poniedziałek, 21 marca 2016

Siejemy ziemniaki, czyli kosmiczna fuszerka

Kiedy sięgałem po „Marsjanina” Andy’ego Weira, wiedziałem o nim jedynie, że to science fiction z naciskiem na science. Tyle mi wystarczyło, by powieścią się zainteresować, a świadomie unikam jakichkolwiek recenzji czy opisów książek, które ewentualnie chcę przeczytać. Nie ma nic przyjemniejszego dla czytelnika, niż zanurzyć się w dobrej powieści, nie znając wcześniej nawet kawałka akcji. Po paru zdaniach zorientowałem się, że mam do czynienia z książką, którą człowiek zaczyna wieczorem z zamiarem poczytania godzinkę przed snem, po czym podnosi wzrok znad ostatniej strony i ze zdumieniem odkrywa, że na dworze jest jasno i trzeba iść do pracy.

Niestety, na stronie 48 natrafiłem na następującą sytuację. Bohater musi obniżyć temperaturę w bazie, tzw. Habie, do 1° C. Przykręca termostat i opuszcza Hab, bo musi z niego coś wynieść. Potem wraca: „Gdy dotarłem, było już tam całkiem zimno: –5° C. Trzęsąc się i widząc parę buchającą z ust, włożyłem na siebie kilka dodatkowych warstw ubrania. (…) Wspiąłem się do mojej koi i przykryłem, żeby się ogrzać. / Gdy temperatura spadła do 1° C, odczekałem jeszcze godzinę (…)”.
Temperatura z minus pięciu spadła do plus jednego stopnia? I dlaczego, skoro docelowo ma być plus jeden, przy minus pięciu bohater czeka na dalszy spadek temperatury? Przecież to bez sensu. Założyłem, że w oryginale były stopnie Kelvina i tłumacz Marcin Ring źle przeliczył. Normalnie pewnie zadowoliłbym się takim wyjaśnieniem, ale ponieważ wcześniej mocno potykałem się o polszczyznę Ringa i natrafiałem na równie bezsensowne opisy (np. na str. 30: „Frustrujące jest to, że nie można połączyć śluzy pompowanych namiotów z innymi śluzami!”, gdy z tekstu wynika, że bohater się frustruje, bo można je połączyć z innymi śluzami, tylko ze śluzą Habu nie, co akurat chce zrobić), wstałem z łóżka, włączyłem komputer i kupiłem sobie w Amazonie oryginał.
Okazało się, że tłumacz niczego nie przeliczał. W oryginale były stopnie Celsjusza. _Plus_ pięć i plus jeden. Nie błąd rachunkowy, gorzej: zwykłe niechlujstwo. Co ze śluzami? „The frustrating part is pop-tent airlocks _can_ [podkreślenie w oryginale] attach to other airlocks!”.
Nawiasem mówiąc, kiedy tłumacz dokonuje przeliczeń, to też się rąbie. „A week after the stunning announcement (…)”. Ring przeliczył tydzień na dni. Czemu nie? „Dziesięć dni po ogłoszeniu tej szokującej informacji (…)” (str. 67).

Średniej klasy tłumacz sprawdza, czy to, co wyszło mu w wyniku tłumaczenia, ma sens. Marcina Ringa od średniej klasy dzielą co najmniej cztery minuty świetlne (czyli jakieś 73 miliony kilometrów). Na stronie 62 analitycy NASA przeglądają zdjęcia satelitarne i stwierdzają, że „(…) łazik numer 2 jest ustawiony przodem do Habu”. Kłóci im się to z przebiegiem wydarzeń: ostatnia astronautka, która nim jeździła, „musiała go zaparkować przodem do Habu, inaczej by go nie podłączyła”, gdyż łazik „port do ładowania ma na przodzie, a kabel nie jest wystarczająco długi, żeby sięgnąć”. Wniosek? Łazik „został przestawiony od 5. sola” (sol to doba marsjańska). Czyli łazik musiał zostać zaparkowany przez astronautkę przodem, żeby mogła go naładować, ale stoi przodem, z czego wynika, że potem ktoś inny go przestawił. W logice Marcina Ringa, bo Andy Weir opisuje inną sytuację: „Rover 2 is facing _away_ [podkreślenie w oryginale] from the Hab”. Tyłem stoi, panie tłumacz!

W książce jest dużo opisów, jak bohater z dostępnych materiałów konstruuje coś nowego albo przerabia posiadane urządzenia. Nieraz ciężko je zrozumieć, ale głównie dlatego, że tłumacz nie rozumiał, co tłumaczył: „Potem dostałem się do komory spalania. Wymagało to trochę roboty i złamałem to cholerne narzędzie na pół, ale się udało. Na szczęście nie chcę odpowiednio przeprowadzonego spalania” (str. 37). Dlaczego wskutek złamania narzędzia nie można odpowiednio przeprowadzić spalania? Odpowiedź jest w oryginale:„Then I pried out [czyli nie „dostałem się”, tylko „wyciągnąłem”] the reaction chamber. It took some work and I cracked the damn thing in half, but I got it out. Lucky for me I don’t need a proper fuel reaction”. A zatem nie narzędzie złamał, tylko rozpołowił komorę, ale nic się nie stało, bo spalanie nie musi przebiegać prawidłowo.
Ringowi częściej jest zresztą obojętne, co jak działa albo jak przebiega dany proces. „Wewnętrzna elektronika Pathfindera zawierała uziemienie prowadzące do Habu” (str. 237). Z tego by wynikało, że inżynierowie NASA, konstruując Pathfindera, wykorzystali bazę, która miała pojawić się na Marsie kilka lub kilkanaście dekad później. Tymczasem uziemienie prowadzi do „hull”, czyli do obudowy. Hab, hull, jak się tłumaczy na kolanie, to się patrzy tylko na pierwszą literę wyrazu.
„Będę redukował hydrazynę i spalał wodór w Habie przez dziesięć kolejnych dni, dziesięć godzin dziennie” (str. 54). Akapit dalej jest powiedziane, że cały proces zajmuje tylko dwadzieścia minut, a dziesięć godzin trzeba czekać na napełnienie zbiornika dwutlenkiem węgla, czyli powinno być „co dziesięć godzin” i tak jest w oryginale „every ten hours”. Ale Ring najwyraźniej odhaczał przełożone akapity i nad tym, czy jego przekład w świetle następnych ma sens, już się nie zastanawiał.

Co tam akapity. Tłumaczowi nie chciało się nawet popatrzeć, czy w obrębie jednego krótkiego dialogu wszystko trzyma się kupy (str. 350):
– Jestem gotów – rzekł Martinez. – (…) Przećwiczyłem wszystkie scenariusze wprowadzania statku na orbitę.
– Wszystko poza najgorszymi usterkami – poprawiła Johanssen.
– No tak – odpowiedział. – Trochę bez sensu jest symulować eksplozję w trakcie wznoszenia. Nic się wtedy nie da zrobić.
Najwyraźniej kiedy do Ringa dzwoni żona, że mają usterkę w łazience, to pan Ring myśli, że łazienka wyleciała w powietrze. Piloci statków kosmicznych są nieco mniej przewrażliwieni, więc Martinez mówi o eksplozji, bo Johanssen użyła sformułowania „catastrophic failures”.

Kiedy Ring nie tłumaczy z błędami, to pisze własną książkę: „Obejrzałem je [szkiełka] pod mikroskopem, żeby sprawdzić moje ukochane bakterie. Odetchnąłem z ulgą, gdy ujrzałem zdrowe, żywe bakterie zajmujące się swoimi sprawami” (str. 52). Oryginał? „With shaking hands, I put a slide into the microscope and brought the image up on-screen. There they were! Healthy, active bacteria doing their thing!”. Czyli: „Drżącymi rękami wsunąłem jedno ze szkiełek do mikroskopu i wyświetliłem obraz na ekranie. Były tam! Zdrowe, pełne wigoru bakterie zajmujące się swoimi sprawami!”.

Poza tym tłumacz nie ma cierpliwości do opisów, jak bohater realizuje swoje pomysły (pozwalające mu przeżyć, a więc dla akcji kluczowe), i je sobie po prostu skraca. Na stronie 21 oryginalny tekst „I’ll bring in more lifeless soil from outside and spread some of the live soil over it. It’ll ‘infect’ the new soil and I’ll have double what I started with. After another week, I’ll double it again” przekłada „Rozłożę ją [ziemię], podwajając powierzchnię. Bakterie ‘zainfekują’ nową porcję marsjańskiej gleby”. Na stronie 109 czytamy: „Układałem trochę kamieni blisko lądownika. Potem ciągałem go w górę i w dół. Później robiłem stertę bardziej stromą itd.”. Itd. Itede. Marcin Ring uważa, że może w powieści autorski tekst „and made sure I could drag the lander up and down” zastąpić skrótem „itd.”! Idź, tłumacz, dyletancie, coś innego i nie dotykaj się literatury!

Kolejną ingerencją w tekst jest zmiana długości zdań. Owszem, nie ma wymogu, by zdania w tłumaczeniu odpowiadały zdaniom w oryginale, ale zmiany muszą być uzasadnione. Marcin Ring dokonuje ich po uważaniu. „I got the breach kit over the hole and sealed it. It held. The suit backfilled the missing air with yet more oxygen”. Czyli mamy trzy zdania z suspensem, nie od razu wiemy, czy uszczelnienie skafandra zadziałało. To jest literatura. Ring ma suspens gdzieś, bo wydaje mu się, że literaturę tłumaczy się tak, jak instrukcję obsługi pralki: „Przyłożyłem zestaw do łatania do dziury i uszczelniłem skafander, który dopełnił brakujące powietrze większą ilością czystego tlenu” (str.12).
Albo odwrotnie, Ring rozbija zdania oryginału, utrudniając czytelnikowi zrozumienie tekstu: „W razie awarii w trakcie drugiego etapu wznoszenia się MAV-u [z powierzchni Marsa na statek kosmiczny] bylibyśmy na orbicie”. Czemu przebywanie na orbicie miałoby być problemem? Wyjaśnienie tłumacz daje po kropce („Ale zbyt nisko, żeby dotrzeć do Hermesa”, str. 113), chociaż w oryginale jest to – i w tłumaczeniu też powinno być – jedno zdanie.

W instrukcjach styl jest obojętny, więc Ringa nie obchodzi, że narrator mówi o zamordowaniu skafandra albo ranie krzyczącej z bólu. Tłumacz przekazuje czytelnikowi, że skafander został rozwalony (str. 39), a rana przeraźliwie zabolała (str. 12). Ringowi wydaje się, że przekład literatury to przekazywanie czytelnikowi faktów zawartych w oryginale (choć w jego przypadku należałoby mówić o pomylonych faktach), warstwa stylistyczna jest dla pana tłumacza bez znaczenia. „Długie podróże to moja specjalność”, mówi bohater (str. 103). Bohater Ringa, bo bohater Weira jest znacznie bardziej dosadny: „Long-ass trips are my business”. Na stronie 117 astronauta relacjonuje nam: „Tak wybebeszyłem biedny łazik, że wygląda, jakbym go zaparkował w złej dzielnicy”. Odpowiednio do tego mówi wcześniej, że grzejnik z łazika „ukradł” (stole), co tłumacz oddaje jednak słowem „wymontowałem”. Obrazowy, emocjonalny język narratora Ring zmienia na neutralny, ale trzeba go pochwalić za konsekwencję, bo kiedy astronauta posługuje się neutralną frazą „thanks for coming back to get me” („dzięki, że po mnie wracacie”), tłumacz każe mu przemawiać jak królowej angielskiej: „dzięki, że po mnie przybywacie” (str. 349).

Jeśli chodzi o styl, to jednym z największych problemów przy przekładaniu literatury z języka germańskiego na polski są powtórzenia. W oryginale będące czymś normalnym, w języku docelowym niedopuszczalne. Dla mnie unikanie powtórzeń to w ogóle największa trudność przy tłumaczeniu książek. Synonim nie zawsze jest, nie zawsze pasuje, czasami brzmi sztucznie, trzeba się nagłówkować, żeby nie odejść od oryginału, a jednocześnie oddać ten oryginał dobrą polszczyzną. Nieraz gryzłem z rozpaczy palce, kiedy autor beztrosko na przestrzeni trzech zdań powtarzał pięć razy to samo słowo, a ja musiałem coś z tym począć, bo mnie w przeciwieństwie do niego nie wolno było tego zrobić. I co? I okazuje się, że męczyłem się zupełnie niepotrzebnie, zamiast poczytać sobie tłumaczenia Marcina Ringa, żeby dowiedzieć się, że można to mieć kompletnie w dupie: „Nie jestem maminsynkiem czy coś takiego. Jestem w pełni dorosłym facetem, który okazjonalnie nosi pieluchy (trzeba w skafandrach EVA). Jest dla mnie całkowicie męskie i normalne uczepienie się listu od mamy. To nie jest tak, że jestem jakimś dzieciakiem na obozie (…)” (str. 154), „Nadmie się, gdy zwiększę ciśnienie w łaziku, ale wytrzyma. Jak wytnę wielki kawał kadłuba z łazika? Pozwolę, żeby mój przemiły asystent Venkat Kapoor wam to wytłumaczył: / [14.38] JPL: Jestem pewien, że zastanawiasz się, jak wyciąć dziurę w łaziku (str. 226/227).
Ba, Ring wprowadza powtórzenia nawet wtedy, kiedy nie ma ich w oryginale, i to jest już prawdziwe mistrzostwo świata: „Będzie się spalał stopniowo, nie dochodząc do stężenia zdolnego zabić Marka. / Mam dużo czasu do zabicia” (str. 54). W oryginale jest odpowiednio „kill” i „dead time”.

Przekład „Marsjanina” jest zresztą doskonałą ilustracją zasady, że tłumacz literacki musi przede wszystkim biegle posługiwać się językiem ojczystym. Przy czym „biegle” nie oznacza tutaj umiejętności swobodnego dogadania się w sklepie czy zrozumienia artykułu w gazecie bez pomocy słownika. Niestety, tym, którzy zlecili Marcinowi Ringowi przekład, tak się właśnie wydaje, dzięki czemu dostał szansę, by raczyć nas konstrukcjami w stylu: „Zaskakująco denerwujące było wymyślenie tego, jak sprawić, żeby łazik trzymał temperaturę, nawet gdy mnie tam nie ma” (str. 47). Aż widać, jak tłumacz brnął przez to zdanie, a dobrnąwszy do celu, niczym małe dziecko z dumą pokazuje krzywo posklejaną konstrukcję i oczekuje pochwał: „Zobaczcie, udało mi się, zrobiłem, sam!”. Ktoś mający pojęcie o języku polskim napisałby: „Zaskakująco denerwujące było znalezienie sposobu, żeby pusty łazik trzymał temperaturę”. Zgrabniej i bliżej oryginału, bo to, co tłumacz oddał zwrotem „gdy mnie tam nie ma”, jest po angielsku jednym słówkiem „unoccupied”.
Albo takie śliczne zdanko: „Tam jest niemalże cała misja w zapasach na powierzchni” (str. 56). Misja w zapasach? A może jednak, panie Ring, „Niemal całe zapasy misji są na powierzchni”?
Niewątpliwie jednak szczytowym osiągnięciem Marcina Ringa, które powinno zająć poczesne miejsce w annałach polskiej translatoryki, jest odkrycie, że ziemniaków wcale się nie sadzi. „Doszedłem także do wniosku, że czas zasiać pierwsze rośliny. (…) Na początek dwanaście ziemniaków” (str. 28). Nie na początek, bo bohater ma wszystkiego dwanaście sztuk („I had twelve potatoes to work with”) i nic innego uprawiać nie zamierza. A zatem ziemniaki, proszę państwa, siejemy!

Błędów językowych jest zresztą od groma. „Stawka toczy się o twoje życie” (str. 136), „o ile ludzkich istnień toczy się stawka” (str. 212). Stawka toczyłaby się tylko wtedy, gdyby pan Ring puścił sobie po podłodze żeton z ruletki. To gra toczy się o jakąś stawkę, czego tłumacz nie wie. Podobnie jak nie wie o istnieniu liczebników zbiorowych, w związku z czym jego zdaniem „śluza powietrzna to nic innego jak zawory i dwie pary drzwi” (str. 29). O jaką stawkę się pan założy, panie Ring, że tych drzwi jest tylko dwoje, a nie czworo?

Czasami polszczyzna tłumacza zwyczajnie uniemożliwia zrozumienie tekstu. „Tak wspominam… Nie umarłem 6. sola” (str. 7). Co bohater wspomina, skoro zdarzenia opowiada nam na bieżąco? W oryginale jest „for the record”. Czyli bohater nic nie wspomina, tylko przekazuje komunikat, że nie zginął szóstego sola („die” należy w tym kontekście tłumaczyć właśnie jako „zginąć”, skoro byłaby to śmierć tragiczna). Przekład tego zwrotu jest możliwy na kilka sposobów, także mniej formalnych np.: „Żeby była jasność… Nie zginąłem szóstego sola”.

Na urokliwą polszczyznę Ringa składają się również liczne anglicyzmy. I tak pan tłumacz zgaduje (bo „guess”, str. 42, 108), że marsjański łazik standardem odpowiada pokojowi w Hiltonie, więc jest w nim „komfortowo” („comfortable”, str. 102). Tymże komfortowym łazikiem bohater wybiera się na „epicką wyprawę” (str. 225). Każdy tłumacz, który „epic” w znaczeniu „pełny przeszkód, trudny, ekscytujący” przekłada jako „epicki”, powinien trzymać się z dala od epiki. Wyprawę śledzi Centrum Lotów Kosmicznych, gdzie stoją „tuziny rozrzuconych budynków” (str. 55). Z ciekawości sprawdziłem, jak „dozens” tłumaczy translator Google’a, i okazało się, że poprawnie jako „dziesiątki”. Tyle się mówi, że automatyczne translatory jeszcze długo nie będą w stanie zastąpić tłumaczy literackich, tymczasem w przypadku takich partaczy jak Marcin Ring są już od nich lepsze.

Każdy inteligentny pisarz lubi pobawić się aluzjami czy nawiązaniami do innych utworów, chętnie sięga po kody kulturowe. Andy Weir jest bardzo inteligentnym pisarzem, niestety, w Polsce natrafił na bardzo nieinteligentnego tłumacza. W oryginale bohater mówi „Damn it, Jim, I’m a botanist, not a chemist!”. Owo zwrócenie się do Jima jest nawiązaniem do kultowego „Star Treka”. Nie mam pojęcia, czy Ring tego nie wie, czy nie umie odpowiednio przełożyć (tak, by polski czytelnik zrozumiał, o co chodzi), bo nawiązanie po prostu opuszcza: „Cholera, jestem botanikiem, a nie chemikiem!” (str. 43). Za pierwszym wyjaśnieniem przemawiałby fakt, że przy tych fragmentach, gdzie jest mowa o serialach z lat siedemdziesiątych, wyraźnie widać, że tłumacz nie ma o nich bladego pojęcia. I tak w serialu „Three’s Company” raz występuje u niego pan Roper (str. 31), a raz pan Ropers (str. 37), bo Ring nie wie, że mieszkanie należy do małżeństwa Roperów. Z kolei w serialu „Diukowie Hazzardu” zdaniem tłumacza „generał Lee może wyprzedzić radiowóz” (str. 54). Tymczasem generał Lee mógł co najwyżej uciekać (bo tak powinno być w tłumaczeniu) unionistom, w filmie ucieka Generał Lee, bo to nazwa własna samochodu braci Duke’ów. Za drugim wyjaśnieniem przemawia okoliczność, że tłumacz opuszcza fragmenty, z którymi ewidentnie sobie nie radzi. Na przykład na stronie 21 nie wie, jak przełożyć „night soil” jako określenie ziemi nawożonej ludzkimi odchodami, więc je po prostu pomija.

Inna sprawa, że Ring opuszcza całą masę rzeczy bez żadnego powodu. Na stronie 107 bohater ma problem z lądownikiem: „Nie miałem nadziei, że w całości zabiorę go do Habu. Był po prostu za duży. Musiałem nałożyć mój kapelusik inżyniera mechanika”. Wszystko jasne. Lądownik jest za duży, bohater musi go rozebrać na części, co niekoniecznie będzie prostą sprawą. W każdym razie taki komunikat przekazuje czytelnikowi fuszer swoim tłumaczeniem. Inny niż pisarz: „It was just too big, but I only needed the probe itself”. Czyli owszem, lądownik jest za duży, ale bohater potrzebuje tylko sondy.
Na stronie 348 astronauta obwieszcza: „Nawet swój mocz będę elektrolizował”. W oryginale dodaje „That’ll make for a pleasant smell in the trailer”. Ring chyba nie zrozumiał, że z tym „pleasant smell” to ironia, z jego wiedzy wynika, że siki śmierdzą, a nie ładnie pachną, więc zdanie, jako bezsensowne, wywalił.
Ale żeby polski czytelnik nie czuł się pokrzywdzony, tłumacz w innych miejscach dopisuje. „Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że dziś umrę. Muszę pogodzić się z tą myślą. Nie mogę powiedzieć, że jestem tym zachwycony” (str. 352). My musimy pogodzić się z myślą, że Ring, dokładając drugie zdanie, schrzanił kontrast między powagą sytuacji a lekkim komentarzem astronauty.

Są tacy nieżyciowi tłumacze, którzy nie biorą się za teksty z obcej im tematyki. Marcin Ring do nich nie należy. I tak astronauci w „Marsjaninie” ćwiczą przelot z powierzchni Marsa na orbitę bezpośrednio w przeznaczonym do tego statku (str. 113). Jak sobie tłumacz takie ćwiczenia na Ziemi wyobraża, nie bardzo wiadomo, normalnie używa się do tego symulatora, ale Ring pewnie myślał, że symulator to taki dekownik, który udaje chorego, żeby go na front nie posłano, i to słowo, jako do kontekstu niepasujące, opuścił.
Jak wynika z opisu, ów statek jest niezwykle ciasny, ale astronauci mają w nim do dyspozycji – werble! – kanapy! „Musimy usadowić się w kanapach”, informuje jeden z nich (str. 146). Gdyby komuś „usadowić się” zasugerowało, że rozsiadają się do five o’clock tea, to zostałby wprowadzony w błąd. Szaleje burza piaskowa, astronauci spieprzają z planety, bo grozi im, że zostaną na niej na zawsze, ich kolega zaginął, ale dzięki odpowiedniemu wyszkoleniu nie zapominają o dystyngowanym języku. Jedynie Weir nie wie, że NASA dba o to, by w sytuacjach zagrożenia życia astronauci odpowiednio się wyrażali, i pisze „We must get to the couches”. Tu mają państwo wyjaśnienie, dlaczego kanapy. Bo w słowniku jak byk stoi, że „couch” to „kanapa”. I cieszmy się, że tłumacz zdecydował się na „kanapę”, a nie na „tapczan”. Należy też go pochwalić za konsekwencję. Na stronie 346 jest mowa o „crew seats”, Ring dostrzega, że chodzi o te same fotele, które wcześniej nazywał kanapami, więc dalej nazywa je kanapami.
Na stronie 349 bohater martwi się, że może tym statkiem w ogóle nie wystartować, bo „w końcu usunąłem silnik”. Tłumaczowi wydaje się, że statek kosmiczny to coś w rodzaju samochodu. Gdy wymontujemy z samochodu jeden silnik, wymontowaliśmy wszystkie. W przypadku statku kosmicznego tak to nie działa, o czym Ring by wiedział, gdyby choć odrobinę interesował się treścią przekładanej przez siebie książki. Bo wtedy musiałby zadać sobie pytanie, dlaczego przy starcie tego statku kontrola mówi o zapłonie głównych silników (str. 358).

Wszyscy znamy panów spod budki z piwem, którzy potrafią wyrazić bardzo wiele treści za pomocą dwóch słów. Podobnie Marcin Ring, przy czym w jego wypadku są to słowa „robić” i „problem”. Choć czasami jest bliski spodbudkowej poetyki: „Mógłbym to zrobić lodem” (str. 169). Na szczęście jest narzędnik zamiast dopełniacza.
Bohater regularnie „robi wyjście”. Nie, nie, wcale nie montuje w bazie futryny z drzwiami w miejsce śluzy, tylko nakłada skafander (albo, w wersji tłumacza, „ubiera się”, str. 115) i wychodzi na zewnątrz.
„Czemu alfabet Morse’a? Ponieważ robienie kresek i kropek kamieniami jest dużo łatwiejsze niż liter” (str. 154). W oryginale jest „making”, więc panu tłumaczowi oczywiście nie postaje w głowie taka myśl, by przełożyć „układanie kresek i kropek z kamieni jest dużo łatwiejsze”.
„Kiedy zrobię to ostatni raz, będę to robił na tej ziemi, którą przyniosłem ostatnio ” (str. 31), „Robi się wtedy naprawdę, naprawdę gorąco. I niebezpiecznie. Jeśli zrobię to w atmosferze tlenowej (…)” (str. 33). Robiłem tłumaczenie i sknoci… zrobiłem.
„Mógłbym bez problemu spalić cały układ”, informuje nas bohater (str. 117). Piroman, szantażysta, chce się tego układu pozbyć? Wręcz przeciwnie, bardzo nie chce i obawia się, że „łatwo” (easily) mógłby go spalić.
„(…) Hermes ma ludzką załogę, zdolną do stawienia czoła potencjalnym problemom” (str. 213). Bo po co główkować, żeby „hiccups” przełożyć jakoś, nomen omen, oryginalniej, skoro mamy takie poręczne słówko jak „problem”? Issue, trouble, failures, trickier, weak point – dla Marcina Ringa takie zróżnicowanie to nie problem i wszystko tłumaczy jako „problem”.

Błędy w „Marsjaninie” są praktycznie na każdej stronie. Powtórzmy: praktycznie na każdej stronie. To nie jest tak, że wypisałem wszystkie, które znalazłem. Ledwie ułamek. Wystarczy zacząć analizować w dowolnym miejscu, by odkryć, że Marcin Ring ma takie kwalifikacje na tłumacza literatury jak Andrzej Duda na niezależnego prezydenta. Jeśli już Ring nie wykłada się na jeden ze sposobów opisanych powyżej, to przynajmniej dba o to, żeby źle przekazać akcenty. „Jadąc tutaj, miałem dwa stosy ogniw, które zajmowały cały dach. Wracać będę z jednym stosem. To troszkę bardziej niebezpieczne; mogą spaść. Ale główny problem jest taki, że będzie cholernie trudno ułożyć tak wysoki stos” (str. 108). Wcale nie główny, tylko taki sam jak niebezpieczeństwo, że ogniwa mu zlecą, bo „Also, the cells will be a pain in the ass to stack that high”.
Chociaż może niesłusznie napisałem, że to zamiast innych błędów, bo mamy i problem, i powtórzenia, i opuszczenie, że te wygibasy stąd, że potrzebne jest miejsce na sondę, a „pain in the ass” i „cholernie trudno” to nieco inny rejestr stylistyczny.

Należy podkreślić, że powyżej była cały czas mowa o błędach w tłumaczeniu, przy czym ich rodzaj i ilość dyskwalifikowałyby nawet studenta pierwszego roku filologii. Nie mamy tutaj do czynienia z akceptowalnymi rozwiązaniami, które nie podobają się drugiemu tłumaczowi, bo sam przełożyłby inaczej i uznaje, że jego wersja byłaby lepsza. Tam, gdzie Ring tłumaczy w zasadzie poprawnie, można było to zrobić trzy razy lepiej. Na przykład w pewnym momencie bohater mówi o powrocie „do mojego małego Habu na prerii” (str. 28). Jest to nawiązanie do serialu „Domek na prerii” (Little House on the Prairie). W angielskim oryginale brzmi ono „to my Little Hab on the Prairie” i jest dużo czytelniejsze przez to, że powtarza się słowo „little”, „Hab” i „House” zaczynają się na tę samą literę, a cały zwrot zapisany jest jak tytuł. Czy po polsku nie można było dać wyraźniejszej wskazówki? Oczywiście, że można było. Wystarczyło „mały Hab” zamienić na „domek”. Dokąd wraca bohater, pozostaje oczywiste, bo innej siedziby na Marsie nie ma, a uzyskujemy efekt tzw. ekwiwalentności, o którą w przekładzie literackim przede wszystkim chodzi: czytelnik tłumaczenia ma od razu to samo skojarzenie, co czytelnik oryginału.
„(…) dotarliśmy na Marsa sto dwadzieścia cztery dni później (…) / Stamtąd dostaliśmy się przy użyciu MDV-a (Mars Descent Vehicle) na powierzchnię” (str. 9). Dotarliśmy na Marsa i z Marsa na jego powierzchnię? Bez sensu. Powinno oczywiście być, że po 124 dniach dotarli na _orbitę_ Marsa. Ale jak raz nie jest to wpadka tłumacza. Tak napisał Weir. A kardynalna zasada przy tłumaczeniu powieści brzmi, że pisarza nie poprawiamy. Co zrobić, kiedy w oryginale mamy „(…) we got to Mars 124 days later (…) / From there, we took the MDV (Mars descent vehicle) to the surface”? Ano można było napisać „(…) dotarliśmy na Marsa sto dwadzieścia cztery dni później (…) / Na powierzchnię dostaliśmy się przy użyciu MDV-a (Mars Descent Vehicle)”. Poprawiliśmy pisarza, nie poprawiając go. W przekładzie literackim możliwe są takie paradoksy.

A teraz podsumowanie tego przekładowego gniota, przy czym chcę napisać nie tylko o tłumaczu i wydawnictwie, lecz także o czytelnikach. Przejrzałem opinie na „Lubimy czytać” i blogowe wpisy o „Marsjaninie”. Generalnie zachwyty, nikt się nie zżyma, że temperatura spada z minus pięciu do jednego stopnia, że opisy są bez sensu, że bohaterowie rozmawiają sami ze sobą (na str. 212-213 trzy kwestie z rzędu tłumacz przypisał tej samej postaci), że tekst naszpikowany jest anglicyzmami, że polszczyzna utworu jest tak drętwa jak przemowy na zjazdach PZPR. Znalazłem wszystkiego dwie osoby, które miały zastrzeżenia do przekładu. Pierwsza wyłapała _jeden_ anglicyzm i _jeden_ błąd składniowy, poza tym uznała tłumaczenie za dobre, druga miała wprawdzie dużo więcej pretensji, ale też nie dostrzegła, że powinno ono wylądować w koszu. To ja się pytam, kto czyta w Polsce książki. Wtórni analfabeci, którzy nie widzą, co czytają? Ludzie, którzy przelatują tekst wzrokiem, żeby mniej więcej zorientować się, o co chodzi? Mutanci, którzy czytają przekład tak jak nieudolni tłumacze oryginał, i w efekcie trafia do nich właściwa treść? Translatorscy geniusze, którzy rozpoznają błąd i odczytują źródło, a że są ludźmi ze wszech miar wyrozumiałymi, kompletnie nie przeszkadza im, że ktoś wciska im translatorskiego gniota?
No właśnie. Przekład Ringa musiał wpaść w ręce niejednego tłumacza literatury angielskojęzycznej. Nie wierzę, żeby czytali oni wyłącznie w oryginale. Szukam jakiejkolwiek krytyki, nie znajduję. Dlaczego? Literatura jako taka ich nie obchodzi, więc nie rusza ich, że ignorant masakruje powieść? Nie mają czasu analizować cudzych tłumaczeń, bo muszą natłuc odpowiednio dużo arkuszy w miesiącu, żeby przy nędznej stawce wyjść na swoje? Tłumaczą na tym samym poziomie, więc lepiej kolegi nie krytykować, bo można samemu zostać wziętym pod lupę? I wtedy okaże się, że podobnie jak w przypadku Marcina Ringa znajomość angielskiego i polskiego kwalifikuje co najwyżej do wypełnienia wniosku paszportowego i kelnerowania w Londynie?

Oczywiście panu Ringowi może się roić, że jest świetnym tłumaczem, pytanie, dlaczego wydawnictwo zleciło mu przekład. Powieść została wydana przez oficynę Akurat. Nic to państwu nie mówi? Mnie też nie mówiło. Dopiero po sprawdzeniu dowiedziałem się, że to imprint Muzy. Dużego, doświadczonego i zamożnego wydawnictwa. Dla którego znalezienie kompetentnego tłumacza to pestka. Ale po co szukać kompetentnego, jeśli jakość tłumaczenia mamy gdzieś? Co się będziemy przejmować poziomem przekładu, skoro recenzenci nie zwracają na niego uwagi, a kiedy zwracają, to w taki sposób, że sami wychodzą na ignorantów? A jeśli nawet ktoś nas złapie, że wypuściliśmy skopany przekład, to krytyka olejemy. Może nam skoczyć, bo przecież czytelnik nie pójdzie i nie kupi konkurencyjnego tłumaczenia. Nic dziwnego, że przy takim podejściu wzięto byle jakiego tłumacza i zapłacono mu byle jaką stawkę za byle jakie tłumaczenie, byle szybko zrobione. I pewnie ani przez sekundę nikt w Muzie nie pomyślał, że zapłacić dwa razy więcej niż zwykle, dać nie pięćset złotych za arkusz, lecz tysiąc, to przy gwarantowanym bestsellerze i książce, która ma zostać sfilmowana przez Hollywood, wydatek rzędu kosztu wycieraczek przy zakupie mercedesa. Co zresztą mówić tu o dobrym tłumaczu. Muza zlekceważyła czytelnika do tego stopnia, że nie pofatygowała się nawet, by przekład dać komukolwiek do sprawdzenia. W książce, owszem, wymienieni są redaktor i dwie korektorki. Tyle że cała trójka musiała zasiąść do pracy po swoim zgonie, skoro pan redaktor nie wyłapał żadnego ze wskazanych błędów, a panie korektorki poprawiły jedynie te literówki, które poprawia Word. Racjonalniejsze wyjaśnienie jest takie, że nigdy nie widzieli tekstu na oczy. Co więcej, kupiona przeze mnie książka jest drugim wydaniem. Kiedyś dla renomowanego wydawnictwa kolejne wydanie było okazją, żeby poprawić błędy, które prześlizgnęły się w poprzednim. W Muzie na tekst „Marsjanina” nawet nie spojrzano, zmieniono tylko okładkę na „filmową”, bardziej dochodową, i rzucono bubla czytelnikom. Jak wybrakowany towar do socjalistycznego sklepu: cieszcie się, że w ogóle macie.

Muszę powiedzieć, że jestem rozżalony i wściekły. Bo wydawnictwo Muza do spółki z tłumaczem Marcinem Ringiem spieprzyło mi lekturę rewelacyjnej książki. Uznało, że może jako przekład sprzedawać nieudane translatorskie wprawki jakiegoś dyletanta bez cienia literackiego talentu. Czuję się zwyczajnie okradziony. I nie mam zamiaru więcej dać się okradać. Czytam swobodnie po szwedzku i niemiecku, zabrakło mi cierpliwości, by przebić się przez parę angielskojęzycznych książek ze słownikiem w ręku i uzyskać tę samą umiejętność w ich przypadku. Teraz to nadrobię. Będę czytał w oryginale. Moje pieniądze, a przeznaczam ich na książki całkiem sporo, trafią do wydawców zagranicznych. Muza i inne polskie wydawnictwa, jeśli chodzi o poziom przekładów, wypinają się na polskich czytelników. Bo są przekonane, że ci nie mają innej możliwości, jak pocałować je w tę wypiętą dupę. No cóż, ja akurat (znowu nomen omen) jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że przy trzech językach mogę dać im kopa.

66 komentarzy:

  1. Heh, polskie tłumoczenie (i to nie jest literówka!) Marsjanina odpuściłem po trzydziestu stronach z podobnych powodów jak pan. Wydaje mi się, że wydawnictwo chciało jak najszybciej wypuścić gorący towar i wyszło jak wyszło. Pół biedy, gdyby to były literówki albo błędy ortograficzne (ale te, jak pan zauważył poprawia Word), ale tłumaczenie zawiera błędy merytoryczne.

    Tak z innej beczki - komuś po lekturze książki, film radzę odpuścić. Pomijając liczne skróty, których dokonano ze względu na ograniczenie czasowe i które jestem w stanie przełknąć, "bohaterska" końcówka zwyczajnie irytuje i nie pasuje do reszty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pośpiech z pewnością przyczynił się do obniżenia jakości przekładu, ale trudno uznać go za jedyną czy nawet główną przyczynę tak miernego poziomu. Przecież nie było tak, że wszyscy dobrzy tłumacze pracowali akurat nad czymś innym, więc Muza z braku laku zleciła przekład fuszerowi. I przecież nie z pośpiechu Ring np. konsekwentnie stosuje anglicyzmy, a dlatego, że nie ma pojęcia o warsztacie tłumacza.
      W filmie było przynajmniej dobrze przetłumaczone, bohater mówi „dzięki, że po mnie wracacie”, a nie „przybywacie”.

      Usuń
    2. Porządny tłumacz mógł się nie zgodzić na tempo zaproponowane prze wydawnictwo.

      Najgorsze tłumaczenie jakie w życiu czytałem to "Trafny wybór" ("Casual vacancy") J.K.Rowling. "Tłumaczka" chwaliła się, że zrobiła tłumaczenie w 3 tygodnie bo tego wymagało wydawnictwo (książka ma jakieś 600 stron). Najprawdopodobniej nie zrobiła tego sama. Q stopce są dwie osoby z jakąś dziwną funkcją. Nazwy dokładnie nie pamiętam (może ktoś mnie poratuje, nie mam pod ręką kopii książki), chyba "pomoc w tłumaczeniu".

      Zdania to kalki z angielskiego (czytając tłumaczenie byłem w stanie odtworzyć angielskie zdanie), kupa anglicyzmów. Pani Gralak w związku z tym wyczynem ma czelność wypowiadać się w ten sposób: "Bo czy to, że ktoś tłumaczył książkę dziesięć lat sprawia, że tłumaczenie jest lepsze? Czy gdybym tłumaczyła przez kilka miesięcy jedną stronę dziennie, wyszłoby mi ładniej?". Źródło http://www.strefaczytacza.pl/2015/06/tumacz-ktory-ocali-dobre-imie-jkrowling.html

      Usuń
    3. O tłumaczach stachanowcach, chyba tylko przez nieporozumienie uznających się za tłumaczy literatury, zdanie mam jak najgorsze, a ta pani bije stachanowców na głowę. Racja też, że tłumacz może nie zgodzić się na narzucony termin. Do tego potrzebny jest jednak kręgosłup, a ostatnie badania dowiodły, że ta część ciała jest u tłumaczy stachanowców w zaniku. Niemniej jednak powyższa krytyka jest nie do przyjęcia. Zdania to kalki, kupa anglicyzmów. To są gołosłowne twierdzenia. Jeden czy dwa przykłady na ich poparcie też nie będą dowodem. Proszę zadać sobie trud, żeby sporządzić rzetelną analizę tłumaczenia, a potem ją opublikować.

      Usuń
    4. Tłumacz raczej nie może się nie zgodzić na podany termin. Może próbować negocjować, ale na ogół niewiele w ten sposób osiąga. Może też zrezygnować, ale wtedy nie jest tłumaczem, a bezrobotnym, a tekst przejmie inny tłumacz.

      Usuń
    5. No i jak tłumacze mają pracować na rozsądnych warunkach za godziwe pieniądze, kiedy taki mydłek godzi się na wszystko, byleby nie być bezrobotnym? Tekstu nie przejmie inny tłumacz, pan czy pani jesteś tym innym tłumaczem, przez którego postawę wydawnictwa uznały, że za najtrudniejszy rodzaj tłumaczenia mogą rzucać ochłapy.

      Usuń
  2. ...i właśnie dlatego nowości czytam - w miarę możliwości - w oryginale. Bo sam już dawno temu świetnie zdałem sobie sprawę z tego, o czym Pan pisze.

    Jakiś czas temu przez Internet przetoczyła się burza w kwestii tłumaczenia książki "Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?" przez Agnieszkę Bukowczan-Rzeszut. To dopiero modelowy przykład dyletanctwa i robienia tłumaczeń - pardon my French - na odpierdol.

    Swoją drogą: w wydawnictwie Akurat niedługo ma wyjść książka niejakiej Moniki Błądek vel Morhan. Patrząc na to, co wydawnictwo zrobiło z "Marsjaninem", coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że może to być "sukces" na miarę jej poprzedniego wiekopomnego dzieła...

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy to aby nie ta sama Monika Błądek, która właśnie zdobyła trzecią nagrodę w IV edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren? Jeśli ta sama, pogratulować Wydawnictwo nosa do obiecujących autorów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam za literówkę. Niestety nie mam możliwości zrobienia edycji posta.
      Monika Błądek

      Usuń
    2. Nie ta sama. Ta z konkursu ma 10-14 lat. Z takimi chyba wydawnictwa jeszcze nie podpisują umów (nawet Paolini chyba był starszy). ;)

      Usuń
    3. Uprzejmie prosiłabym o czytanie ze zrozumieniem. Teksty skierowane do 10-14 latków, a nie pisane przez 10-14 latki. Jeśli Pan nie potrafi zrozumieć nawet regulaminu konkursu, szkoda mojego czasu na dyskusję z Panem.
      Pozdrawiam,
      Monika Błądek

      Usuń
    4. Fakt, kategorie odnoszą się do wieku odbiorcy, a nie autora. Zasugerowałem się stroną z wynikami, zamiast sięgnąć do regulaminu. Mea culpa.

      Usuń
  4. Muza zeszła na psy. Marsjanina nie czytałem po polsku, ale to co się stało nie jest jednostkowym przypadkiem. Jakiś czas temu czytałem świetną powieść SF "Ancillary Justice", zasłużenie nagrodzoną Hugo, Nebulą i innymi nagrodami, zarówno za język jak i pomysł. Jakież było moje zdziwienie gdy w Polsce powieść została zjechana w recenzjach, wyszła jako "Zabójcza sprawiedliwość", gdzie tłumacz rozłożył już w tytule książkę, pisaną w pierwszej osobie, przez bezosobową "wspomaganą" sztuczną inteligencję. Przyznam, że czytając w oryginale z racji licznych kontekstów zastanawiałem się jak to "ancillary" przełożyć i nie znajdowałem dobrego słowa. Wziąwszy tę "Zabójczą sprawiedliwość" do ręki zorientowałem się, że tłumacz wymyślił serwitory, a świetne dialogi angielskie, bazujące na fakcie, że język bohaterów odległej przyszłości nie rozróżnia formy żeńskiej i męskiej, ani płci, zostały przełożone bez jakiegokolwiek wyczucia i rozróżnienia. Rozebranie na czynniki pierwsze "Marsjanina" tylko mnie upewnia, że dobrze zrobiłem nie czekając na polskie wydanie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety chyba i z korektą posypało się w Muzie. Może nie jest to wybitny blog, ale nie w tym rzecz. Ponoć ciężko było znaleźć stronę bez błędu.
    http://hugekultura.blogspot.com/2015/12/ostatni-dzien-roku-katarzyna-misioek.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, jak kiedys było z korektą w Muzie, ale w pewnej książce Cortazara, wydanej przez Muzę ok. 20 lat temu, Joni Mitchell występuje jako mężczyzna – płyta Joniego Mitchella, Joni Mitchell śpiewał itd. Litości...

      Usuń
  6. Świetne podsumowanie, bardzo trafne uwagi. Omijanie elementów kulturowych w tłumaczeniach wszelakich jest nagminne. Albo tłumaczowi nie chce się sprawdzać, albo ich nie wyłapuje, albo traktuje czytelnika jak idiotę, zakładając, że nikt nie pofatyguje się i nie sprawdzi jakiegoś niezrozumiałego odwołania. O tym trzeba pisać i trzeba liczyć, że inni tłumacze nie popełnią tych samych błędów. Książkę czytałam w oryginale i (nieświadoma powyższych błędów) poleciłam ją rodzicom do przeczytania po polsku, jako przystępne science-fiction. Zaczynam tego żałować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak idiotę albo jak ubogiego krewnego, który ma się zadowolić jakąś okrojoną wersją utworu.

      Usuń
  7. Mam wrażenie, że problem dotyczy zwłaszcza tłumaczeń z języka angielskiego. Bardzo wielu młodych w Polsce mówi biegle w tym języku i wydaje im się, że mogą tłumaczyć literaturę. Żądają dziadowskich stawek, żeby tylko "zaistnieć" na rynku a dziadowskie wydawnictwa zacierają tylko rączki na więcej kasy z takiej praktyki. Na dłuższą metę oczywiście jest ona szkodliwa, bo zniechęcająca czytelnika do sięgania po następne tłumaczenia.
    Mam wrażenie, że ci tłumacze od siedmiu boleści są tez zwykłymi oszustami idącymi na skróty, bo wrzucają po prostu cały tekst oryginału do jakiegoś komputerowego tłumacza, a potem tylko po łebkach poprawiają składnię i fleksję, tnąc albo dopisując z własnych pustych łbów całe fragmenty, jeśli im coś nie pasuje.
    Ehhh
    Sz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, z tą biegłością to bym bardzo uważał... bardzo wielu się WYDAJE, że mówią biegle po angielsku. Tak jak wielu się WYDAJE, że znają język ojczysty.

      Usuń
    2. Muszę zaprotestować. Nie tylko angielskiego. Z tłumaczami języka rosyjskiego jest jeszcze gorzej. Języki są podobne, więc całkiem spora grupa tłumaczy wedle zasady "co nie wie to zmyśli". Sto lat temu w podstawówce wbili mu/jej do głowy literki więc on/ona czuje się znawcą Dodatkowe nieszczęście polega na tym, że literatura rosyjska jest bezbronna – mało komu chce się przekopywać przez „krzaczki” coby tłumaczenie porównać z oryginałem.
      Mały przykład. Książka „Bohater powinien być tylko jeden” (tom 1), niezwykle cenionego duetu Oldi. W tłumaczeniu mamy zdanie „ledwie zdążył ukryć dzieci”. W oryginale było „pocharnit’ dietej”. Idziemy do słownika i patrzymy: „pocharanit’” = pochować. Z tym, że nie pochować w jakiś tajemniczych schowankach jeno pochować w grobie. W mogile. To już nie jest „brzydkie” zdanie. To jest kompletna zmiana znaczenia. W tym samym dziele ktoś „pokonał Ocean”. Kłopot w tym, że po rosyjsku ocean i Okeanos pisze się tak samo – jedyna różnica to wielka litera na początku słowa. I tak dalej, i tak dalej. Myślicie, że ktoś zareagował krytyką?

      Usuń
    3. Też zaprotestuję, że nie tylko angielskiego, i odeślę do postu „Rybka piła wali konika”, który polecam w prawej kolumnie. A jak wykazałem, gdyby Ring korzystał z translatora, paru błędów by uniknął. To żartem, bo bardzo być może, że tłumaczą właśnie w opisany sposób.

      Usuń
  8. przypomina mi to tłumaczenia filmów i seriali dokonywame przez dużych wydawców. Tymczasem jest duża grupa hobbystów którzy robią to za darmo i np. potrafią zachować gierki słowne z oryginału np. Big Bang Theory w wersji ludzi Hataku jest naprawdę zabawne bo nawet żarty matematyczne są prawidłowo przetłumaczone.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oglądałam kiedyś serial, w którym nawet Barbrę Streisand "przechrzczono" na naszą polską Violettę Villas. I również - był to przekład amatorski. Mam wrażenie, że coraz częściej pasjonaci robią takie rzeczy lepiej od "specjalistów", co jest być może wrażeniem mylnym. Niemniej natrafiając na tłumaczenia w stylu "Marsjanina" nie można tu mówić o tłumaczeniu sensu stricte, ani nawet o translacji - jest to bowiem coś w stylu opowiadania o książce, którą się przeczytało, z cytowanymi fragmentami... Nie mam pojęcia, kto takie książki daje do druku, niemniej po raz kolejny utwierdza mnie w przekonaniu, że sama powinnam złapać za słownik i spróbować - dla własnej satysfakcji - sprawdzić przekłady chociażby pana Polkowskiego (który nie jest może idealny, patrząc na pierwsze wydanie "Kamienia filozoficznego" i pojawienie się w nim Syriusza Czarnego), z sentymentu do książek o młodym czarodzieju.

      Usuń
  9. A ja uważam, że w takiej sytuacji czytelnik powinien zwrócić książkę do wydawnictwa i zażądać zwrotu pieniędzy. Bo nabył wadliwy, wybrakowany towar. Dokładnie tak samo jak w wypadku niedziałającej czy wciągającej włosy suszarki - proszę wybaczyć to może trochę trywialne porównanie. Ja większość książek wypożyczam z biblioteki, więc taka opcja nie wchodzi w grę (ostatnio np. biadoliłam nad nieudolną redakcją i korektą książki Hajzera). Ale kiedyś np. kupiłam książkę z fatalną korektą i tak się wkurzyłam, że napisałam w tej sprawie do wydawnictwa. Ku mojemu zdumieniu zachowali twarz - poprosili o odesłanie egzemplarza i oddali kasę. Małe zwycięstwo - a jednak. Bo oczywiście nic nie usprawiedliwia fatalnego warsztatu tłumacza, ale to wydawnictwa biorą pierwszych z brzegu, zaniżają stawki i narzucają terminy z kosmosu. A tu na pewno termin był na wczoraj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem dokładnie tego samego zdania i dlatego dzisiaj, równolegle z zamieszczeniem tego posta, wysłałem do Muzy reklamację i zażądałem zwrotu kasy. Od dawna postuluję, by książki, które nie spełniają wydawniczych standardów (co, wbrew pozorom, dość łatwo ocenić), reklamować. I ma Pani rację z tą suszarką, z prawnego punktu widzenia jest to dokładnie taka sama sytuacja, nie ma jedynie zwyczaju, by książkowe buble reklamować. A najwyższy czas to zmienić, biorąc pod uwagę coraz powszechniejsze lekceważenie czytelnika: nieudolne tłumaczenie, brak redakcji stają się normą.

      Termin na pewno był na wczoraj, ale – powtórzę – nic nie wskazuje na to, że Ring przełożyłby lepiej, gdyby miał więcej czasu.

      Usuń
    2. Ciekaw jestem odpowiedzi wydawnictwa, proszę się nią z nami podzielić.

      Usuń
    3. Ciekawy pomysł z tą reklamacją! Rozumiem, że prawo działa tu tak samo jak w przypadku każdego innego towaru? Brak odpowiedzi ze strony sprzedawcy (o ile Muza jest tu sprzedawcą?) w ciągu 14 dni skutkuje automatycznym uznaniem reklamacji za zasadną, prawda? Czy się mylę?
      Karolina Marta

      Usuń
    4. Jak prawo działa, to się zobaczy, ale rzeczywiście jest taka zasada. Nie wiem tylko, czy ustawa uznaje wysłanie reklamacji mailem za jej zgłoszenie. Ale jeśli nie i państwo z Muzy mnie oleją, to wyślę im list polecony. Muza nie jest sprzedawcą, jest producentem. Książkę kupiłem w Publio (e-book) i w Empiku (papier). Reklamację zgłosiłem też w Publio (w Empiku nie da się mailem, trzeba listem). Oczywiście nie chcę nikogo naciągnąć na podwójny zwrot, byłem ciekaw, jaka będzie reakcja. Publio zareagowało błyskawicznie, na drugi dzień mi odpisali, że przekazali moje uwagi do wydawnictwa i ustosunkują się do reklamacji po otrzymaniu odpowiedzi.

      Usuń
    5. Mnie także interesuje, jak cała akcja się potoczy. Może reklamowanie, na masową skalę, wadliwych "produktów" kultury mogłoby się przyczynić do zmian na lepsze? Po cichu liczę na notkę na blogu z opisem dalszych wydarzeń! Karolina Marta

      Usuń
    6. Pozostaje jeszcze kwestia, czy warto skorzystać z prawa do reklamacji czy może jednak z zapisu o niezgodności towaru z umową;)
      KM

      Usuń
    7. Zwracanie rażąco źle przetłumaczonych książek jest w zasadzie jedyną szansą na to, że wydawnictwa zaczną dbać o jakość przekładu. Etos wydawniczy (tłumaczymy dobrze, bo po prostu tak wypada) nie istnieje, krytykę mają w głębokim poważaniu (jak widać po braku reakcji wydawnictwa i samego tłumacza).

      Reklamację złożyłem w oparciu o rękojmię (a nie gwarancję), czyli właśnie powołując się na niezgodność towaru z umową.

      Usuń
  10. Kurczę, jako czytelniczce jednak ufającej tłumaczom i wobec ich praktyk właściwie bezbronnej (bo nie znam na tyle żadnego języka, żeby po tłumaczu sprawdzać; po redaktorze czasem mi się zdarza) zrobiło mi się strasznie smutno po przeczytaniu tej notki. Bo jakąż powalającą literaturą (rozrywkową co prawda, ale wciąż powalającą w swojej kategorii) mógłby być "Marsjanin", gdyby został dobrze przełożony. Osobiście najbardziej mi żal nawiązań kulturowych.

    A potem taki ufający i naiwny w swej ufności czytelnik bierze książkę do ręki i pochłania historię. A w międzyczasie trochę się głowi nad detalami owej historii (bo opisy jakoś do siebie nie pasują i w ogóle jakieś kanciaste są), ale to przecież zapewne on, czytelnik, się nie zna, albo źle zrozumiał, bo tłumacz by mu takiej krzywdy nie zrobił (autor już prędzej, no ale tutaj autor taki sympatyczny i widać, że się zna na swojej tematyce, no to przecież nie mógł się pomylić).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy jest bezbronny, bo przecież nikt nie zna tylu języków, w ilu ludzie piszą. A poza tym to nie jest rola czytelnika, żeby sprawdzać. Nawet wtedy, kiedy sam jest zawodowym tłumaczem. Nie sięgnąłem po „Marsjanina” jako tłumacz, sięgnąłem jako czytelnik, który dawno wyszedł z pracy. Z pełnym zaufaniem do tłumacza i wydawnictwa. Bo właśnie zawahałem się przy kupnie, wydawnictwo Akurat, hm, nic mi nie mówi, ale sprawdziłem, Muza, okej, nie będzie żadnych problemów z przekładem. I dokładnie tak, jak Pani pisze, kombinowałem z tymi śluzami, że coś tu nie gra, ale może to ja durny jestem, na technice się nie znam.

      Usuń
    2. Jednojęzyczny czytelnik może li i jedynie wykryć prawdziwe kocefały translatorskie, a rzeczy mniej oczywistych tylko się domyślać. Mnie w osławionym "Stulatku, który ..." rzuciło się w oczy np. “(...) udał się na wschód, dziewięćset tysięcy sześćset kilometrów pociągiem.” (podkreślenie moje), a parę innych rzeczy zgrzytało, tylko ... No właśnie, bez zaplecza językowego, to co ja mogę :(

      Usuń
    3. Mnie z kolei w starszych pozycjach science-fiction zawsze raziły te "biliony" ludzi zamieszkujących Ziemię.

      Usuń
    4. Biliony do tej pory są plagą, ale teraz przeniosły się do programów popularnonaukowych w TV.

      Usuń
  11. Świetna robota,Panie Pawle!Jak zwykle.

    Obawiam się,że to o czym Pan pisze to norma,nie margines.Angielski znam przeciętnie,wyłapuję jeden błąd na trzy,ale wiem z różnych źródeł,ze pojawiają się na każdym kroku.
    Słynne polskie tłumaczenie "Gwiezdnych wojen" - robot mówi,ze jego poprzednim właścicielem był kpt.Antilles przetłumaczono jako "Był trzymany na Antylach".
    W jakimś serialu ostatnio długo mówiący człowiek przepraszał za długi ogon (tale -tail),a w jakimś filmie bohater był morską foką..Z ogromnym uporem tłumacze telewizyjni
    ( czyli też nie amatorzy) tłumaczą słowo "patethic" jako patetyczny..Pomijam te wszystkie "fuck" tłumaczone jako "Jezu!".

    http://serwistlumacza.com/content/view/25/32/

    To jest artykuł o tłumaczeniu Szekspira.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, że taką robotę trzeba wykonywać, zamiast czerpać przyjemność z lektury dobrze przełożonej powieści.

      Usuń
    2. Akurat tłumaczenia filmów (czy gier) rządzą się swoimi prawami, więc niektóre kwestie (choćby "fuck" -> "Jezu!"; takie ugrzecznianie filmu często jest poleceniem odgórnym, żeby później można było to pokazać w dowolnym czasie antenowym) można jeszcze wybaczyć, bo to nie zawsze wina tłumacza.

      Morską fokę (choć nie znam kontekstu; może w filmie faktycznie brzmiało to głupawo) też można od biedy wybronić - "Foki" jako określenie Navy SEALs chyba na dobre weszło do żargonu.

      Ale generalnie też mam wrażenie, że za tłumaczenia filmów ostatnio odpowiadają kompletni amatorzy. O ile napisy z grubsza jeszcze trzymają poziom, o tyle dubbing to tragedia...

      Usuń
    3. Ja jeszcze tylko dodam, że w przypadku gier sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, bo powszechną praktyką jest przesyłanie tłumaczowi ścieżek dialogowych ułożonych... alfabetycznie.

      Usuń
  12. Ja znam problem złego tłumaczenia jako redaktor. Jest to naprawdę plaga - tłumacze rąbią arkusze na ilośc, zupełnie pomijając nawiązania kulturowe czy zwykłe sprawdzenie nazw, nazwisk itp. Niestety, dzielnie pomagają im w tym wydawcy, szczególnie prywatni (choc, jak się okazuje, nie tylko), proponując żenująco niskie stawki (redaktorom zresztą też, choc zwykle wg wydawcy nie trzeba aż redaktora, wystarczy przecież tylko korekta, zwłaszcza w przypadku beletrystyki). Zastanawiam się, czy niechlujstwo tłumaczy można przypisac li tylko niskim stawkom. Wydaje mi się, że jednak nie.
    Niedawno zostałam poproszona o zaopiniowanie tłumaczenia, i choc widac było, że tłumacz nie ma pojęcia np. o sformułowaniach używanych w tej dziedzinie, moja uczciwa i rzetelna recenzja odebrana została jako "bardzo surowa". Ostatecznie książki nie redagowałam, z czego ogromnie się cieszę. Warte podkreślenia jest jednak to, że wiele pracy musiałam włożyc w recenzję i - o co mnie poprosił wydawca - w przeszkolenie tłumacza w tej konkretnej dziedzinie (sporządzenie swego rodzaju spisu literatury przedmiotu z linkami, publikacjami itp.).
    Nagminna jest również, jak wspomniałam, kwestia: "przeciez tu potrzebna jest tylko korekta", a tekst woła o pomstę do nieba. No ale stawki za korektę są niższe niż za redakcję, więc po co przepłacac. Stale przecież słyszę, że : „wydajemy, nie mając z tego praktycznie żadnego zarobku”, więc dlaczego ja mam dostac uczciwą stawkę? Nawet głupio się domagac jakiejkolwiek stawki w takiej sytuacji ;) Zawsze przecież znajdzie się jakiś student, który za żenującą stawkę dopisze sobie współpracę z wydawnictwem do CV. Wydawca też zadowolony, bo jest na redakcyjnej stronie napisane, że była „korekta”. Co do stawek, to byłam zaszokowana, gdy w jednym z branżowych serwisów renomowane wydawnictwo uczelniane chciało redaktorom płacic 30 zł/arkusz (sic!).
    Kilka miesięcy temu miałam taką kuriozalną sytuację: dostałam do korekty tekst przetłumaczony z angielskiego i zredagowany - książka obszerna (ok. 1000 stron), napisana lekko i potoczyście, ale naszpikowana wręcz nawiązaniami do historii, obyczajowości, przyrody, archeologii, filmów itp. itd. Podejrzewam, że redaktor wykonał ogromną pracę, żeby się dobrze czytało, ale poległ zupełnie na aspekcie nawiązań: błąd na błędzie i błędem poganiał: nazwy własne, nazwiska - horror po prostu. W dodatku sam autor, pisząc z pamięci, nierzadko się mylił. Wydawca po zobaczeniu 20 stron "korekty" zgodził się, że potrzebna jest ponowna redakcja. Zaczęłam ją robic, ale niestety z kolei ja poległam - zbytnio się przejęłam, zaczęłam nie tylko sprawdzac każdą nazwę, ale i dopisywac przypisy, redakcja zaczęła się wydłużac. No i w końcu musiałam przyznac, że w założonym terminie nie dam rady. Dodam jeszcze, że wydawca wcale nie był zadowolony z moich poprawek (sic!). Skoro sam autor się myli… Nie rozumiem takiego podejścia. Książka ma byc dobrze zredagowana, przy czym nie chodzi tylko o to, żeby „dobrze się czytało „i był „ładny język” ( to jest wg wydawców i innych ludzi pracujących w wydawnictwach najważniejsze), ale również o to, że żaden błąd nie ma racji bytu. Trzeba sprawdzac każde nazwisko, każdą nazwę, każdy fakt. Problemem jest też to, ze w wydawnictwach ludzie odpowiedzialni za obsługę zleceń nie mają pojęcia o procesie wydawniczym i często dochodzi do takich kuriozalnych sytuacji, że korektę/redakcję robi się pod technicznego/składacza, czyli np. zamiast w Wordzie, gdzie można samemu nanosic poprawki, trzeba pracowac na PDF-ach (gdzie każdą poprawkę muszę szczegółowo opisywac), bo tak pasuje składaczowi. Albo red. techniczny wybiera sobie poprawki (sic!). Albo robi się w artykule/publikacji kilka rodzajów przypisów (np. oksfordzkie, przedmiotowe, bibliograficzne i literowe) i redaktor nie ma na to wpływu (cóż, klient nasz pan, szczególnie jak bajecznie płaci).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wydajemy, nie mając z tego praktycznie żadnego zarobku

      Tak, oni wszyscy kochają książki i dlatego prowadzą działalność charytatywną. Koń by się uśmiał. Nie udało mi się znaleźć danych o sprzedaży „Marsjanina”, ale szacuję, że 500 000 egzemplarzy zeszło spokojnie. Książka kosztuje 40 zł, wydawnictwo ma z tego połowę. Pół miliona x 20 zł daje dziesięć milionów przychodu. Powiedzmy osiem, biorąc pod uwagę promocje i ewentualnie mniejszy nakład. Z tego tłumacz przy honorarium 500 zł za arkusz – a mogło być niższe, bo całe to towarzystwo (mam tu na myśli nie tylko wydawnictwa, lecz także samych tłumaczy) uważa, że stawka godzinowa luksusowej prostytutki jest za arkusz tłumaczenia literackiego nader godziwa – dostał z dziewięć tysięcy (na moje oko książka ma jakieś 18 arkuszy). Oczywiście Ringowi nie należy się ani złotówka, przeciwnie, powinien zapłacić karę za dostarczenie tłumaczenia niezgodnego z umową (na pewno w umowie miał klauzulę, że ma dostarczyć przekład wykonany na poziomie przyjętym przy wydawaniu tego rodzaju utworów w formie książkowej), ale normalnie to jest śmieszne.

      Usuń
    2. No, może nie przesadzajmy z tymi 500 tys. egzemplarzy. W takich nakładach sprzedaje się co najwyżej Grey (vide: http://booklips.pl/newsy/co-sie-najlepiej-sprzedaje-w-polsce-poznaj-naklady-ubieglorocznych-bestsellerow/ - co prawda sprzed 2 lat, ale daje wyobrażenie o skali). "Marsjanin" od premiery w 2014 r. mógł się sprzedać, obstawiam, w kilkunastu-kilkudziesięciu tysiącach.

      Usuń
    3. Na stronie siedemnastej bestsellery roku 2014.

      http://www.instytutksiazki.pl/upload/Files/polish_book_market_2015_PL_popr.pdf

      Też niespecjalnie wierzę w te 500 tysięcy sprzedanych "Marsjaninów". Przy 130 tysiącach Bridget Jones, 108 Greya i 70 Kinga.

      Usuń
    4. Okej, wygląda na to, że moja metoda szacowania – najwyższe nakłady polskich kryminałów plus narzut na światowy bestseller plus narzut na film – zawiodła. Ale na pewno nie było to kilkanaście tysięcy, tyle w przypadku literatury zagranicznej osiągają mało znane nazwiska. Na Lubimy czytać „Marsjanin” ma ponad siedem i pół tysiąca czytelników, a przecież nie co drugi tam się wpisuje. Można by obliczyć co który, sprawdzając łączny nakład Greya i dzieląc przez liczbę jego czytelników (27 000), ale powiem szczerze, że nie chce mi się szukać, ile Grey miał nakładu. Bo te statystyki, co podajecie, są roczne, a tu chodzi o całościowy nakład. Owszem, Marsjanin jest na rynku dopiero półtora roku, ale jeszcze z niego nie schodzi, a film będzie ciągnął sprzedaż. Korygując, myślę, że sto tysięcy już dawno mają i będą szli w kierunku dwustu.

      Usuń
    5. Panie Pawle, bez względu na to, ile zarobiło wydawnictwo, jedno jest pewne. Dopóki każdy, kto zna jakiś język, będzie tłumaczył książki, a każdy, kto skończył filologię polską, będzie je redagował, dopóty na rynku będą się pojawiać buble.
      Btw ciekawa jestem, jak się skończy historia z reklamacją. Akurat książka, którą ja reklamowałam została wydana prze małe wydawnictwo, więc reakcja była niemal natychmiastowa. Tu ruszył Pan dużą machinę, więc pewnie potrwa...

      Usuń
    6. Nigdzie mi się nie śpieszy :-)

      Pytanie, dlaczego wydawnictwa pozwalają niedouczonym filologom tłumaczyć i redagować.

      Usuń
    7. Panie Pawle, przyjmijmy, że ten docelowy nakład 200 tysięcy "Marsjanina" jest dosyć realny. Ba, nawet jakbyśmy zatrzymali się na stu tysiącach, to półtora miliona wydaje się godnym przychodem z wydania książki.

      Tylko proszę już nie brnąć w szacowanie nakładu tej konkretnej książki metodą aproksymacji z Greya i liczby recenzji na LC ;-)

      Usuń
    8. Nie wiem, jak SF, ale w przypadku mało znanych nazwisk w branży fantasy nakłady wynoszą 3000, a sprzedaż góra 2000. Dlatego Marsjanina szacowałbym na góra 10000. 100000 to raczej nie ta bajka.

      Usuń
    9. @ Anonimowy z 23 marca 2016 10:00
      "Książka ma być dobrze zredagowana, przy czym nie chodzi tylko o to, żeby „dobrze się czytało „i był „ładny język” ( to jest wg wydawców i innych ludzi pracujących w wydawnictwach najważniejsze), ale również o to, że żaden błąd nie ma racji bytu. Trzeba sprawdzac każde nazwisko, każdą nazwę, każdy fakt".
      Niekoniecznie. Weźmy taką książkę "Kod Leonarda da Vinci". Tu redaktor nie powinien nic poprawiać, bo książka jest pełna zmyśleń dotyczących takich dziedzin, jak: historia sztuki, teologia, biblistyka, historia powszechna, historia chrześcijaństwa, niekiedy też językoznawstwo (że niby αἵρεσις 'hairesis' wywodzi się z łaciny), a także faktów choćby takich jak liczba liczba elementów szklanych tworzących piramidę przy Luwrze (wcale nie 666, tylko tak naprawdę 673).
      Redaktora tłumaczenia nie powinna ręka w żadnym momencie zaświerzbić, gdy natrafi na błąd u samego Browna. Wszak oryginał to bajeczka obejmująca wiele dziedzin wiedzy. Skądinąd ładnie i sprawnie sporządzona, ale kompletna bajeczka.

      Usuń
    10. Takie nietypowe pytanie - czy Pan kiedyś do mnie nie pisał przez facebooka? Albo ktoś o Pana nazwisku... Pozdrawiam, Magda Kałuża

      Usuń
  13. Wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu - *stopni* Kelvina nie ma. (Znaczy, były ale dawno temu.)

    OdpowiedzUsuń
  14. Nie jest Pan chory, wszystko z Panem w porządku?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przykro mi to mówić, ale to pan, Anonimie, nie ma racji. Nie jest pan na bieżąco z fizyką i z powodu arogancji obraża pan "przedpiścę".
      W przeciwieństwie do skali Celsjusza, w skali Kelvina nie używa się pojęcia „stopień”, tj. temperatura 100 stopni Celsjusza to inaczej temperatura 373,15 kelwinów. Niepoprawne obecnie określenie „stopień Kelvina” zostało zastąpione nazwą „kelwin”.
      Pan Mirosław Mączka specjalnie zaznaczył, że chodzi o słowo "stopni", a nie o skalę Kelvina jako taką.

      Usuń
  15. Sierść się jeży na całym ciele... Uff! Jak dobrze, że nie czytałam "Marsjanina" w tym przekładzie. Film był fajnie zrobiony i poprzestanę na nim. Dziękuję za ostrzeżenie. Do dziś pozostała mi trauma po lekturze zmasakrowanej po polsku książki Carla Sagana "Kontakt", a film widziałam później i już trudno było zapomnieć o nieudanym tłumaczeniu. Może kiedyś przeczytam te książki w oryginale. Szkoda, że nie każdy pisarz może zrobić tak, jak jeden z bohaterów powieści Nessera. Ten geniusz lingwistyczny napisał bestseller od razu w dziesięciu językach :-)

    OdpowiedzUsuń
  16. Czy to ja byłem z jedną z osób przywołanych w tekście? Tak z ciekawości pytam i gotów jestem posypać głowę popiołem. W swojej recenzji dla Gildii napisałem:

    "Niestety, w lekturze może przeszkadzać kiepskie momentami tłumaczenie. Zwłaszcza osoby dobrze znające język angielski będą ubolewały nad kalkami językowymi. "Wstawaj i świeć” jako dosłowne tłumaczenie angielskiego porannego przywitania „rise and shine” to doskonały przykład na to, jak nie tłumaczyć idiomów."

    Nie będę ściemniał - coś mi nie grało w trakcie lektury, ale nie zauważyłem, że jest tak źle. W świetle tekstu "kiepskie momentami" wygląda na marny żart. O ile wpadki techniczne można złożyć na karb zaufania tłumaczowi, to już językowe babole powinienem był wyłapać. Może po prostu literatura rozrywkowa usypia czujność?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, na tę recenzję nie natrafiłem. Za dużo ich.

      Usuń
  17. Jestem na 129 str. Już niewiele zostało... Czuję się jak na Marsie w towarzystwie języka p. Marcina Ringa - samotna wobec wrogiej planety i potykająca się o skały (nagminna storna bierna, serial nazwany "programem telwizyjnym" itd., itd.). Dziękuję panie Pawle, bo dzięki pana wpisowi poczułam, że jednak moje wyczucie języka ma się dobrze. Pozdrawiam Agnieszka Milewska

    OdpowiedzUsuń
  18. Wersja angielska: "Try not to think about all those guys wanking to your poster."
    Wersja polska: "Przypomnij mi, że mam ci zrobić majtkowanie następnym razem, jak cię zobaczę."

    Czyli:
    - Fuck you!
    ;)

    OdpowiedzUsuń
  19. "Marsjanina" czytałam po włosku i pamiętam, że bardzo mnie zbulwersowało przetłumaczenie "Master's degree" jako "podyplomówki" (po włosku na studia podyplowe mówi się właśnie "master", co powoduje wiele problematycznych sytuacji). Teraz mam wrażenie, że byłam wobec włoskiego tłumacza zbyt krytyczna i to jedno niedopatrzenie wydaje mi się naprawdę błahe...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie można krytykować tłumaczenia całej książki przez pryzmat jednego błędu, nawet poważnego. Poza tym przekład literacki to nie przekład uwierzytelniony, czasami takie niby błędne tłumaczenie jest uzasadnione. Nie mówię, że w tym przypadku nie ma błędu, ale laicy mają to siebie, że biorą słownikowy odpowiednik i zżymają się, że jest źle, tymczasem często jest dobrze.

      Usuń
  20. Nie jestem laikiem ;). A w tym przypadku błąd był dosyć ewidentny, bo bohaterka była bodajże rozżalona, że poświęciła tyle lat swojego życia, żeby skończyć studia podyplomowe - wystarczyło chwilę się zastanowić, żeby dojść do wniosku, że to nie ma sensu. Ale to nie zmienia faktu, że poza tym tłumaczenie było dobre. Przy takiej ilości tekstu tego typu niedopatrzenia mają prawo się pojawić i do kogoś innego należy ich wyłapanie. Polskie tłumaczenie to o wiele grubsza sprawa, dlatego podałam ten przykład - dla kontrastu.
    (Przepraszam za anonima, ale z jakiegoś powodu nie mogę się zalogować z komórki).

    OdpowiedzUsuń
  21. Ring Ringiem, fuszerstwo trzeba tępić, jednak ja myślę, czy o wiele bardziej szkodliwa nie jest fuszerka zrobiona przez pana Jacka Dehnela. Chwycił się za przekładanie "Wielkiego Gatsby'ego", jak przełożył opisała to Barbara Kopeć-Umiastowska w polemice "Dehnel na trawniku" (można sobie wyguglać i poczytać), jaka to fuszerka. A mino to pan Dehnel nie przeprosił, nie wytłumaczył się, nie zrezygnował z tłumaczeń, nadal bierze się za największych klasyków. Jeśli już musi ulegać swoim zachciankom i tłumaczyć powinien wziąć się za jakiś kryminałek. Przed niczego nieświadomymi blogereczkami rozsiewa czar wybitnego tłumacza... Heheh.

    "...conducted themselves according to the rules of behavior associated with amusement parks".
    "...zachowywali się w sposób typowy dla wesołego miasteczka" - tłumaczy to Dehnel. BKU komentuje: Aż chce się zapytać, w jaki sposób zachowuje się wesołe miasteczko; poprawnie byłoby: „zaczynali się zachowywać całkiem jak w lunaparku”. Trudno nie przyznać jej racji. Z jednego małego fragmentu BKU wypisała kilkanaście (kilkadziesiąt?) pomyłek Dehnela. Pozdrawiam i gratuluje odwagi!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, też czytałem ten ciekawy artykuł BKU (link tutaj: https://nameste.litglog.org/wp-content/uploads/2014/12/BKU-Dehnel-na-trawniku.pdf), będący niejako polemiką z tekstem Dehnela o zbrodniach translatorskich popełnionych na dziele Hollinghursta:
      http://wyborcza.pl/1,75410,12633873,_Obce_dziecko__Hollinghursta__potega__zlego__przekladu.html

      Niejednego bywalca niniejszej witryny, jak sądzę, oba teksty zainteresują, przeto życzę miłej lektury :)

      Usuń
  22. Dziś w empiku patrzę i oto stoi na półce kolejne, III wydanie "Marsjanina". Kieszonkowe, z 2017 roku. Wydawnictwo AKURAT, pod egidą MUZY.
    Redaktor też Ring, tylko bodaj Jacek.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.