poniedziałek, 22 lutego 2016

Umowy wydawnicze – fakty i mity

Z umowami wydawniczymi jest kilka problemów. Pierwszy to taki, że znakomitej większości autorów jest całkowicie obojętne, co podpisują. Wydawałoby się, że człowiek inteligentny, który potrafił stworzyć powieść, będzie zdawał sobie sprawę, że umowę się czyta, analizuje i negocjuje. Nic z tych rzeczy. Jak ciemny chłop pańszczyźniany z zaboru pruskiego drukuje taki, co mu wydawnictwo przysłało, sygnuje (aż dziw, że własnym nazwiskiem, a nie trzema krzyżykami) i odsyła. A potem, kiedy dotrze do niego, że dał wydawnictwu cyrograf, by robiło, co chciało, i mogło go mieć gdzieś, rozpaczliwie szuka pomocy.

Drugi problem jest taki, że jeśli nawet autor zainteresuje się treścią umowy, natrafi w internecie na niekompetentne rady. Pół biedy, jeśli są one podane w ten sposób, że widać, że doradzający nie ma bladego pojęcia, o czym pisze. Gorzej, gdy wyglądają na sformułowane przez osobę znającą się na rzeczy. Tak jest w przypadku wpisu Tomasza Węckiego pt. Jak negocjować umowę z wydawcą? na blogu „Spisek pisarzy”.

Pozornie wpis wygląda na bardzo sensowny, zawiera zresztą dużo rzetelnych porad, dotyczących choćby wzięcia prawnika czy technik negocjacyjnych. Osoba nieznająca tematu nie ma szans, żeby zorientować się, że Węcki o prawie autorskim i jego stosowaniu w kontekście umów wydawniczych ma nikłe pojęcie. Zresztą skąd ma mieć? Prawnikiem nie jest, a z opisu jego zawodowych doświadczeń nie wynika, by kiedykolwiek jakieś umowy wydawnicze zawierał. Chyba że jako ghostwriter, co akurat byłoby dość specyficzną umową, gdyż w świetle polskiego prawa ghostwriting jest nielegalny (nie można podpisać cudzego utworu swoim nazwiskiem).

Węcki przestrzega przed przekazywaniem wydawcy majątkowych praw autorskich i zaleca udzielenie licencji (zapomina dodać, że wyłącznej). Bo „przekazując całość praw majątkowych, sprzedajesz książkę w zupełności”, a udzielając licencji „ciągle to Ty jesteś jedynym dyspozytorem tych praw”. „Sprzedawanie książki w zupełności” brzmi groźnie, tyle że to nonsens, podobnie jak nonsensem jest twierdzenie, że dzięki licencji autor będzie miał okazję do podpisywania aneksów, które przyniosą mu dodatkowe wynagrodzenie.

Powiedzmy więc jasno i wyraźnie: w praktyce nie ma kompletnie znaczenia, czy wydawcy przekażemy majątkowe prawa autorskie, czy udzielimy mu licencji wyłącznej. Liczą się tylko _warunki_ , na jakich przekażemy te prawa czy udzielimy licencji (zresztą Węcki w końcu to przyznaje, ale tak na marginesie, że wątpię, by przesłoniło to czytelnikowi komunikat, że przekazanie praw jest dla autora niekorzystne). Jeśli wydawca zaproponuje umowę z przeniesieniem praw, a my będziemy domagać się licencji, będziemy walczyć o coś, co nam żadnych korzyści nie da, a, jak sam Węcki wskazuje, zdobyte w jednym miejscu punkty trzeba podczas negocjacji oddać w innym.

„(…) zazwyczaj przekazując całość majątkowych praw autorskich, robisz to bezterminowo” – ostrzega Węcki. No właśnie wcale nie „zazwyczaj”, bo w większości wydawnictwa proponują przeniesienie praw na określony okres. Owszem, są jeszcze takie, które chcą dostać je bezterminowo, i przed bezterminowym oddaniem praw rzeczywiście należy przestrzegać, ale tylko i wyłącznie przed tym. Jeśli przeniesiemy prawa na przykład na sześć lat, to między takim przeniesieniem a sześcioletnią licencją nie ma w praktyce żadnej różnicy. I nieprawdą jest, że w tym pierwszym przypadku wydawca może samodzielnie robić dodruki, a w drugim przypadku musi nas pytać o zgodę. Zresztą byłoby bez sensu, gdyby autor sprzeciwiał się dodrukom, a jeśli chodzi o to, że miałby za nie dostać wyższe wynagrodzenie, to w okresie obowiązywania licencji wyższego wcale nie dostanie. Co innego, gdyby miał zapis w umowie, że np. powyżej dziesięciu tysięcy nakładu dostaje nie 14%, a 16%. Tyle że taki zapis doskonale może być również w umowie przekazującej prawa.

Nieprawdą jest też, że przekazanie praw majątkowych jest równoznaczne z tym, że wydawca będzie decydował komu sprzeda prawa do tłumaczenia lub ekranizacji. Węcki to w ogóle kompletnie myli, bo niżej twierdzi, że wydawca uzyska takie uprawnienie, jeśli skłoni nas do rezygnacji z wykonywania osobistych praw autorskich. Tymczasem tłumaczenie czy ekranizacja to całkowicie odrębna kwestia i nie ma nic wspólnego z prawami majątkowymi czy osobistymi, chodzi tu o udzielanie zezwolenia na wykonywanie praw zależnych do utworu. Zgodnie z art. 46 ustawy o prawie autorskim decyduje o tym autor, ale w umowie można zapisać, że wydawca, i zwykle tak się zapisuje, co ma uzasadnienie w tym, że zazwyczaj tłumacza dla książki szuka wydawca, a nie autor.

Węcki zaleca, by w umowie wydawniczej koniecznie była zapisana wysokość wynagrodzenia, i przestrzega, by nie dać się odesłać do innych dokumentów czy aneksu. Nie wiem, gdzie on widział takie odesłanie, może w umowach dotyczących tekstów reklamowych, bo wydawnictwa wprawdzie w umowach różne istotne rzeczy pomijają, ale nigdy wysokości wynagrodzenia.

Passus o terminach płatności też pokazuje nikłe doświadczenie Węckiego. Bo znacznie większym problemem niż brak terminów w umowach jest ich nieprecyzyjne określanie. Wiele wydawnictw nadal stosuje wzorki umów z PRL-u (niewiarygodne, ale tak jest), gdzie terminy zapisywało się „po wydaniu książki”, „po rozliczeniu”. Wtedy nie miało to znaczenia, dla wydawnictwa problemem nie był brak gotówki na zapłacenie autorowi, tylko brak papieru na wydanie jego książki. Teraz wydawnictwa często nie mają pieniędzy, więc korzystają z tego, że „po wydaniu” de iure nie wyznacza żadnego terminu, bo miesiąc, dwa czy cztery po wydaniu książki jest cały czas „po wydaniu”, i zwlekają z płatnościami.

Innym reliktem PRL-u jest niepodawanie w umowach wysokości początkowego nakładu. I to jest sprawa kluczowa dla autora (jak zresztą parę innych, o których Węcki nie wspomina). Otóż autorowi należy się odszkodowanie, jeśli wydawca zrezygnuje z wydania książki. Przy czym rezygnacja z zakontraktowanych książek jest, wbrew pozorom, dość częsta. Żeby autor mógł się o takie odszkodowanie ubiegać, muszą być w umowie dwa zapisy, jeden, że „wydawca zobowiązuje się do wydania i rozpowszechniania utworu”, i drugi podający minimalny nakład. Pierwszy wynika z wymogów formalnych, drugi ma zapobiec cwanemu manewrowi. Jeśli nie będzie w umowie określonego nakładu, wydawca wydrukuje 10 egzemplarzy na cyfrze i oświadczy, że książkę wydał, bo przecież nigdzie nie jest powiedziane, że nakład miał być wyższy.

Węcki słusznie ostrzega przed „rezygnacją z egzekwowania przywilejów wynikających z posiadania praw autorskich osobistych”. Tylko obawiam się, że ostrzeżenie jest mocno nieskuteczne, dlatego że w umowie będzie mowa o wykonywaniu przez wydawcę lub niewykonywaniu przez autora osobistych praw autorskich i nie każdy zorientuje się, że to to samo. Dodajmy jeszcze, że taki zapis pojawia się w umowach bardzo rzadko, a jeśli nawet z umowy się go nie pozbędziemy (bo przeoczymy albo mamy słabą pozycję negocjacyjną), to nie stoimy wcale na straconej pozycji: zdania, czy taki zapis w ogóle jest dopuszczalny (bo osobiste prawa autorskie są niezbywalne), są wśród prawników podzielone, według części komentarzy do ustawy taki zapis w umowie jest z tą ustawą niezgodny.

Ważniejsze od powyższego zapisu jest, co będzie w umowie na temat redakcji. Wydawnictwa zawłaszczają sobie bowiem prawo do decydowania o ostatecznym kształcie tekstu, przy czym wygląda na to, że część robi to w przekonaniu, że tak im wolno. Nie. Jest to rażąca ingerencja w osobiste prawa autorskie pisarza. Wydawca może (i powinien) tekst zredagować, ale o tym, które poprawki zostaną przyjęte, a które odrzucone, decyduje wyłącznie autor i żaden redaktor, wydawca czy nawet sam Pan Bóg nie ma tu nic do gadania. Problem w tym, że jeśli wydawca jest przekonany, że może sobie umową scedować na siebie prawo do decydowania o ostatecznym kształcie tekstu, to później będzie odpowiednio do tego postępował, więc należy go w porę uświadomić, że na żadne pisanie naszej książki przez redaktora się nie zgadzamy.

Po bardziej szczegółowe omówienie, na co należy zwracać uwagę przy podpisywaniu umowy i co powinno się w niej znaleźć, odsyłam do mojego poradnika.

6 komentarzy:

  1. Przy okazji używa określenia "Udział w zyskach", a tymczasem to wcale nie jest oczywiste. Większość wydawców, ci więksi, bardziej przyzwoici, owszem, określa to jako ileś tam % od ceny zbytu czy detalicznej, ale widywałem umowy firemek z trudem mieszczących się w definicji wydawnictwa, w których naprawdę było "udział w zyskach", a potem tenże szemrany wydawca dowodził autorowi, że skoro zysków nie było, to jemu nic się nie należy. Uważam, że na hasło "Udział w zyskach" należy włączyć w głowie czerwony alert.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie by się od razu włączył, ale ja skończyłam ekonomię, więc rozróżnienie między przychodem i dochodem mam mocno wdrukowane. Dla zdecydowanej większości społeczeństwa to zbyt wysoki stopień abstrakcji. A w ogóle, to mam dziwne wrażenie, że cały ten elaborat to propaganda na rzecz "wydawnictw ze współfinansowaniem" - one właśnie lubią wykłuwać oczy potencjalnych ofiar "zachowaniem praw do książki".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie propaganda, widać po innych tekstach, ten blog z vanity nie ma nic wspólnego. I autor ma jednak ewidentnie na myśli licencję wyłączną, a te firemki propagują niewyłączną jako rzekomo sensowną alternatywę.

      Usuń
  3. To nie jedyny przykład kiedy Węcki pisze o czymś w sposób niekompetentny. Tekst został poprawiony po krytycznych komentarzach, które można pod nim znaleźć.
    http://spisekpisarzy.pl/2015/09/plagiat-co-robic.html
    Spisek nie jest złym blogiem, ale niekompetencja i luzactwo w podejściu do ważnych tematów są groźne i dla mnie Węcki mocno stracił. Niektórym chyba wydaje się, że po przekroczeniu jakiejś bariery lajków stają się autorytetami i zaczynają coraz śmielej wypowiadać się w sprawach, w których nie posiadają wystarczającej wiedzy. Tak jak Łukasz Migura, który instruuje m. in. jak napisać opowiadanie, podczas gdy mnie bolą zęby kiedy czytam jego teksty (np. opowiadanie "Jak krople deszczu"). Piszę to bez złośliwości, raczej ze smutkiem, po prostu moim zdaniem ten chłopak pisze bardzo, bardzo źle. Martwi mnie natomiast to, że najwyraźniej istnieje, w internetowym światku, zapotrzebowanie na pseudoautorytety i pseudospecjalistów, a to z kolei źle świadczy o naszym społeczeństwie, a przynajmniej jego części.

    OdpowiedzUsuń
  4. Węcki bardzo często pisze o rzeczach, o których nie ma żadnego pojęcia. Na przykład tutaj: http://spisekpisarzy.pl/2015/02/jak-empik-zarabia-na-niesprzedawaniu-ksiazek.html Wszystko opisane tak niepoważnie i bez staranności, o czym świadczą choćby komentarze. Węcki podobno zmieniał artykuł, pewnie kilka razy, ale i tak mu nie wyszło. No ale czego się spodziewać po człowieku, który nie napisał żadnej książki, ale daje rady, jak je pisać. Nie odbiło mu po iluś tam lajkach. Ten typ tak miał od początku. Bardzo współczuję wszystkim, którzy nabrali się na jego mądrości, no ale najwyraźniej mają to, na co zasłużyli.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nierozumiem fenomenu tego bloga i tego człowieka. Przecież na pierwszy rzut oka widać że nie umie pisać i nie wie, o czym pisze. Poza tym to hipokryta. Mówi że nie kasuje komentarzy ale jak tylko ktoś podaje rzetelne argumenty i Węcki przegrywa, to od razu kasuje cały wątek.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.