosowując się do procedury tego procesu, potrzebujemy pewnej puli książek (np.: dystrybutor ma wymagania, co do liczby książek, które przyjmie jako metadane). Jeżeli jednak bardzo Panu zależy na tym dystrybutorze, postaram się ominąć procedury i wprowadzę Pana książkę do systemu ‘ręcznie’".
Ja bardzo proszę, żeby mi wytłumaczyć taką rzecz: dlaczego kiedy niemiecka platforma self-publishingowa Tolino oferuje mi dystrybucję książki do kilkunastu księgarni, to we wskazanym terminie książka we wszystkich jest, a w Polsce przy czterech księgarniach okazuje się, że oferowali gruszki na wierzbie i robią łaskę, że ekstra wysiłkiem dadzą książkę tam, gdzie mieli ją dać? Dlaczego jeśli u Niemców oferowane warunki brzmią, że książka będzie rozprowadzana przez czterech dystrybutorów, to znaczy, że będzie rozprowadzana przez czterech, a w Polsce, że przez trzech, a nad czwartym pracujemy, bo pula, metadane i inne pierdoły, które użytkownika nic nie powinny obchodzić? Dlaczego Niemcy potrafią zbudować coś, co działa jak należy, a Polacy i Rosjanie zajmują się głównie opowiadaniem, jakich to wspaniałych rzeczy dokonają? Dlaczego całe nasze know-how to umiejętność perfekcyjnego wyjaśniania, z jakiego powodu dana rzecz nie funkcjonuje tak, jak powinna funkcjonować?
Taka anegdotka. W latach licealnych brałem udział w obozie dziennikarskim dla młodych adeptów tego zawodu. Kolega, obecnie jeden ze znanych dziennikarzy katolickich (choć wtedy nic nie wskazywało, że pójdzie w tym kierunku), po napisaniu jakiegoś tekstu zwrócił się o pomoc do bardziej doświadczonej uczestniczki:
– Kreska, wspaniały artykuł napisałem, sprawdzisz mi?
– Sprawdzę. Ale to ja ci powiem, czy on jest wspaniały.
Przypomniało mi się to, kiedy czytałem wywiad Adamiaka z Kasyanenką. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego właściciele Tolino nie chwalą się, jak to łatwo publikuje się u nich książkę, tylko po prostu oferują przystępny i sprawnie funkcjonujący serwis, a w rzekomo superprzyjaznym dla użytkownika Ridero droga przez mękę zajmuje miesiąc z okładem. Pierwszy tekst załadowałem 21 lutego, książka pojawiła się w księgarniach 30 marca, przy czym ten czas wykorzystałem maksymalnie efektywnie, to znaczy nie zmarnowałem ani jednego dnia na zasadzie „odkładam sprawę, nie zajmuję się tematem, bo mam coś innego do roboty”.
To oczywiście nie koniec. W Publio moja książka miała kosztować 8,92 zł. Kosztowała… 3,20 zł, na dodatek rzekomo przeceniona z 3,37. Owszem, zgodziłem się na przeceny (bo Ridero taką zgodę wymusza), ale przecież nawet przy dobrowolnej zgodzie trudno byłoby uznać, że autor akceptuje 65-procentową obniżkę. No i nie zgodziłem się na podawanie jako nominalnej ceny deprecjonującej książkę. Na moje pretensje Ridero odpowiedziało, że oni nie mają wpływu na ceny w Publio. Czyli znowu tradycyjnie po polsku, nie nasza wina, my nic nie możemy, nie jesteśmy w stanie itd. To może nie bierzcie się za coś, czego nie potraficie zrobić. Po raz kolejny zapytam, dlaczego niemieckie Tolino potrafiło tak się dogadać z dystrybutorami, że to self-publisher decyduje o cenie swojej książki i jej obniżaniu. Zresztą nie chodzi o nawet o Tolino. Przecież każdy polski wydawca ma wpływ na ceny swoich książek u dystrybutorów, a Ridero jest w stosunku do Publio i innych dystrybutorów wydawcą (nawet jeśli relacje między autorem a Ridero są innego rodzaju niż w tradycyjnym wydawnictwie). A skoro Ridero rzekomo ma gorszą pozycję niż wszyscy inni polscy wydawcy, to na jaką cholerę autor określa w tym „inteligentnym systemie wydawniczym” cenę książki, jeśli dystrybutor może ją sobie wziąć z powietrza, niższą o 65%? Ridero zadeklarowało jedynie, że jeśli cena 3,20 mi nie odpowiada, to oni mogą książkę z Publio wycofać. Z czterech dystrybutorów zostałoby wtedy dwóch. Przy dwóch w ogóle nie bawiłbym się w publikowanie w Ridero czegokolwiek.
Przypomnę, że przez Ridero opublikowałem minipowieść „Stan Nowy Jork przeciwko…”, która papierowego wydania nie miała, a pierwsze elektroniczne nastąpiło w 2014 r. Ze sporym zdziwieniem przeczytałem więc w Publio, że rok pierwszej publikacji książkowej to 2016, a w Azymucie, że to „wydanie 1, 2016”. Wskazałem konsultantce z Ridero na coś, co powinna wiedzieć z naszej wymiany zdań w sprawie copyrightu, że to jest wydanie drugie, a rokiem pierwszej publikacji jest 2014. Odpowiedź brzmiała: „Jeżeli chodzi o numery wydań i lata publikacji - w Ridero jest to pierwsze wydanie książki w formie e-booka i w ogóle tej książki. Zgodnie z zasadami BN Pana książka otrzymała nowy numer ISBN i jest to pierwsze wydanie pod tym numerem”.
Nie będę ukrywał, że kiedy dyletantka wyjechała mi z zasadami Biblioteki Narodowej, z którymi nigdy nie raczyła się zapoznać, trafił mnie szlag i odpisałem: „Jedno z dwojga: albo sobie Pani ze mnie kpi w żywe oczy, albo wykazuje się bezbrzeżną ignorancją, na jakich zasadach funkcjonuje numer ISBN. Każde nowe wydanie książki otrzymuje nowy numer ISBN. Drugie, piąte, szesnaste dostaje nowy numer ISBN i jest to wydanie drugie, piąte, szesnaste, a nie pierwsze! To samo dotyczy wydawnictwa. Drugie wydanie w innym wydawnictwie jest drugim wydaniem, a nie pierwszym! Prawidłowy zapis powinien brzmieć: wydanie 2, rok wydania 2016. Proszę to poprawić, bo czytelnicy są wprowadzani w błąd. Nie każdy pamięta tytuł i może być przekonany, że ma do czynienia z nową książką, a nie wznowieniem starej”.
Konsultantka odpisać mi nie raczyła, ale rzeczywiście poprawili. Tyle że jakoś trudno skakać z radości pod sufit z tego powodu, skoro użytkownik musi udzielać pracownikom Ridero korepetycji i walczyć o rzeczy oczywiste. Kasyanenko podaje w wywiadzie dla Bankier.pl, że pozyskał na inwestycje w swój serwis 850 tysięcy euro. Ciekawe, ile z tego poszło na jego pensję, skoro nie stać go na zatrudnienie prawnika, który by wiedział, co to jest ISBN, ani na przeszkolenie w tym zakresie konsultantów.
Sytuacja z ISBN-em potwierdza wnioski, do których doszedłem w poprzednim wpisie: Ridero wcale nie myśli o sprzedaży książek, to jedynie wabik na autorów, by wyciągnąć od nich kasę przy okazji umieszczania tam książki. Ani przez sekundę nie przyszło im do głowy, że pojawią się pisarze z prawdziwego zdarzenia z powieściami, które gdzieś już się ukazały, bo pisarze nie są głupi i przecież od razu zobaczą, że to jest ściema. W związku z tym takiej opcji, że będzie publikować czyjąś powieść w drugim wydaniu, Ridero w ogóle nie przewidziało. Zresztą nie oferuje ono sprzedaży bezpośredniej, co jak na platformę self-publishingową jest ewenementem. Oferuje za to możliwość stworzenia reklamowej strony o książce (czy po części samodzielnie ją tworzy). Tyle że ja nie widzę żadnego mechanizmu, który powodowałby, że ktoś chcący jakąś książkę kupić (a nie ją wydać) miałby na stronę Ridero wchodzić. Równie dobrze mógłbym sobie powiesić reklamę na ścianie w swoim mieszkaniu.
Dotąd sprzedało się 9 egzemplarzy mojej książki. Wszystkie zeszły za pośrednictwem Publio i Legimi, dwaj pozostali dystrybutorzy nie generują żadnej sprzedaży. Czyli Ridero spokojnie mogłoby dorzucić jeszcze rozprowadzanie mojej powieści na Księżycu, miałoby okrągłą liczbę dystrybutorów, a że nic by się tam nie sprzedawało, to już bez znaczenia. Z jednej strony te dziewięć egzemplarzy to jest śmiech na sali (może to mieli na myśli twórcy serwisu, wybierając jego nazwę – przypomnijmy: „ridero” znaczy „będę się śmiać”), z drugiej strony powiem szczerze, że nie spodziewałem się, że sprzedadzą chociaż jeden, więc nieoczekiwane 45 zł (ustaliłem swoje honorarium na 5 zł za egzemplarz) bardzo mnie ucieszyło. Właśnie wybierałem się na mecz Panthers Wrocław, więc pomyślałem sobie, że będzie jak znalazł na bilet, piwo i frytki. Sprawdziłem, jak mogę te pieniądze wypłacić. Okazało się, że nie mogę. Najpierw muszę o nie poprosić („wypłata zysku następuje na życzenie autora”), ale proszenie się o własne pieniądze to drobnostka w świetle tego, że Ridero wypłaca je dopiero, kiedy autorowi będzie się należało… 200 zł. Do niedawna było to 100 zł, ale Ridero podniosło poprzeczkę. Na Zachodzie tendencja jest odwrotna, platformy self-publishingowe rezygnują z wyznaczania takiego pułapu i wypłacają każdą kwotę, a te, które go jeszcze utrzymują, ustalają go zwykle na 10 euro. Przy czym 10 euro tam to dużo mniej niż 10 euro u nas. Ale polski autor we wspaniałym polsko-rosyjskim Ridero musi uzbierać prawie 50 euro. No żeż kurwa, że tak powiem za przeproszeniem wprost, co o tym myślę. Do tego „pobierany jest koszt techniczny obsługi wypłaty w wysokości 12 zł”. Wziąwszy pod uwagę, że przelewy bankowe są darmowe, rozumiem, że konsultant dostarczy mi wypłatę osobiście w zębach pod drzwi? I takie pytanko jeszcze: co będzie, jak autor tych dwustu złotych nie uzbiera, a zechce pożegnać się z tym cudownym, idealnie inteligentnym serwisem? Dostanie swoje moniaki na drogę czy zasilą one kiesę twórców „darmowego” systemu Ridero?
Gwoli sprawiedliwości poinformujmy, że Ridero nie bierze żadnej prowizji od sprzedaży książek, pobiera ją tylko dystrybutor. Ile? Jak podałem, przy moim honorarium 5 zł cena w Publio miała wynosić 8,92, czyli dla autora 56%. Mniej niż na zachodnich platformach, gdzie self-publisher dostaje zwykle 60%, ale więcej niż płacą polskie serwisy, które zabierają połowę. I powiedzmy, że byłoby jako tako, gdyby w pewnym momencie cena książki nagle u wszystkich dystrybutorów nie wzrosła (w Publio do 10,97 zł). W efekcie moje najwyższe honorarium wynosi 53% i tylko ten jeden raz przekracza 50%, a najniższe spadło do ledwie 38%. Mimo że honorarium autorskie procentowo znacząco się obniżyło, a cena książki wzrosła do być może przez autora nieakceptowanego poziomu, Ridero o jej podniesieniu nie raczyło mnie w żaden sposób zawiadomić, odkryłem to przy pisaniu tego tekstu, kiedy sprawdzałem, czy podaję prawidłowe kwoty.
Chociaż może wydawać się to dziwne, fakt, że Ridero nie bierze prowizji od sprzedaży, też oceniam negatywnie. Takie rozwiązanie powoduje, że na sprzedaży im nie zależy, a skoro nie zależy, to po co mają na przykład informować autora o podniesieniu przez dystrybutorów ceny książki do poziomu, który tę sprzedaż zarżnie? I w ogóle jest to kolejne rozwiązanie pod hasłem, które wydaje się przyświecać całemu temu projektowi: my zrobimy to lepiej niż inni. Niestety, lepsze jest wrogiem dobrego.