poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Tłumacz w szwajcarskim burdelu

W komentarzu do analizy przekładu „Marsjanina” Moreni napisała, że czytelnik nieznający języka oryginału jest wobec tłumacza właściwie bezbronny. Szalenie ciekawa i trafna obserwacja. Ponieważ mało kto zna dobrze więcej niż jeden język obcy i mało kto ogranicza swoje lektury tylko do książek tłumaczonych z tego języka, trzeba przyjąć, że każdy czytelnik znajdzie się w sytuacji, gdy będzie wobec tłumacza bezbronny. Ba, nawet znajomość języka tej bezbronności nie niweluje, gdyż przekład nieoddający oryginału może być napisaną dobrą polszczyzną i nie budzić podejrzeń, a jeśli budzi, to w ustaleniu co i jak może przeszkodzić na przykład wysoka cena oryginalnej książki.

Ponieważ, co pokazały między innymi Muza i słowo/obraz terytoria, wydawnictwa całkowicie abdykowały ze swej roli kontrolującego, czy tłumacz ma odpowiednie kwalifikacje, by przekładać literaturę, czytelnik jest zdany na jego łaskę i niełaskę. A, niestety, na to, że za przekładanie literatury będą się brały wyłącznie osoby rzetelne i kompetentne, nie ma co liczyć. Choćby z tego względu, że często umiejętności nie nadążają za ambicjami. I dlatego, że taka kategoria jak wstyd na scenie literackiej niemal całkowicie zanika. Jakiej odpowiedzi na pytanie (załóżmy, że w ogóle je sobie zadają) „a co będzie, jak skompromituję się swoim przekładem?” udzielają sobie pseudotłumacze, widzimy w reakcji Marcina Ringa. Po prostu krytykę olał. Nie zamierza swojego przekładu „Marsjanina” bronić, nie zamierza nic wyjaśniać, nie zamierza przeprosić. A przeprosiny z jego strony należą się czytelnikom jak psu kość. Milczeć i ignorować krytykę to może sobie pisarz (w tym każdy grafoman), choćby powypisywał największe bzdury, bo powypisywał je na swój rachunek. Czytelnik, jeśli nie chce, nie musi go czytać. Trudno natomiast rezygnować z książek autora, z którego twórczością chcemy się zapoznawać, kiedy na przeszkodzie stoi to, że przekłada go partacz. Zły tłumacz niszczy cudzą pracę i dlatego nie ma prawa zbywać krytyki milczeniem. A jeśli pan Ring się nie odzywa, bo nie może, to powinno zastąpić go wydawnictwo: „W imieniu Marcina Ringa, który zmarł na raka mózgu, bardzo przepraszamy za fatalny przekład powstały w wyniku właśnie tej choroby” (bo powiedzmy sobie szczerze, że tylko nowotwór mózgu usprawiedliwiałby poziom tego przekładu). Ale wydawnictwo też wybrało taktykę „ciszej nad tą trumną”. Dostałem maila (nie wiem dlaczego za pośrednictwem księgarni Publio) od redaktora naczelnego wydawnictwa Akurat, w którym przyznaje mi rację, że tłumaczenie jest fatalne, i w którym bardzo stara się połechtać moje ego. Zapewne żebym, połechtany, nie ciągnął tematu. Bo publicznie zero reakcji: wiemy, że przekład to nieziemska fuszerka, ale sprzedajemy dalej tego bubla, licząc na to, że sprawa przyschnie. Skoro tak, postanowiłem napisać do Andy’ego Weira. Wydawnictwo Muza/Akurat uważa, że może sobie lać na polskich czytelników z góry na dół i opychać im spartaczone tłumaczenie z pełną świadomością, że wciska im bubla, zobaczymy, czy może sobie lać też na autora. Jak znam międzynarodowe kontrakty, zawierają one zawsze klauzulę, że przekład ma być wykonany poprawnie bez zmian i skrótów. Zobaczymy, co Weir na to, że mu fuszer zastępuje tekst skrótem itd. Szukam ochotnika, który sprawdziłby angielszczyznę mojego listu, kiedy go napiszę.

W komentarzach do analizy przekładu „Marsjanina” znalazł się też link do wywiadu z Anną Gralak, która przełożyła ponad 500-stronicową książkę Rowling w trzy tygodnie. Trochę wcześniej przeczytałem wywiad z Marcinem Wróblem i oba wywiady utwierdziły mnie w decyzji podjętej po lekturze „Marsjanina”: nigdy więcej żadnej książki angielskojęzycznej w polskim przekładzie.

Wypowiedzi pani Gralak nie ma nawet specjalnie co komentować. Trzeba być takim ignorantem jak prowadzący wywiad, który uważa, że idiolekt danego człowieka zmienia się znacząco w ciągu pół roku, by nie dostrzec, że ta pani nigdy nie powinna tłumaczyć książek. Pytania są zresztą tak lizusowskie, że nie powstydziliby się ich dziennikarze kurwizji. Bo jeśli Gralak mówi „tłumaczę od poniedziałku do piątku, a w weekendy zwykle odpoczywam. W nocy w ogóle nie funkcjonuję. Po zmroku jestem umysłowo do niczego. Pracuję od rana do czternastej – piętnastej i to jest mój normalny tryb. O ile po południu jeszcze w miarę kontaktuję, o tyle wieczorem byłoby mi bardzo ciężko tłumaczyć”, to aż się prosi o pytanie, czy „Trafny wybór” przełożyła w tempie blisko pięciu stron na godzinę, czy też pracowała nad nim, kiedy była umysłowo do niczego.

Z samego tempa można wnioskować, że przekład nadaje się do kosza, niestety, najwyraźniej nikt się nad nim nie pochylił i tłumaczka jest pełna samozadowolenia, że wykonała go doskonale (podejrzewam zresztą, że dokładnie taką samą opinię o swoim tłumaczeniu „Marsjanina” miał Ring). I twierdzenie Andrzeja Polkowskiego, że dobry przekład wymaga czasu, zbywa komentarzem, że każdy ma swoje tempo. Maraton też każdy biega w swoim tempie, ale nikt poniżej dwóch godzin. A tłumaczenie powieści to jest maraton, nie sprint. Pewne rzeczy wymagają czasu i już. Jak mi pani Gralak udowodni, że w celu wygospodarowania dodatkowych minut na tłumaczenie, w ciągu tych trzech tygodni pracy nad „Trafnym wyborem” skróciła o 90% czas, który normalnie potrzebuje na wypróżnianie się, to ja uwierzę, że ten jej happening miał cokolwiek wspólnego z przekładaniem literatury.

Marcin Wróbel zniesmaczył mnie swoimi pogardliwymi wypowiedziami o grafomanach, których książki tłumaczył. Kiedyś czytałem wywiad ze szwajcarską prostytutką, której – wedle jej słów – największą satysfakcję sprawiało to, że dzięki niej nieatrakcyjni mężczyźni mogą uprawiać seks z piękną kobietą, na co w normalnym życiu nie mieliby szans. Nie wyrażała się o nich z pogardą, nie skarżyła się, że seks z nimi ją brzydzi, nie narzekała, że nie przychodzą do niej sami przystojniacy. Rozumiała sens i istotę swojej profesji i czerpała z niej satysfakcję. Pan Wróbel powinien udać się do tego szwajcarskiego burdelu i tam uczyć się właściwego podejścia do swojego zawodu. Bo grafomanem to pisarz może być dla czytelnika albo dla krytyka. Dla tłumacza jest Autorem. Autorem przez duże „a”. Bogiem. A napisana przez niego powieść jest tekstem kanonicznym, w którym tłumacz nie ma prawa niczego zmieniać. Tymczasem Marcin Wróbel poprawia. Bo autor czegoś nie sprawdził. A jak tłumacz nie poprawi, to błąd pójdzie na jego konto. Wymówka i to kiepska. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktokolwiek obciążał tłumacza za błędy faktograficzne. Ale nawet gdyby tak było, to jest to po prostu ryzyko zawodowe, z którym trzeba się pogodzić. Moim zdaniem Wróbel poprawia, bo ma rozbuchane ego i czuje się lepszy od autora: ten grafoman nie wiedział, nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, a ja się naszukałem i znalazłem! On słabo pisze, ale ja, ho, ho, jestem mistrzem pióra i gość ma szczęście, że na mnie trafił. Ludzie o takim ego nie powinni tłumaczyć książek. Bo tłumacz ma się schować, ma być przeźroczysty. Poza nazwiskiem na stronie tytułowej nie powinien istnieć. Musi przyjmować za oczywiste i respektować, że bez względu na to, co i jak autor napisał, jest to jego tekst, który należy oddać w innym języku dokładnie w takiej treści i formie. Stawianie się ponad pisarzem, przekonanie, że cokolwiek można zmienić lub poprawić, dyskwalifikuje każdego jako tłumacza literatury. Jeśli ktoś uważa, że może ingerować pisarzowi w treść powieści, poprawiać styl z uzasadnieniem (czysto zresztą subiektywnym), że to kiepska literatura i w tłumaczeniu będzie lepsza, to niech pisze własne książki. Zobaczymy wtedy, ile osób oceni je jako grafomańskie. Ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego pan Wróbel grafomanów tłumaczy, skoro tak go mierżą. Dla kasy? No to sorry, koleś, ale jeśli się pracuje w burdelu, to się obsługuje wszystkich klientów bez względu na to, jak wyglądają, i traktuje się ich z szacunkiem. Swoje obrzydzenie grafomanią to niech pan wyraża publicznie, kiedy zdecyduje się pan przekładać wyłącznie dobre książki. Co, pieniążków wtedy nie będzie? Okej. Nie ma nic nagannego w pracy w burdelu. Ale prostytuować można się z klasą, co widać na przykładzie tej Szwajcarki. (Swoją drogą ciekawe, ilu klientów obsługuje ona w ciągu trzech tygodni i o ile niektórzy byliby w stanie poprawić jej rezultat, twierdząc, że nie ma co się napinać nad każdym klientem, bo to koszmar.)

Zresztą Wróbel uważa, że może ingerować w tekst nie tylko „grafomanom”, o pracy nad powieścią, którą chwali, mówi: „przeprowadziliśmy kilka długich rozmów z redaktorką na temat złagodzenia niektórych fragmentów, zdekolokwializowania ich, by nie zaburzać przyzwyczajeń czytelnika”. Hę? A co z przyzwyczajeniami czytelnika, który chce czytać dokładnie takie książki, jakie autor napisał, a nie po ocenzurowaniu ich przez tłumacza i wydawnictwo wedle ich wyobrażeń, że polscy czytelnicy to jakaś grupa debili, która czegoś oryginalniejszego lub nietypowego nie zniesie? „Na szczęście wydawnictwo uznało, że Polki są gotowe zobaczyć w literaturze język, który słyszą i którym posługują się każdego dnia”. Na szczęście? Rozumiem, że gdyby uznało inaczej, to Wróbel by się podporządkował. Bo kasa, bo rachunki, bo brak kręgosłupa, który pozwala powiedzieć wydawcy „nie”.

Przy przekładzie „trzeba brać pod uwagę minimum cztery opinie: autora, tłumaczki, redaktora, korektorki”, twierdzi Wróbel. W życiu nie słyszałem większej bredni i nie chodzi o to, że tłumacz i korektor muszą być płci żeńskiej. Korektor jest od poprawiania literówek. Redaktor jest od poprawienia błędów w tekście przekładu. Pełni rolę pomocniczą i jego opinię tłumacz może całkowicie zignorować, jeśli uzna ją za nonsensowną. No chyba że, jak najwyraźniej pan Wróbel, traktuje redaktora jako wysłannika wydawnictwa i daje temu wydawnictwu prawo do merytorycznej ingerencji w przekład. Dla mnie to tak, jakby lekarz przeprowadzał operację według poleceń dyrekcji szpitala, zamiast zgodnie z zasadami sztuki. Tłumacz nie wyraża żadnej opinii, tylko tłumaczy. Dąży do tego, by przekład był ekwiwalentny w stosunku do oryginału. Ani lepszy, ani gorszy. A autor ma głos rozstrzygający. Przez tekst, jeśli nie żyje lub nie mamy z nim kontaktu, i wtedy należy się postarać wszelkie jego intencje z tego tekstu wyczytać, albo wprost. W tej drugiej sytuacji możemy mu zaproponować poprawki i, jeśli się zgodzi, je wprowadzić.

Przekład skopany, przekład trzytygodniowy, przekład egotyczny. Dopóki polscy tłumacze literatury angielskojęzycznej nie dobiją ze swoją zawodową etyką do tej obowiązującej w szwajcarskim burdelu, ja im mówię „bye bye”.

71 komentarzy:

  1. Swoją drogą, pięć stron na godzinę to świetne tempo. Ja czasem nie potrafię tyle stworzyć w ciągu całego dnia... ;)

    Jeśli chodzi o tłumaczy (z angielskiego, bo tylko tu mogę sobie pozwolić na skonfrontowanie z oryginałem) to mam wrażenie, że ten drastyczny spadek jakości to w sumie kwestia ostatniej, powiedzmy, dekady. Wiadomo, tłumacze partacze trafiali się i w zeszłym stuleciu, ale wydawnictwa jakby przywiązywały wtedy większą wagę do jakości przekładu (czy do kompetencji przekładającego); a teraz... mam wrażenie, że wszystko odbywa się minimalnym kosztem, zwłaszcza jeśli przekład ma być na cito.

    Sprawdzenia Pańskiego listu w sumie mogę się podjąć, jeśli nie znalazłby Pan odpowiedniejszego kandydata (bo, niestety, z formalnymi kwalifikacjami u mnie krucho).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A na co mi formalne kwalifikacje, skoro pisze Pan po angielsku? Bardzo dziękuję (i dalej nie szukam), jak list będę miał gotowy (trochę potrwa, bo obłożony jestem), to się do Pana zgłoszę.

      Usuń
    2. Już w latach dziewięćdziesiątych jakość tłumaczeń była skandaliczna. Powstało wtedy multum oficyn, które wydawały byle szybciej, byle zdążyć przed konkurencją. Byłem wtedy księgarzem, czytałem lub przeglądałem po kilkanaście albo i kilkadziesiąt książek tygodniowo i jakość tłumaczeń sprawiała, że włos się jeżył podczas lektury. Sztandarowym knotem nad knotami było tłumaczenie słynnej powieści Carla Sagana "Kontakt". Ludzie w głowę zachodzili jak takie "coś" mogło się na zachodzie podobać.

      Usuń
    3. Offtop:"Cudowny wynalazek pana Bella" to jedno z moich ulubionych opowiadań. Pozdrawiam serdecznie. :)

      Usuń
  2. Wiesław Marchliński4 kwietnia 2016 11:42

    Panie Pawle, z wielkim uznaniem śledzę Pański blog, ale chyba zbyt wąsko określa Pan rolę tłumacza literatury, w szczególności popularnej. Tłumacz to zarazem i czytelnik, i krytyk, i redaktor, i interpretator swojego autora. Stale podejmuje decyzje i odciska swoje piętno na tekście - ale może to robić świadomie bądź nie. Lepiej jest, jeśli robi to (jak być może pan Wróbel) świadomie, o ile jest sojusznikiem autora. Wtedy nawet rozpoznanie w autorze grafomana jest cenne, bo pomaga obrać właściwą strategię tłumaczeniową.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krytykiem tłumacz może być tylko na etapie przyjmowania tekstu do tłumaczenia: nie biorę, bo to czysta grafomania. Redaktor ma głos wyłącznie doradczy, nigdy decyzyjny. I to nie jest już kwestia obyczaju, tylko prawa. Redaktor może poprawkę jedynie zaproponować, a nie samowolnie ją wprowadzić. W tłumaczeniu nie ma rozróżnienia na literaturę wysoką, popularną i grafomańską. Kto zresztą miałby decydować, gdzie przebiega granica? Jest wyłącznie tekst do przełożenia, który należy przełożyć zgodnie z regułami sztuki. Ja tworzę literaturę popularną. Czy Pan uważa, że z tego powodu tłumacz pokroju Wróbla może mi zmieniać tekst, kiedy tylko sobie uzna, że coś jest źle napisane albo mogłoby być napisane lepiej? Z jakiego tytułu? Na jakiej podstawie uznaje Pan, że zmiany wprowadzone przez tłumacza poprawią tekst? Bo tłumacz megaloman tak uważa? A nawet jeśli poprawią, to może ja nie chcę, żeby poprawiały, bo mnie się podoba tak, jak jest. Co to w ogóle jest za założenie, że autor to półgłówek, który nie wie, jak pisać, a tłumacz to się zna? Bo z faktów wynikałoby coś innego: to pisarz stworzył powieść, a tłumacz ją jedynie odwzorowuje. Jak tłumacz uważa, że napisałby powieść lepiej ode mnie, to niech ją napisze od zera, a nie na bazie mojej. Od mojej wara, bo to jest mój tekst i ja chcę, żeby trafił do czytelnika zagranicznego w takiej treści i formie jak do rodzimego. I autorzy zagraniczni też tego chcą, i stąd klauzule w umowach, że przekłady mają być dokonywane bez zmian i skrótów (ponieważ są powszechne, podejrzewam, że praktyki pana Wróbla i jego wydawnictw nieraz były złamaniem takiej umowy). A pan Wróbel nie zachowuje się jak sojusznik autora, tylko jak nadopiekuńcza mamusia dorosłego dawno dziecka, która wie lepiej, co jest dla niego dobre.

      Oczywiście, że tłumacz odciska swoje piętno, ale tu chodzi o to, że dany ustęp za każdym razem można przełożyć na pięć różnych sposobów, każda z tych pięciu wersji przekładu będzie dobra i poprawna, a tłumacz musi wybrać jedną z nich. Tu jest miejsce na indywidualizm tłumacza. Ale jeśli tłumacz dany ustęp zmienia, skraca, rozbudowuje albo wyrzuca, bo uznaje, że jest grafomański, to nie rozumie, na czym polega jego zawód. Zresztą dlaczego jego opinia ma tu być miarodajna? Gwarantuję Panu, że znajdzie się parę innych osób uznających, że ustęp w żaden sposób grafomański nie jest. Jeśli pan Wróbel chce oceniać, co jest grafomanią, niech pisuje recenzje, a tłumaczenie zostawi tym, którzy rozumieją, na czym to polega. Czytelnik weźmie potem sobie książkę, weźmie recenzję i sam sobie oceni, czy to jest grafomania, czy nie.

      Usuń
    2. Wiesław Marchliński6 kwietnia 2016 15:53

      Panie Pawle, tłumacze książek zawodowo zajmują się czytaniem w myślach autorom, więc na co dzień stąpają po polu minowym i mogą się pomylić na własną odpowiedzialność. Traktowanie ewentualnych błędów to tylko promil takich przypadków.

      Pozdrawiam!

      Usuń
    3. Znowu myli Pan dwa porządki: błędy tłumacza (wynikające z faktu, że coś źle zrozumiał czy zinterpretował) to jedno, a nastawienie, że może autora poprawiać to drugie. Czy zamiast złotych myśli o polach minowych mógłby się Pan odnieść do moich argumentów? Czy podtrzymuje Pan twierdzenie, że tłumacz może autora literatury popularnej poprawiać?

      Usuń
    4. Wiesław Marchliński7 kwietnia 2016 18:36

      Czy tłumacz może poprawiać? Jak lubią mówić tłumacze: to zależy od kontekstu :-) Ma Pan świętą rację, że tłumacz absolutnie nie ma prawa uprawiać beztroskiego widzimisię! Ale z drugiej strony w tłumaczeniu dysponuje kompetencjami autorskimi, które nie sprowadzają się przecież do wybrania jednej wersji z pięciu dobrych. Choćby takie najprostsze rzeczy: dzieli zdania albo łączy, unika powtórzeń, spolszcza imiona postaci, decyduje o stylizacji, nieraz nieodpowiadającej stuprocentowo oryginałowi, upraszcza albo zmienia niezrozumiałe odniesienia kulturowe, pomija nieprzetłumaczalną grę słów, rekompensując dopisaniem jej gdzieś, gdzie nie było jej w oryginale, i tak dalej... I nie konsultuje tego z autorem, chociaż nigdy nie jest w stu procentach pewien, że nie sprzeniewierza się jego wizji. I poniekąd podobnie ma się z błędami w oryginale. Jeśli tłumacz - rozważywszy to z pokorą w swoim sumieniu i bardzo dobrze się zastanowiwszy - jest przekonany, że autor się "kopsnął", redaktor oryginału "zaspał", a poprawka błędu nie rzutuje na fabułę (ot, na przykład jakaś postać raz ma niebieski krawat, a trzy strony dalej czerwony), to dyskretnie to poprawia. W końcu podpisuje się pod tym tekstem jako autor wersji polskiej, prawda? :-) Musi pamiętać, że jest pomostem między autorem a czytelnikami - i żadnej z tych stron nie wolno mu zdradzić! To wielka odpowiedzialność i wymaga olbrzymiego wyczucia. Zgadzam się z Panem całkowicie, że nierzetelny tłumacz, który podchodzi do swych kompetencji nieostrożnie, może bardzo zaszkodzić.

      Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
    5. Piszemy o dwóch różnych rzeczach, bo to, co Pan podaje jako przykład zmian, to nie są zmiany. Wiadomo, że tłumacz ma dość dużą autonomię przy tłumaczeniu powieści, co wynika z samej specyfiki przekładu literackiego. W szczegółach z Panem się nie zgadzam, bo nie ma na przykład czegoś takiego jak nieprzetłumaczalna gra słów, są tylko tłumacze, którzy gry słów przełożyć nie potrafią, ale to są właśnie szczegóły. Jeśli tłumacz odchodzi od oryginału, ale nie miał takiego zamiaru, w swoim przekonaniu się go trzyma, to jest to po prostu błąd. To zupełnie coś innego niż absolutnie niedopuszczalne założenie: jeśli autor jest słaby, coś będzie źle, koślawo albo błąd, to poprawię. Różnica mniej więcej taka, jak między lekarzem, któremu pacjent zszedł w wyniku niewłaściwego leczenia, a takim, który uważa, że może pacjentów mordować. Tłumacz nie ma prawa oceniać autora i w przypadku kogoś, jego subiektywnym zdaniem, słabego wtrącać mu się do książki. I widzę, że w tej kwestii się kompletnie nie zgadzamy. Trzymajmy się przykładu z krawatem. Zazwyczaj jest tak, że taki poprawiający tłumacz nie widzi, że zmiana koloru jest uzasadniona, bo bohater na tych trzech stronach mógł się przebrać, chociaż nie jest wprost powiedziane, że się przebrał. A jeśli jest nieuzasadniona, to mógł to na przykład być sygnał pisarza dla jego ukochanej: pamiętasz, na naszej pierwszej randce miałem czerwony krawat? Tekst dla jednej czytelniczki. Dla pisarza najważniejszy. Zwalczył redaktora w typie pani Haase, żeby tak zostało, a jakiś palant mu zmienia.

      Usuń
    6. Ja się będę upierał, że nieprzetłumaczalne gry słów istnieją. Przykład z wczoraj - czytam po szwedzku książkę, w której pojawia się taki żart słowny: Kupili tyle alkoholu, że nic dziwnego, że na samochodzie mieli napisane "rus" (dla nieznających szwedzkiego: upojenie alkoholowe). Potem bohater idzie do swojego kolegi i mówi o tym napisie, a ten mu tłumaczy, że to nie było rus - upojenie, tylko RUS, bo samochód był z Rosji. A bohater łapie się za głowę i nie może pojąć, dlaczego wcześniej tego nie skojarzył No i teraz, jeśli wziąć pod uwagę, że samochód musi być rosyjski, bo to ważne dla fabuły i że nie istnieje żaden inny napis, który mógłby zdradzać kraj pochodzenia samochodu, można by było kombinować tylko z tym szwedzkim 'rus', ale w polszczyźnie nie ma nic takiego, co brzmiałoby podobnie i kojarzyło się z alkoholem.

      Usuń
    7. Nie można edytować, więc jeszcze jeden przykład - filmowy, podany kiedyś w felietonie przez Tomasza Beksińskiego: "Jest jedna rzecz w Moonraker, której nie wymyśliłem do dziś. Bond bawi się długopisem agentki CIA, którą właśnie rozszyfrował. Ona pyta: "Zostawisz mi swój numer telefonu?" "I don't see the point", odpowiada Bond, czyli "Nie widzę powodu". Naciska długopis, z którego wylatuje igła. "Now I do", mówi - "Teraz widzę".

      Usuń
    8. To nie są dowody na nieprzetłumaczalność gry słów, tylko dowody na to, że odpowiednio Pan i Beksiński nie macie pomysłu na przekład. Przy czym ze sformułowania Beksińskiego „do dziś” można wnioskować, że dla niego kwestią nie jest, czy da się przełożyć, tylko kiedy (choć z oczywistych względów już tłumaczenia nie znajdzie). Najdobitniej pokazał to Barańczak w książce „Ocalone w tłumaczeniu”, gdzie wiersze zakwalifikowane przez innych tłumaczy jako nieprzetłumaczalne przekłada tak kongenialnie, że człowiek ma wrażenie, że robi to lekko i od niechcenia. Nie ma rzeczy nieprzetłumaczalnych, tyle że do niektórych trzeba takiego geniusza jak Stanisław Barańczak. Jeśli tłumacz mówi, że czegoś nie da się przełożyć, znaczy to wyłącznie tyle, że on nie potrafi tego przełożyć.

      Usuń
    9. Wiesław Marchliński10 kwietnia 2016 21:51

      Hi hi hi, doskonałe przykłady, panie Kubo! To wiadome, że języki obfitują w nieprzekładalności - pan Paweł przetłumaczył wiele książek, więc na pewno o tym wie. Zresztą przywołany Barańczak daje na to dowody: pokazuje po wielokroć, że często, aby zachować ducha oryginału, trzeba napisać tekst (to fakt, że głównie wiersz) od nowa!

      Pana szwedzki przykład alkoholowy jest doskonały. W praktyce tłumacz musiałby arbitralnie zdecydować, czy "dolepić" na tym samochodzie jeszcze jedną naklejkę, dopisać do niej własny żart i włożyć go w usta bohatera, czy spłaszczyć komentarz, sprowadzając go do stereotypu nt. pijących Rosjan, czy może - gdyby uznał, że gra niewarta świeczki - całkowicie pominąć fragment. Cóż to wszystko, jeśli nie zmiana oryginału?

      A historia pana Pawła o krawatach - wyborna. Znać literata! I to takiego, który spodziewa się od innych staranności równej swojej własnej. Niestety, rozmowa z wydawcami i tłumaczami zachodniej literatury, zwłaszcza popularnej, pokaże, że tamtejsze publikacje często stoją na niskim poziomie redakcyjnym. W książkach często roi się od pomylonych przedmiotów czy imion. Czy na sto takich błędów może się zdarzyć jeden zakochany pisarz, który krawatem wysyła sygnał ukochanej? Nie można tego wykluczyć! Ale to nie norma.

      Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
    10. Nie wiem, jak dawno temu czytał Pan "Ocalone w tłumaczeniu", ale niejednokrotnie Barańczak zastępuje tam gry słów z oryginału własnymi, innymi. Myślę więc, że można powiedzieć, że tekst okazał się przetłumaczalny, ale niektóre gry słów już nie :)

      Usuń
    11. Z tą "kongenialnością" również bym nie przesadzał. Proszę choćby spojrzeć na przekład wiersza Roberta Frosta z tej książki. Ostatnia strofa:

      The woods are lovely, dark and deep,
      But I have promises to keep,
      And miles to go before I sleep,
      And miles to go before I sleep.

      i w wersji Barańczaka:

      Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei,
      Lecz woła trzeźwy świat nadziei
      I wiele mil od snu mnie dzieli,
      I wiele mil od snu mnie dzieli.

      Ten "trzeźwy świat nadziei" to dopisek wynikający z osobistej interpretacji Barańczaka, która jest naprawdę dyskusyjna, próżno czegoś takiego szukać w oryginale i chyba każdy się zgodzi, że "muszę dotrzymać obietnic" to jednak zupełnie, ale to zupełnie co innego niż "woła mnie trzeźwy świat nadziei". Takich przykładów w przywołanej przez Pana książce jest więcej.

      Usuń
    12. Każdy się zgodzi, że „obietnic” nie rymuje się z „kniei”. Czego Pan oczekuje, przekładu filologicznego z zachowaniem rymów i rytmu? To oczywiście się nie da. Ale też nie na tym polega przekład (zwłaszcza poezji), że ma być dosłowny, a panowie najwyraźniej to rozumiecie przez „przetłumaczalne”, „nieprzetłumaczalne”. Tłumacz poezji musi wiersz po części interpretować, żeby zachować formę. Ale właśnie interpretować i oddawać treść, a nie wsadzić dowolne zdanie, byleby się rymowało. Barańczak swoje interpretacje przedstawia (nie pamiętam, czy akurat w przypadku inkryminowanego wersu, nie posiadam, niestety, egzemplarza na własność) i mnie jego wyjaśnienia całkowicie przekonywały.

      Podobnie z grą słów. Przecież nie chodzi o to, żeby była taka sama, tylko ekwiwalentna. I na to „rus” z pewnością da się coś wymyślić, tylko trzeba znać całą książkę. Pan Marchliński mówi o arbitralnym doklejeniu naklejki. Ale może ona już tam jest (wspomniana w innym miejscu) i może da się ją wykorzystać.

      Usuń
    13. @Wiesław Marchliński
      Ze słabego poziomu redakcyjnego dla tłumacza dokładnie nic nie wynika. Tłumacz ma być tłumaczem, a nie redaktorem. Jeśli boli go słaby poziom redakcyjny, to niech się zgłosi do zachodnich wydawców i zaproponuje im swoje usługi redaktorskie. W Polsce jest tłumaczem i książkę ma tłumaczyć, a nie ją redagować. I po raz kolejny przypomnę, że taka samowolna redakcja nieuzgodniona z autorem jest łamaniem prawa/umowy.

      Usuń
  3. Panie Pawle, jak Pan zapewne widzi, wirus "tabloidyzacji" nie tylko zaatakował prasę, ale i książkę - słusznie ktoś powyżej zauważył, że trwa to od około dekady. Pretensje jednak należy kierować do Wydawnictwa, które wypuściło kiepskie tłumaczenie. Nie znamy ustaleń między tłumaczem a Wydawnictwem, ale wcale nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że Wydawnictwo naciskało na termin u tłumacza, ten robił w podziale z innymi, mając nadzieję, że tłumaczenie przejdzie jeszcze rzetelną redakcję i korektę, a na koniec Wydawnictwo zaoszczędziło na kosztach... Niestety tak to czasami wygląda w praktyce. A kto za to wszystko obrywa? Tłumacz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przecież rolą redaktora i korektora jest "zaledwie" szlif tekstu. Złoty pierścionek można obrobić tak, by jeszcze lepiej wydobyć jego walory, ale tombak - niezależnie od starań - nigdy nie stanie się złotem. A przecież w przypadku inkryminowanych przekładów niewątpliwie mamy do czynienia z tombakiem.

      Usuń
    2. Nikt tu wydawnictwa od winy nie uwalnia, powinno było zlecić przekład kompetentnemu tłumaczowi, a przekład Ringa odrzucić. Ale tłumacz obrywa słusznie, nikt mu pistoletu do głowy nie przystawiał, zlecenia na zbyt krótki termin brać nie musiał. Poza tym napisałem to już dwa razy: błędy w tym przekładzie nie są rezultatem pośpiechu, tylko kompletnej indolencji tłumacza. I Pan raczy żartować, że można podejmować się przekładu z założeniem, że odda się jakiegoś gniota, który redakcja i korekta przerobi na akceptowalne tłumaczenie.

      Usuń
  4. Trochę Pan przesadził. Szczeglólnie z tym szacunkiem u prostytutki. Z drugiej jednak strony jestem bardzo ciekawy co powie Andy Weir.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uważa Pan, że uczciwie pracująca kobieta, rzetelnie wykonująca swój zawód nie zasługuje na szacunek?

      Usuń
    2. Szczerze? Uważam, że jeśli kobieta traktuje swoje ciało instrumentalnie, to nie ma dla niego szacunku, ergo - nie ma szacunku dla samej siebie. Skoro nie ma szacunku dla samej siebie, nie będzie go też miała dla innych. Takie mam zdanie.

      Usuń
    3. Hm, a Twoje poglądy dotyczą tylko prostytutek, czy też np. artystek poddających się modyfikacjom ciała? W końcu one też traktują swoje ciało instrumentalnie.

      Usuń
    4. Ja chciałem zapytać o sportsmenki, a szerzej o sportowców. Czy też są pozbawieni zdolności okazywania szacunku z racji wykorzystywania swojego ciała, co więcej na ogół w sposób go uszkadzający, w celu dostarczenia innym rozrywki i zarobienia pieniędzy? A jeśli tak, to czy tylko kobiety, czy mężczyźni również?

      Usuń
    5. Możemy tak dzielić włos na czworo, tylko po co? Co to jest? Spór akademicki?
      Tak moje poglądy dotyczą prostytutek, do sportsmenów i artystek się nie odnoszą. Dlaczego?
      Bo to kurtyzany - w przeważającej większości - ukrywają swoją tożsamość i raczej się nie afiszują z tym, że "robią w najstarszej branży świata". Mimo swego profesjonalizmu nie odczuwają dumy, że sprzedają swe ciała.
      Z innej beczki, Panie Pawle, jeśli Weir odpiszę proszę powiadomić wszystkich czytelników bloga. Bardzo mnie interesuje, co autor powieści ma do powiedzenia w tej sprawie.

      Usuń
    6. Oczywiście, że poinformuję, proszę się nie martwić, ani przez moment nie miałem zamiaru zachowywać ewentualnej odpowiedzi dla siebie.

      W sprawie prostytutek toczymy oczywiście spór akademicki, czy Pan ma coś przeciwko sporom akademickim? Prostytutki ukrywają swój zawód ze względu na nietolerancję społeczeństwa. Nie robią tego tam, gdzie z chorym katolickim podejściem do seksu zerwano (np. Niemcy, Holandia) albo gdzie takiego podejścia w ogóle nie było (np. starożytne Grecja i Rzym).
      I prostytutki nie sprzedają swoich ciał. Po zapłaceniu prostytutce nie może Pan odrąbać jej ręki ani zapisać jej zwłok Akademii Medycznej, może Pan z nią tylko uprawiać seks. Czyli prostytutki sprzedają seks.

      Usuń
    7. Powodem dla którego prostytutki ukrywają swoją tożsamość jest - wstyd, a nie nietolerancja. Nie słyszałem o marszach prostytutek, które odbywają się w miastach Europy na podobieństwo Love Parade. W Holandii i Niemczech prostytucja jest zalegalizowana. Nie jestem znawcą tematu, ale wydaje mi się, że nadal jednak lwia część kurtyzan ukrywa swoją tożsamość - no chyba, że muszą uiścić podatki. A, ciekawa sprawa - czytałem artykuł w "Polityce" wg którego "wesołe dziewczynki" wcale nie są takie wesołe. Często korzystają z porad psychologów i psychoterapeutów. I proszę nie mówić, że w innych zawodach jest podobnie :) Aha, kończąc wątek - naprawdę nie miałby Pan nic przeciwko gdyby członek Pana najbliższej rodziny parał się podobnym zawodem? I tak u cioci na imieninach, otwarcie powiedziałby Pan, że nie ma z tym problemu?
      Moim zdaniem to problem z zakresu moralności.
      Pozdrawiam.

      Usuń
    8. Wstyd to kraść, a nie uczciwie pracować. Czy mógłby mi Pan wyjaśnić, co mają marsze Love Parade do prostytutek? Ginekolodzy też nie urządzają marszów na wzór Love Parade, czy to ma być dowód, że wstydzą się swojego zawodu? Nikt nie twierdził, że zawód prostytutki nie jest wyczerpujący psychicznie, ale skoro już chce Pan utrzymywać, że przedstawiciele innych psychicznie wyczerpujących zawodów nie korzystają z usług psychologów, niech Panu będzie, że nie korzystają. Stąd jest tylu alkoholików wśród lekarzy i grabarzy.

      Na cioci u imieninach nie powiedziałbym, że nie mam z zawodem prostytutki problemu, bo ciocia jest wytworem tego zacofanego, nietolerancyjnego społeczeństwa, więc by mnie wydziedziczyła, a potem padła trupem, niestety, w tej właśnie kolejności.

      Co Pan rozumie przez „problem z zakresu moralności”? O jakiej moralności mowa?

      Usuń
  5. Zgadzam się z większością tekstu i czekam na reakcję autora. Mam jednak dwa komentarze/wątpliwości. Kwestia poprawiania błędów nie jest dla mnie tak jednoznaczna, zwłaszcza jeśli chodzi o błędy faktograficzne. Zgadzam się, że autor jest tu wyrocznią, ale według mnie w miarę możliwości powinno się w takiej sytuacji omówić właśnie z autorem. I nie chodzi mi nawet o zwalanie winy na tłumacza (to może się trafić np. przy tłumaczeniach technicznych), a raczej o dbanie o jakość dzieła.

    A co do osoby redaktora - między słowami wypowiedzi i komentarzy tłumaczy (i autorów, ale to inna sprawa) da się wyczytać, że redaktor może mieć wiele do powiedzenia i napsuć sporo krwi. Choć przypuszczam, że to raczej wyjątki, niż reguła.

    Ja sam siedzę od kilku dobrych lat w branży tłumaczeniowej, ale tej technicznej. Tu też da się zaobserwować parcie na kasę. Psucie następuje na większości poziomów procesu:
    - klient olewa jakość, chce szybko i tanio;
    - firma tłumaczeniowa boi się stracić/chce złapać zleceniodawcę, więc zgadza się na warunki;
    - młody tłumacz zgadza się na głodowe stawki i trzaska byle jak.
    Do tego dochodzi rosnąca rola tłumaczenia maszynowego, globalizacja, która wymusza tłumaczenie na coraz więcej języków coraz szybciej oraz dostępność narzędzi do tłumaczenia, które sprawia, że "tłumaczem" być łatwiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co jest złego w tłumaczeniu maszynowym (rozumiem, że chodzi raczej o programy CAT niż o Translator Google)?

      Usuń
    2. Problem polega na tym, że to, co tłumaczowi wydaje się błędem, błędem wcale być nie musi. Może jest błędem, ale zamierzonym. Albo autor uważa, że to nie jest błąd. W moim opowiadaniu pt. „Książka” wybucha w ogniu semtex. Pan Wróbel uznałby pewnie, że jestem grafomanem, który nie sprawdził, że semtex w ogniu nie wybucha. I by mnie poprawił. Dałby inny materiał wybuchowy. A tymczasem ja ten semtex dałem świadomie, chcę, żeby był semtex, mam gdzieś, czy w ogniu wybucha czy nie, uważam, że w moim opowiadaniu może wybuchać.
      Drugi problem jest taki, że redaktor czy tłumacz wcale nie jest mądrzejszy od autora, chociaż najczęściej tak mu się wydaje. W imię jakości dzieła niejeden redaktor wprowadził mi do tekstu nawet błędy językowe. Nie bez kozery przyjęta jest (w prawie) zasada, że o ostatecznym kształcie tekstu decyduje wyłącznie autor. Jeśli jest możliwość omówienia poprawek z autorem i on się na nie zgadza, to oczywiście przeszkód nie ma, by je wprowadzić. Ale jeśli nie ma takiej możliwości, to trudno, błąd się zostawia. Skoro nie zaszkodził on tekstowi oryginalnemu, tłumaczeniu też nie zaszkodzi.

      Usuń
    3. Nikt nie czyta książki tak dokładnie jak tłumacz, nic więc dziwnego, że nieraz wychwyci on/ona błąd faktograficzny. Przyznam się, że zdarzało mi się zmieniać coś tekście, ale tylko wtedy, gdy miałam kontakt z autorem i gdy autor osobiście wyraził na to zgodę. Na ogół autorzy (tacy przez duże A) nie są idiotami i potrafią nawet za znalezienie błędu podziękować. Jadnakowoż stara zasada mówi „nie wkładaj autorowi w usta niczego, czego tam przedtem nie było”.
      A co do tempa przekładów (i wynikającej z tego jakości). Wiem, że przekład techniczny to nieco inna bajka niż przekład literacki, tym niemniej… Swego czasu robiłam tłumaczenie dla bardzo znanej międzynarodowej firmy. Takiej co to ma logo składające się z trzech niebieskich literek. Otóż norma dla tłumacza wynosiła cztery strony dziennie. Tak, tak – cztery! Inna sprawa, że stawkę dali taką żeby tłumacz mógł uczciwie te cztery strony szlifować przez osiem godzin.

      Usuń
    4. Ja wrócę tylko do tego nieszczęsnego semtexu. Nie mam zamiaru kwestionować hierarchii i prawa autora do umieszczenia w powieści, czego mu się żywnie podoba, gdyż tak jak padło w innym komentarzu - potem czytelnik ma prawo zjechać taki pomysł z góry na dół.

      Mnie ten przypadek fascynuje jednostkowo: dlaczego semtex? Dlaczego nie inny, skoro w momencie pisania wie się, że to błąd? Sam więcej zrozumienia miałbym dla błędu niż celowego wprowadzania błędu. Wiem, że powieść to nie literatura faktu, ale nawet jako powieść osadzona bywa przecież w "naszym" świecie.

      Usuń
    5. Dlaczego semtex? Bo powszechnie znany, nie chcę słowa, które czytelnik zobaczy po raz pierwszy w moim tekście, to nie jest tekst popularyzatorski o materiałach wybuchowych, tylko opowiadanie o uczuciach. Praktycznie do wyboru mam więc semtex, dynamit i trotyl. Dynamit odpada, bo nie pasuje kształtem. Semtex ma synonim „czeski plastik”, który nadaje się do kąśliwych uwag, a jednocześnie sugeruje, że jego forma umożliwiała takie wykorzystanie jak w opowiadaniu. Czytelnik mnie nie zjedzie, bo nie wie, że semtex w ogniu nie wybucha. Dla pisarza punktem odniesienia jest wiedza przeciętnego czytelnika, a nie stan rzeczywisty. To działa w obie strony. Ja nie mogę napisać, że policja zidentyfikowała ofiarę na podstawie dowodu osobistego (choć tak w rzeczywistości się robi), bo mi czytelnik tego nie kupi. On chce identyfikacji przez rodzinę z odpowiednią dramaturgią. W powieści ma być spójny świat, który czytelnik w trakcie lektury zaakceptuje. Pisarz może dać każdy nonsens, na który czytelnik w ramach konwencji wyraża zgodę. Oczywiście może być tak, że ja zakładam, że wyrazi mi zgodę, a on zgody nie wyraża i mnie krytykuje. Jego święte prawo, nigdy nie negowałem prawa czytelnika do zjechania mojego utworu, neguję prawo redaktora pokroju Haase i tłumacza pokroju Wróbla do samowolnego zmieniania mi czegokolwiek w utworze i chcę pokazać, że oczywistych pomyłek nie ma. Neguję też prawo redaktorów do trucia mi dupy, że mam coś zmienić. Mam swój rozum, wystarczy mi raz powiedzieć. I nie jest tak, że ja poprawki redaktorskie odrzucam. Zwykle staram się przyjąć wszystkie, które przyjąć można, bo mam świadomość, że jako autor w jakimś stopniu tekstu nie widzę. Ale przy przeciętnym redaktorze do przyjęcia nadaje się góra 50%. 35% to są rozwiązania, które jedynie zamieniają mój tekst na redaktorski (przy czym często brzmią gorzej), a 15% po prostu błędy.

      Usuń
  6. Bardziej o to drugie. Programy CAT to nic złego, wręcz przeciwnie. Trudno by mi było bez nich pracować i są w zasadzie standardem w branży. Translator Google to o tyle zły przykład, że to maszynka do wszystkiego. W praktyce wygląda to tak, że bierze się bazę tłumaczeń danego klienta i z niej programiści tworzą tzw. silnik tłumaczeniowy. I potem korzysta się z niego, tak jak z Google Translate. Efekt pracy takiego silnika i tak wymaga interwencji tłumacza, ale problem polega na tym, że czasem efekty pracy takiego silnika są marne, a stawka za pracę z takim tekstem jest znacząco niższa od pracy ze zwykłym tłumaczeniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do mechanizmów "psujących" dodam jeszcze rozbijanie tekstu na kilkanaście kawałków i rozdzielanie ich między tłumaczy, którzy nic o sobie nie wiedzą i nie mają ze sobą kontaktu. Żeby było szybciej, oczywiście.

      Usuń
  7. zrobic ¨Top Ten¨ tlumaczy i stale aktualizowac. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytałam ten wywiad z Marcinem Wróblem.Delikatnie mówiąc..pewny siebie..

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  9. Uważam, że w przypadku błędów faktograficznych (których nie ma możliwości skonsultować z autorem książki) dobrym (i chyba jedynym słusznym)rozwiązaniem jest zastosowanie przypisów. Czytam akurat "Podróż do wnętrza Ziemi" Juliusza Verne'a w przekładzie Andrzeja Zydorczaka (seria "Podróże z Verne'em", Wydawnictwo Zielona Sowa), gdzie tłumacz właśnie w przypisach podaje np. właściwe zapisy nazw geograficznych, zwraca uwagę na to, że pisarz pomylił kierunki, strony świata, czy że w różnych miejscach powieści autor podaje różną wartość tej samej rzeczy. Jak dla mnie idealne rozwiązanie - jako czytelnik mam ten komfort, że tekst jest wierny oryginałowi, a z drugiej strony nie utrwalają mi się nieświadomie błędne informacje. A jak słyszę, że ktoś (tłumacz, redaktor, pani sprzątaczka zamiatająca wydawnictwo) uważa, że wie lepiej od autora, jak powinien wyglądać tekst, to coś mnie trafia, a taka osoba powinna mieć zakaz zbliżania się do tłumaczonej książki.
    Na marginesie, wspomniana przeze mnie książka należy do serii rekomendowanej przez Polskie Towarzystwo Juliusza Verne'a, a nie podpisują się pod wszystkim jak leci, bo pamiętam, że nie zgodzili się patronować kolekcji wydawnictwa Hachette - jak napisali na swoim profilu na Facebooku (https://pl-pl.facebook.com/JuliuszVerne) 14 stycznia 2015: "Ruszyła od dawna zapowiadana seria utworów Juliusza Verne’a przygotowana przez wydawnictwo Hachette. W ciągu dwóch lat ma się ukazać łącznie ok. 60 tytułów. Przedsięwzięcie jest więc zakrojone na szeroką, niespotykaną dotąd w Polsce skalę.

    Niewątpliwym atutem serii jest jej rozmach oraz ładna szata graficzna okładek, wzorowana na XIX-wiecznych wydaniach francuskich. Niestety, mimo początkowych planów PTJV nie udzieliło patronatu nad serią, bowiem w naszej ocenie nie będzie ona spełniać kryteriów, jakie bierzemy pod uwagę, rekomendując poszczególne wydania dzieł Czarodzieja z Nantes. Przede wszystkim przekłady utworów Verne’a, jakie mają być wykorzystane w serii, nie będą, z tego co wiemy, pełne. Poza tym poszczególne tomy nie będą zawierały kompletu czy nawet większości oryginalnych ilustracji.". Jak widać wątpliwości wzbudziła jakość przekładów - ach, szkoda, że wiele wydawnictw nie wykazuje podobnej troski o jakość tłumaczeń...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, przypisy to dobre wyjście.

      Usuń
    2. Wiesław Marchliński6 kwietnia 2016 15:46

      Przypisy polemiczno-korygujące to rzeczywiście dobry pomysł w wydaniach krytycznych klasyków takich jak Verne, ale w przypadku zwykłych współczesnych książek nie wypada wytykać w ten sposób błędów autorom. Właśnie dlatego, jeśli to możliwe, trzeba uporać się z błędem niewidoczne, tak by z jednej strony nie sprzeniewierzyć się autorowi, a z drugiej dać czytelnikowi dobry tekst. To nie jest proste, zwłaszcza że tłumacz robi to na własną odpowiedzialność i na niego spadną gromy, jeśli się pomyli albo zabraknie mu wyczucia.

      Pozdrawiam!

      Usuń
    3. Ale w przypadku autorów współczesnych można zweryfikować, czy mijanie się z faktami jest przypadkowe, czy zamierzone. Zwłaszcza w dobie internetu. Najczęściej wystarczy zapytać.

      Usuń
    4. W pierwszym zdaniu Amatorka K. napisała "w przypadku błędów faktograficznych (których nie ma możliwości skonsultować z autorem książki)". W dobie Internetu, jeśli autor żyje to zazwyczaj da się z nim skonsultować. Aczkolwiek, spotkałam się z tłumaczami (i to nie jeden raz), którzy język obcy znają tylko biernie i listu do autora sklecić nie potrafią. No cóż...

      Usuń
    5. „No cóż” wskazuje na Pani dezaprobatę, tymczasem tłumaczowi literackiemu czynna znajomość języka obcego nie jest wcale potrzebna. On musi doskonale znać ten język, ale bierna znajomość jest wystarczająca.

      Usuń
    6. Technicznie ma Pan niewątpliwie rację. Jednak "organizacyjnie" możliwość wymiany informacji z autorem czasem może pomóc. Tak mi się wydaje.

      Usuń
    7. PS. "Dezaprobata" to za dużo powiedziane. Raczej zdziwienie, że się komuś nie chce opanować języka w stopniu pozwalającym na podstawową komunikację.

      Usuń
    8. Znajomość języka jest zazwyczaj wynikiem potrzeby, nie chęci, a skoro tłumacz literacki czynnej znajomości nie potrzebuje, to – jeśli nie wykorzystuje języka poza tłumaczeniami literackimi – siłą rzeczy albo jej nie nabywa, albo ją traci. Kontakt z autorem jest pomocny, ale nie jest niezbędny (inaczej nie można by tłumaczyć nieżyjących).

      Usuń
    9. Moje narzekania proszę potraktować jako przypadłość byłego belfra. Nauczyciel zawsze będzie narzekał, że student się nie uczy. To taka choroba zawodowa nauczycieli (coś jak pylica u górników). :)

      Usuń
  10. "Krytykiem tłumacz może być tylko na etapie przyjmowania tekstu do tłumaczenia: nie biorę, bo to czysta grafomania."

    Jest to opinia, po której aż się prosi zacytować, co o opiniach mawiał Brudny Harry. Ponieważ jednak dyskurs toczy się na poziomie, nie napiszę takich wyrazów, jak "dupa".

    Jestem świeżo po służbowej lekturze jedenastu kolejnych książek wydawnictwa W.A.B., które napisali grafomani, a tłumaczyli ludzie, dla których obcym był nawet polski. Czytanie tego gówna, jakie jest masowo produkowane jako literatura popularna, dla kogoś, kto musi to robić, z pewnością jest udręką, i ani na sekundę się Wróblowi nie dziwię. Owszem, jako redaktorka, tam, gdzie to się da, załatwiam sprawę przypisami, ale chwilami nawet to nie ma sensu, bo musiałabym prowadzić w przypisach po prostu polemikę z autorem. "Zaczął padać deszcz i musiałem włączyć wycieraczki". Ale mister, ten samochód ma automatyczny czujnik deszczu. "W bębenku glocka miałem jeszcze dwia pociski". No kaman. A miesiąc, miesiąc zajęło mi wytłumaczenie autorowi, że rakieta przeciwlotnicza na manpadzie typu stinger kompletnie nie nadaje się do zaatakowania budynku ONZ w NYC (na szczęście jeszcze na etapie powstawania pierwotnego tekstu).

    Nie chcę tu mnożyć anegdotek, ale frustracj Wróbla zupełnie się nie dziwię, a jak czytam:

    "A tymczasem ja ten semtex dałem świadomie, chcę, żeby był semtex, mam gdzieś, czy w ogniu wybucha czy nie, uważam, że w moim opowiadaniu może wybuchać."

    to myślę, sobie, że Wróbel jeszcze łagodnie to opowiedział, bo oczywiście każdy autor ma prawo do fikcji, do kreacji, ale nie ma prawa do kłamstwa, do lekceważenia czytelnika, do maniawdupie wiarygodności swojej opowieści.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż się prosi zapytać, dlaczego sama nie pisze Pani książek. Sfrustrowany redaktor, który nie cierpi swojej pracy i ma podejście: "miesiąc zajęło mi wytłumaczenie autorowi" może bardziej zaszkodzić niż pomóc.

      Usuń
    2. To jest podejście prostaka albo umysłowego korwinisty. Nie podoba ci się smak potrawy? Sama gotuj. Kelner jest chamski? Załóż se restaurację. Program fatalny? Napisz własny. Otóż autor jest od napisania, a redaktor jest od redagowania tego, co autor pisze, od sprawdzania faktów, od krytykowania, od riserczu faktograficznego, jeśli autor nieudolny albo leniwy. Redaktor to nie jest li-tylko korekta, tylko redakcja. "Czynność ta obejmuje opracowywanie tekstu poprzez nanoszenie poprawek stylistycznych, gramatycznych i innych; przygotowywanie tekstu do publikacji."

      Usuń
    3. "Redaktor to nie jest li-tylko korekta, tylko redakcja."

      Mam nadzieję, że w redagowanych przez siebie tekstach nie sadzi Pani takich baboli gramatyczno-logicznych (redaktor to redakcja) i ortograficznych (dywiz między li a tylko). Zgadzam się, że redaktor jest od redagowania, ale uważam, że niektórzy ze swoim typem osobowości lepiej by się sprawdzili na pierwszym planie, jako twórcy. Stąd ta uwaga. Po co wykonywać pracę, której się nie lubi?

      Usuń
    4. „to myślę, sobie, że Wróbel jeszcze łagodnie to opowiedział”

      I po co przecinek przed „sobie”? Jak na redaktora, zaskakująco dużo tych błędów.

      Usuń
    5. Jestem świeżo po służbowej lekturze jedenastu kolejnych książek wydawnictwa W.A.B., które napisali grafomani, a tłumaczyli ludzie, dla których obcym był nawet polski. Czytanie tego gówna (…)

      Ciekawie tak z pierwszej ręki dowiedzieć się, że W.A.B. zatrudnia skrajnie nieudolnych tłumaczy, a także, jakie zdanie o książkach tego wydawnictwa mają jego pracownicy.

      Po zapoznaniu się z Pani opinią na temat mojej opinii pozostaję przy swoim, że tłumacz ma obowiązek każdy tekst, który zdecydował się tłumaczyć, przekładać zgodnie z regułami sztuki, a te zabraniają jakichkolwiek zmian w stosunku do oryginału. Tłumaczenie ze zmianami nie jest tłumaczeniem, tylko wariacją, przeróbką, adaptacją. Gość, który uważa się za tłumacza, a dostarcza nie tłumaczenie, tylko wariację, przeróbkę czy adaptację, jest pseudotłumaczem. Tłumacz, który przyjął tekst do tłumaczenia, nie może go już oceniać i stwierdzać: ten to grafomania, więc poprawiamy, ten wybitna literatura, więc zostawiamy, jak jest. Książkę może oceniać krytyk albo czytelnik. I do tej oceny musi od tłumacza dostać taką samą jak w oryginale, a nie przez niego zafałszowaną.

      Co do semteksu, to mamy inne zdanie na temat wiarygodności, bo ja uważam, że opowiadanie jest w pełni wiarygodne, gdyż przeciętnemu czytelnikowi tak to się właśnie kojarzy: materiał wybuchowy (byle jaki) + ogień = bum. Pani najwyraźniej przez wiarygodność rozumie zgodność świata przedstawionego w powieści ze światem realnym, co świadczy o tym, że Pani nie odróżnia powieści od reportażu. To jeszcze pół biedy. Większą biedą jest to, że Pani swoją ignorancję narzuca autorowi (owo przekonywanie przez miesiąc). Bo chociaż możemy mieć różne zdanie w kwestii wiarygodności, to Pani zdanie kompletnie się nie liczy. Autor może Pani zdania wysłuchać, co więcej, jeśli jest człowiekiem rozsądnym to go wysłucha i je rozważy, ale może je również zignorować i nawet się nie musi Pani opowiadać, dlaczego zignorował, ani nie musi podejmować z Panią dyskusji, bo to on decyduje. Jak Pani chce rządzić, to proszę zacząć robić karierę jako domina, w hierarchii wydawniczej jest Pani podporządkowana zarówno autorowi, jak i tłumaczowi. I to nie jest kwestia czyjegokolwiek poglądu, tylko tak mówi _prawo_. Proszę się zapoznać z art. 16 ust. 3 ustawy o prawie autorskim.

      I owszem, autor ma prawo do kłamstwa, do lekceważenia czytelnika, do maniawdupie wiarygodności swojej opowieści. Najwyżej czytelnik odpłaci mu tym samym. Nie ma nigdzie takiego przepisu, że powieść ma być optymalnie doskonała. Natomiast jest przepis, że powieść (choćby najpodrzędniejsza) jest powieścią danego autora i żadnemu bufonowatemu redaktorowi czy tłumaczowi nie wolno w jej treść ingerować. Może co najwyżej grzecznie zaproponować poprawki.

      Usuń
  11. Ja tak nieśmiało, żeby pani Haase o kolejne cierpienia nie przyprawić: czy ktoś Panią zmusza do wykonywania pracy, której ewidentnie Pani nienawidzi? Bo jeśli tak, to koniecznie trzeba zawiadomić kompetentne organy o naruszeniu wolności osobistej. A inaczej niż przymusem nie potrafię sobie wytłumaczyć trzymania się zawodu polegającego na czynnościach tak czasochłonnych, męczących i jałowych jak tłumaczenie komukolwiek czegokolwiek przez miesiąc.

    OdpowiedzUsuń
  12. Trzy tygodnie. TRZY TYGODNIE.
    A ja, głupia, nad każdym tomem tłumaczonego amatorsko cyklu siedziałam po pół roku. I nie ośmieliłam się poprawić autorki nawet wtedy, kiedy ewidentnie plątała się w chronologii.

    Swoją drogą, na studiach podyplomowych dla tłumaczy przysięgłych wyjaśniono nam, że normą dzienną jest pięć stron i jak ktoś twierdzi, że tłumaczy dziennie dziesięć, to takie tłumaczenie można sobie pod tramwaj podłożyć (chodzi o znormalizowane strony wydruku). I tego się trzymam.

    OdpowiedzUsuń
  13. Uważam, że przegiął Pan z tym Bogiem. Ale być może to jedynie kwestia stylistyki. Z intencją się zgadzam. Ale zszokowało mnie w tym wszystkim co innego. Niezależenie, co ktokolwiek mógłby sądzić o poziomie i profesjonalizmie przekładów autorstwa Marcina Wróbla, on sam w tym wywiadzie skompromitował siebie oraz swojego wydawcę. Stwierdziła bowiem, iż tłumaczy straszną grafomanię. Zastanawiam się tylko dlaczego? Nie prościej byłoby znaleźć coś dobrego? Sugestie, że dzięki redaktorom i swojemu geniuszowi w jakiś czarodziejski sposób zrobi z tej grafomanii dobrą literaturę, czy też wydobędzie "właściwy sens" z wypocin autora. będącego pozbawionym talentów literackich debilem, który nie wie co pisze, to tak jak by sprzedawca samochodów się chwalił, że kupuje rozsypujący się złom z wysypiska, ale za pomocą swojego geniuszu, części zamiennych i szpachli, przerabia go na szpanerskie cuda sportowej motoryzacji...!

    Michał Szymański
    P.S. Chętnie pomogę z listem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, ale przyjąłem już pomoc pana Jacka.

      Moim zdaniem Wróbel wcale nie tłumaczy (czytaj: nie przerabia na własną modłę) strasznej grafomanii, tylko to jest taki snob, dla którego straszną grafomanią jest wszystko, co nie może potencjalnie dostać Nobla. Ale kompromitacja pozostaje, bo skoro on tak te książki postrzega, to pytanie, dlaczego w ogóle się tym para, jest zasadne. Kompromituje się też przyznawaniem, że dopuszcza możliwość cenzurowania oryginału, bo polski czytelnik coś tam. Gość urwał się z jakiejś dziewiętnastowiecznej choinki, bo wtedy było to na porządku dziennym, że tłumacz wycinał np. ostrzejsze sceny, żeby nie urazić moralności polskiego czytelnika.

      Usuń
  14. Dowiedzieć się, że jest się ignorantem czy lizusem od kogoś z kim nigdy nie zamieniłem słowa: bezcenne.

    "Trafny wybór", podobnie jak i kolejne książki napisane przez Rowling i tłumaczone przez Annę Gralak czytałem po angielsku i po polsku. Śmiało mogę stwierdzić, że biorąc pod uwagę tempo pracy (a niestety, w przypadku tych książek nie ma mowy o przekłamaniach, ponieważ żaden z zagranicznych wydawców nie dostaje książek Rowling do tłumaczenia przed światową premierą), zarówno tłumaczenie jak i redakcja są na bardzo dobrym poziomie. Wnioskuję zresztą, bazując na powyższym tekście, że autor artykułu ocenił pracę pani Gralak tylko na podstawie czasu jej wykonywania. Kto tu jest ignorantem?

    Rozumiem rozgoryczenie: wiele książek dostępnych na polskim rynku jest kiepsko przetłumaczonych czy zredagowanych. Sam na takie trafiam. Ale czy od razu trzeba wrzucać wszystkie do jednego worka?

    A co do zmiany idiolektu - czasami wystarczy miesiąc siedzenia w książkach, by zaobserwować u siebie pewne zmiany. Nowe słownictwo, nowe zwroty, lekko zmieniony styl. Język jest żywy i stale ewoluuje. Ale po co ja się w ogóle wypowiadam, skoro jestem ignorantem? ;)







    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co to znaczy, że "biorąc pod uwagę tempo pracy [...], zarówno tłumaczenie jak i redakcja są na bardzo dobrym poziomie"? Że jeśli nie weźmiemy pod uwagę tempa pracy, poziom nie będzie już taki dobry? Czytelnik nie będzie brał pod uwagę tego, ile czasu na przekład dostał tłumacz, ma pełne prawo mieć to kompletnie gdzieś i oczekiwać produktu, który jest bardzo dobry i tyle, bez żadnych "biorąc pod uwagę". Chciałem sobie pobrać darmowy fragment i zobaczyć, jak to wygląda, bo o jakości przekładu pani Gralak nie mam bladego pojęcia i może rzeczywiście jest znakomity, ale: "Ze względu na brak praw do publikowania darmowego fragmentu treści książki, dostępny darmowy fragment zawiera wyłącznie spis treści". Przyznam, że mnie to trochę zdziwiło, pierwszy raz się spotykam z czymś takim.

      Usuń
    2. Dowiedzieć się, że jest się ignorantem czy lizusem od kogoś z kim nigdy nie zamieniłem słowa: bezcenne.
      Skoro Pan uważa, że dla dokonania oceny czyjejś pisemnej wypowiedzi trzeba z nim porozmawiać, to dołóżmy do tego mierny poziom intelektualny.

      biorąc pod uwagę tempo pracy
      Czekamy na odpowiedź na pytanie zadane przez Kubę Maciejewskiego. Mimowolnie przyznał Pan, że to tłumaczenie jest szajs, więc zabiera sobie dupę w troki i nie zamierza więcej o tym rozmawiać?

      A co do zmiany idiolektu - czasami wystarczy miesiąc siedzenia w książkach, by zaobserwować u siebie pewne zmiany. Nowe słownictwo, nowe zwroty, lekko zmieniony styl.
      Aha. I z tego względu należy ograniczyć czas tłumaczenia książek z pół roku do trzech tygodni. Tak z ciekawości, gość siedzący nad przekładem dwa lata kończy go w innym języku, niż zaczął?

      Usuń
    3. Pozwolę sobie wtrącić, że czytałam "Żniwa zła" w tłumaczeniu pani Gralak i nawet ja odniosłam wrażenie, że tłumaczenie nie jest najlepsze, a mój angielski jest raczej średni.
      Najbardziej dał mi o tym do zrozumienia ten fragment: "Petite Coco już wyraziła pragnienie, żeby ktoś ją podniósł, aby mogła lepiej widzieć...", gdzie z fragmentu wcześniej wynika raczej, że imię postaci to właśnie Coco ("(...)April dzieliła się z nim informacją, że jej przyjaciółka Coco – dziewczyna z włosami koloru pomidora, która uśmiechnęła się do niego i figlarnie pomachała palcami – też tańczy burleskę.") i w żaden sposób nie jest zaznaczone, że jest niska czy drobna, żeby musiała potrzebować podniesienia. Stąd moje przypuszczenie, że "Petite" miało raczej oznaczać, że Coco jest drobna, a nie, że tak ma na imię...

      Usuń
  15. Co do piątego akapitu, to przypomniała mi się afera z tłumaczem języka migowego na pogrzebie Nelsona Mandeli. Koleś wykonywał przedziwne, nic nie znaczące ruchy rąk, nikt go nie zrozumiał, a on na koniec stwierdził, że uważa, ze wykonał świetną robotę, bo był w szoku po ujrzeniu zastępu aniołów. Ciekawe, czy pan Ring wymyśliłby podobną wymówkę...
    Anna Grønvold

    OdpowiedzUsuń
  16. po raz drugi trafiam na Pańskiego bloga i chyba zacznę zaglądać częściej (i tym razem specjalnie, zamiast przypadkiem), bo nie tylko pisze Pan ciekawie i o rzeczach, które mnie interesują, ale na dodatek toczą się tu naprawdę interesujące rozmowy w komentarzach.

    Jeśli chodzi o ingerencję tłumacza w treść książki to może i bym była za, bo należę do ludzi zapamiętujących różne ciekawostki z lektury, więc chciałabym, żeby wszystkie fakty w książkach były prawdziwe. Ale dość wcześnie w życiu natknęłam się na "pierwsze polskie tłumaczenie Draculi" wydawnictwa Civil-Press (tak podaje portal lubimyczytac.pl, ale odnoszę wrażenie że na mojej książce napisane było coś innego - prawdzę w domu), gdzie w ogóle nie występuje postać Van Helsinga. Bardzo chciałabym wiedzieć, co stało za taką decyzją tłumacza lub redaktora. A książka wyszła przecież na początku lat 90', nie jakoś ostatnio. Czy była to jakaś forma cenzury, czy arbitralna decyzja kogoś, kto wiedział lepiej niż Stoker, jak powinna wyglądać jego książka? Być może nigdy się tego nie dowiem.

    Wśród znajomych mam wielu tłumaczy, sama w pracy czasem muszę na potrzeby mojego pracodawcy przełożyć dokumenty, mam więc dla tej pracy ogromny szacunek. Wielu z nich wykonuje naprawdę niesamowicie dobrą robotę i tylko szkoda, że wydawnictwa zaczynają oszczędzać na tłumaczeniach właśnie tam, gdzie powinny, gdzie muszą one być najlepsze (moim zdaniem oczywiście).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydawnictwa nie zaczynają oszczędzać na tłumaczeniach, bo zawsze płaciły tłumaczom grosze, zaczynają zlecać tłumaczenia kompletnie nieprzygotowanym osobom.

      Usuń
    2. Bo są tańsi. Kiedyś - 10 lat temu - średnią rynkowa stawką było 30 zł za stronę, dziś nawet i 15 w przypadku j. ang. Oczywiście zależy to od wydawnictwa - ale faktem jest, że warunki się pogarszają. Siłą rzeczy tłumacze tłuką szybciej i więcej, by się utrzymać.

      Usuń
  17. Przy tłumaczeniach często wyłapywałem błędy faktologiczne i zaznaczałem je do decyzji redaktora/wydawcy. Zawsze były poprawiane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro lubi Pan decyzje pozostające w jego gestii cedować na innych i zgadza się, żeby podejmowali oni decyzje inne, niż Pan powinien podjąć, to polecam start w następnych wyborach prezydenckich.

      Usuń
  18. Od lat książki Pratchetta tłumaczy Piotr Cholewa. I te tłumaczenia są naprawdę świetne - mówię to z pełną odpowiedzialnością, po porównaniu wersji polskiej z oryginałem. W związku z czym, panie Pawle, proszę się tak całkiem do polskich przekładów angielskiej literatury nie zniechęcać. :)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.