poniedziałek, 29 lutego 2016

Pstrykając szare komórki, czyli grafoman w wydawnictwie

Dotąd utrzymywałem, że autor, niepłacący za wydanie swojej książki i publikujący w tradycyjnym wydawnictwie, z definicji zasługuje na miano pisarza, gdyż musiał przejść selekcję, podczas której grafomański tekst zostałby odrzucony. Grafomański w sensie „napisany nie po polsku”, a nie „pozbawiony wartości artystycznych”. Niniejszym wycofuję się z tego twierdzenia. Skłoniła mnie do tego m.in. lektura fragmentów twórczości Doroty Milli, autorki opublikowanej przez wydawnictwo Lucky, ale fragmentów pochodzących nie z książki, lecz ze strony internetowej Milli:

Codzienność płynie swoim nijakim i wyplutym trybem, gdy w przypływie mdłości, jakby w konwulsjach, Lena postanawia wszystko zmienić i przed ostatecznym umieszczeniem się w trumnie (…)

Czyli przed self-pogrzebem. Wypluty tryb codzienności sprawia po prostu, że człowiek ma ochotę położyć się do trumny. A nie każdy ma takie szczęście jak Lena, że dostaje mdłości i konwulsji, które zmieniają jego życie.

Lenę dopadły znajome czarne myśli, które szybko rozbestwiły się w jej wizjach przyszłości, zwiastując jedynie upadek.

Te bestyjki to tak zwane wizje katastroficzne.

Chyba naprawdę przesadzam – rzekła Lena, powoli łamiąc swoje ciężkie na duszy kompleksy.

Jak widać, duszom nie tylko grzechy, lecz także kompleksy ciążą.

Tym razem zamknęła drzwi w ciszy, mocno zapierając się o drzwi i kilka razu pchając je na siłę, jakby chcąc wepchnąć do środka.

Scena walki (z drzwiami) napisana tak, że Sapkowski mógłby się uczyć.

(…) krzyczało nowe „ja”, które nie wiadomo z skąd miało siłę (…)

Ze skąd miało? Aha, nie wiadomo.

Pędząc niczym struś pędzi wiatr, pruła swoim niewielkim zdezelowanym autkiem (…)

No, proszę, a myśmy od zawsze żyli w przekonaniu, że strusie pędzą nie wiatr, lecz bimber.

Wydawało jej się, że minęło kilkanaście lat świetlnych, a tu mija niecały rok (…)

Aha, rok świetlny to taki dłuższy rok? 500-dniowy?

DUPA – to jedno słowo określa mnie całą. Dupa charakter. Dupa wygląd. Dupa osobowość. Dupa, dupa, dupa! Po prostu jedna wszechogarniająca dupa!!!

Nie tylko o bohaterce, lecz także o całym tekście można powiedzieć, że jedna wszechogarniająca dupa.

Lena również znieruchomiała, ale w głowie szybko pstryknęła szare komórki, które energicznie ożyły.

Ten passus wyjaśnia nam poziom tekstu pani Milli: przed pisaniem zapomniała pstryknąć szare komórki.

Właśnie, oprócz tego, że jestem dupowata to jeszcze jestem oszczędna. Chociaż jeden plus tego mojego cipowactwa.

Pisarz nie może bać się neologizmów. To przejaw cipowactwa.

Niewiele się zmieniłam od tamtego czasu, jedynie noszę inne ubrania – w końcu mój rozmiar i oprawki okularów również przeszył totalną metamorfozę.

Podobną metamorfozę przeszyła polska gramatyka i leksyka w dziele pani Milli.

Kocham pisać i przelewać na papier swoje historie, które oprócz rozkwitającej miłość wnoszą (…). Wydałam swoją debiutancką powieść "Płomień wspomnień" wydawnictwo Lucky.

Czekamy na debiutancką powieść Kalego „Jak my ze Staś i Nel Afryka przemierzać”.

Był lekko przygarbiony, przez co sprawiał wrażenie człowieka wątłego, choć to całkowicie kłóciło się z rzeczywistością nie będąc prawdą.

Nam się kłóci z rzeczywistością, że Dorota Milli opublikowała powieść w normalnym wydawnictwie, co, niestety, jest prawdą.

Nie tylko Dorota Milli. Marta Grzebuła wydała powieść „Dotyk przeznaczenia” we wrocławskim wydawnictwie Astrum.

Przejrzałem ją. Do języka trudno mieć zastrzeżenia. Nagle osoba kalecząca polszczyznę na każdym kroku, wypisująca co scenę bzdury, pisze poprawnie i z sensem. Metamorfoza? Cud? Jezus nagrodził Grzebułę za to, że zamiast wytoczyć mi proces, z chrześcijańską pokorą przyjęła krytykę? Gromadzona latami wiedza w końcu się ujawniła, jak przy nauce języka obcego, kiedy człowiek z dnia na dzień zaczyna płynnie mówić? Pozwolę sobie w te wyjaśnienia nie uwierzyć. Moim zdaniem prawdziwym autorem książki jest redaktorka Jolanta Tkaczyk. Która tekst skrajnej grafomanki przerobiła na zdatny do czytania. Musiało to wymagać gigantycznego nakładu pracy, więc zasadne jest pytanie „po co?”. Czy z panem Lechem Tkaczykiem, właścicielem wydawnictwa, cieszącym się specyficzną sławą, nikt z potrafiących pisać nie chce już współpracować i musi on sięgać po grafomanów, zlecając żonie ratowanie gniotów? Może tak, o czym świadczyłby fakt, że Astrum przygarnęło również Luizę Dobrzyńską, która bezskutecznie dobijała się do różnorakich wydawnictw.

Dobrzyńska zaatakowała mnie zresztą ostatnio na fejsie:

Paweł Pollak dobrał się do „Kawalkady” i przyzwoicie ją zjechał. Ten człowiek ma zaburzenia obsesyjne – jak się już przyczepi do kogoś, każda broń dla niego dobra.

Muszę powiedzieć, że spokojniej przyjąłbym oskarżenie, że zamordowałem Dobrzyńskiej matkę. Nie morduję ludzi, więc z góry wiedziałbym, że to Dobrzyńska ma coś z głową, nie ja. Recenzje od czasu do czasu pisuję, a skoro nie pamiętałem, żebym „Kawalkadę” zjechał czy w ogóle ją czytał, mogło to stanowić mocno niepokojący sygnał, że mózgownica poważnie już mi szwankuje. Poszukiwania wykazały jednak, że z moją jest wszystko w porządku. Bo w jedynym wpisie, w którym miałem „Kawalkadę” na tapecie, analizuję jej odbiór, a nie samą powieść. Dobrzyńska nie odróżnia jednego od drugiego, co świadczy o jej głębokim wtórnym analfabetyzmie, a będę się upierał, że bez umiejętności czytania ze zrozumieniem pisarzem nikt nie będzie. Zresztą Dobrzyńska w pełni zachowała swoją grafomańską mentalność: recenzowanie jej książki (tutaj, co prawda, tylko przez nią urojone) uznaje za przejaw obsesji krytykującego, negatywną ocenę za formę zwalczania jej osoby.

(…) na granice.pl dał mi najniższą notę.

Dobrzyńska odkryła tekst sprzed ponad dwóch lat (odkryła ponownie, bo pod nim komentowała), połączyła go z oceną, przy której nie ma żadnej daty ani żadnych wskazówek pozwalających zidentyfikować oceniającego, i oskarża mnie bez cienia dowodu o jej wystawienie. Na jakiej podstawie? No cóż, każdy sądzi według siebie. Być może pani Dobrzyńska chodzi po różnych portalach i opatruje moje książki jednogwiazdkowymi ocenami, i nie mieści się jej w głowie, że inni ludzie pewnymi zachowaniami się brzydzą.

czwartek, 25 lutego 2016

Kilka oczywistych prawd, czyli dekalog człowieka rozsądnego

1. Ziemia jest okrągła.

2. Lechowi Wałęsie zawdzięczamy wolność.

3. Ziemia krąży wokół Słońca.

4. Leszkowi Balcerowiczowi zawdzięczamy zdrową gospodarkę.

5. Teoria ewolucji jest prawdziwa.

6. Nie było zamachu w Smoleńsku.

7. Homoseksualiści są normalni.

8. Szczepionki nie powodują autyzmu.

9. Ateiści nie są niemoralni.

10. Elvisa Presleya nie ma wśród żywych.

Przepraszam. Znajdując się w kraju nad Wisłą Anno Domini 2016, odczułem potrzebę przypomnienia paru oczywistości. Sobie samemu.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Umowy wydawnicze – fakty i mity

Z umowami wydawniczymi jest kilka problemów. Pierwszy to taki, że znakomitej większości autorów jest całkowicie obojętne, co podpisują. Wydawałoby się, że człowiek inteligentny, który potrafił stworzyć powieść, będzie zdawał sobie sprawę, że umowę się czyta, analizuje i negocjuje. Nic z tych rzeczy. Jak ciemny chłop pańszczyźniany z zaboru pruskiego drukuje taki, co mu wydawnictwo przysłało, sygnuje (aż dziw, że własnym nazwiskiem, a nie trzema krzyżykami) i odsyła. A potem, kiedy dotrze do niego, że dał wydawnictwu cyrograf, by robiło, co chciało, i mogło go mieć gdzieś, rozpaczliwie szuka pomocy.

Drugi problem jest taki, że jeśli nawet autor zainteresuje się treścią umowy, natrafi w internecie na niekompetentne rady. Pół biedy, jeśli są one podane w ten sposób, że widać, że doradzający nie ma bladego pojęcia, o czym pisze. Gorzej, gdy wyglądają na sformułowane przez osobę znającą się na rzeczy. Tak jest w przypadku wpisu Tomasza Węckiego pt. Jak negocjować umowę z wydawcą? na blogu „Spisek pisarzy”.

Pozornie wpis wygląda na bardzo sensowny, zawiera zresztą dużo rzetelnych porad, dotyczących choćby wzięcia prawnika czy technik negocjacyjnych. Osoba nieznająca tematu nie ma szans, żeby zorientować się, że Węcki o prawie autorskim i jego stosowaniu w kontekście umów wydawniczych ma nikłe pojęcie. Zresztą skąd ma mieć? Prawnikiem nie jest, a z opisu jego zawodowych doświadczeń nie wynika, by kiedykolwiek jakieś umowy wydawnicze zawierał. Chyba że jako ghostwriter, co akurat byłoby dość specyficzną umową, gdyż w świetle polskiego prawa ghostwriting jest nielegalny (nie można podpisać cudzego utworu swoim nazwiskiem).

Węcki przestrzega przed przekazywaniem wydawcy majątkowych praw autorskich i zaleca udzielenie licencji (zapomina dodać, że wyłącznej). Bo „przekazując całość praw majątkowych, sprzedajesz książkę w zupełności”, a udzielając licencji „ciągle to Ty jesteś jedynym dyspozytorem tych praw”. „Sprzedawanie książki w zupełności” brzmi groźnie, tyle że to nonsens, podobnie jak nonsensem jest twierdzenie, że dzięki licencji autor będzie miał okazję do podpisywania aneksów, które przyniosą mu dodatkowe wynagrodzenie.

Powiedzmy więc jasno i wyraźnie: w praktyce nie ma kompletnie znaczenia, czy wydawcy przekażemy majątkowe prawa autorskie, czy udzielimy mu licencji wyłącznej. Liczą się tylko _warunki_ , na jakich przekażemy te prawa czy udzielimy licencji (zresztą Węcki w końcu to przyznaje, ale tak na marginesie, że wątpię, by przesłoniło to czytelnikowi komunikat, że przekazanie praw jest dla autora niekorzystne). Jeśli wydawca zaproponuje umowę z przeniesieniem praw, a my będziemy domagać się licencji, będziemy walczyć o coś, co nam żadnych korzyści nie da, a, jak sam Węcki wskazuje, zdobyte w jednym miejscu punkty trzeba podczas negocjacji oddać w innym.

„(…) zazwyczaj przekazując całość majątkowych praw autorskich, robisz to bezterminowo” – ostrzega Węcki. No właśnie wcale nie „zazwyczaj”, bo w większości wydawnictwa proponują przeniesienie praw na określony okres. Owszem, są jeszcze takie, które chcą dostać je bezterminowo, i przed bezterminowym oddaniem praw rzeczywiście należy przestrzegać, ale tylko i wyłącznie przed tym. Jeśli przeniesiemy prawa na przykład na sześć lat, to między takim przeniesieniem a sześcioletnią licencją nie ma w praktyce żadnej różnicy. I nieprawdą jest, że w tym pierwszym przypadku wydawca może samodzielnie robić dodruki, a w drugim przypadku musi nas pytać o zgodę. Zresztą byłoby bez sensu, gdyby autor sprzeciwiał się dodrukom, a jeśli chodzi o to, że miałby za nie dostać wyższe wynagrodzenie, to w okresie obowiązywania licencji wyższego wcale nie dostanie. Co innego, gdyby miał zapis w umowie, że np. powyżej dziesięciu tysięcy nakładu dostaje nie 14%, a 16%. Tyle że taki zapis doskonale może być również w umowie przekazującej prawa.

Nieprawdą jest też, że przekazanie praw majątkowych jest równoznaczne z tym, że wydawca będzie decydował komu sprzeda prawa do tłumaczenia lub ekranizacji. Węcki to w ogóle kompletnie myli, bo niżej twierdzi, że wydawca uzyska takie uprawnienie, jeśli skłoni nas do rezygnacji z wykonywania osobistych praw autorskich. Tymczasem tłumaczenie czy ekranizacja to całkowicie odrębna kwestia i nie ma nic wspólnego z prawami majątkowymi czy osobistymi, chodzi tu o udzielanie zezwolenia na wykonywanie praw zależnych do utworu. Zgodnie z art. 46 ustawy o prawie autorskim decyduje o tym autor, ale w umowie można zapisać, że wydawca, i zwykle tak się zapisuje, co ma uzasadnienie w tym, że zazwyczaj tłumacza dla książki szuka wydawca, a nie autor.

Węcki zaleca, by w umowie wydawniczej koniecznie była zapisana wysokość wynagrodzenia, i przestrzega, by nie dać się odesłać do innych dokumentów czy aneksu. Nie wiem, gdzie on widział takie odesłanie, może w umowach dotyczących tekstów reklamowych, bo wydawnictwa wprawdzie w umowach różne istotne rzeczy pomijają, ale nigdy wysokości wynagrodzenia.

Passus o terminach płatności też pokazuje nikłe doświadczenie Węckiego. Bo znacznie większym problemem niż brak terminów w umowach jest ich nieprecyzyjne określanie. Wiele wydawnictw nadal stosuje wzorki umów z PRL-u (niewiarygodne, ale tak jest), gdzie terminy zapisywało się „po wydaniu książki”, „po rozliczeniu”. Wtedy nie miało to znaczenia, dla wydawnictwa problemem nie był brak gotówki na zapłacenie autorowi, tylko brak papieru na wydanie jego książki. Teraz wydawnictwa często nie mają pieniędzy, więc korzystają z tego, że „po wydaniu” de iure nie wyznacza żadnego terminu, bo miesiąc, dwa czy cztery po wydaniu książki jest cały czas „po wydaniu”, i zwlekają z płatnościami.

Innym reliktem PRL-u jest niepodawanie w umowach wysokości początkowego nakładu. I to jest sprawa kluczowa dla autora (jak zresztą parę innych, o których Węcki nie wspomina). Otóż autorowi należy się odszkodowanie, jeśli wydawca zrezygnuje z wydania książki. Przy czym rezygnacja z zakontraktowanych książek jest, wbrew pozorom, dość częsta. Żeby autor mógł się o takie odszkodowanie ubiegać, muszą być w umowie dwa zapisy, jeden, że „wydawca zobowiązuje się do wydania i rozpowszechniania utworu”, i drugi podający minimalny nakład. Pierwszy wynika z wymogów formalnych, drugi ma zapobiec cwanemu manewrowi. Jeśli nie będzie w umowie określonego nakładu, wydawca wydrukuje 10 egzemplarzy na cyfrze i oświadczy, że książkę wydał, bo przecież nigdzie nie jest powiedziane, że nakład miał być wyższy.

Węcki słusznie ostrzega przed „rezygnacją z egzekwowania przywilejów wynikających z posiadania praw autorskich osobistych”. Tylko obawiam się, że ostrzeżenie jest mocno nieskuteczne, dlatego że w umowie będzie mowa o wykonywaniu przez wydawcę lub niewykonywaniu przez autora osobistych praw autorskich i nie każdy zorientuje się, że to to samo. Dodajmy jeszcze, że taki zapis pojawia się w umowach bardzo rzadko, a jeśli nawet z umowy się go nie pozbędziemy (bo przeoczymy albo mamy słabą pozycję negocjacyjną), to nie stoimy wcale na straconej pozycji: zdania, czy taki zapis w ogóle jest dopuszczalny (bo osobiste prawa autorskie są niezbywalne), są wśród prawników podzielone, według części komentarzy do ustawy taki zapis w umowie jest z tą ustawą niezgodny.

Ważniejsze od powyższego zapisu jest, co będzie w umowie na temat redakcji. Wydawnictwa zawłaszczają sobie bowiem prawo do decydowania o ostatecznym kształcie tekstu, przy czym wygląda na to, że część robi to w przekonaniu, że tak im wolno. Nie. Jest to rażąca ingerencja w osobiste prawa autorskie pisarza. Wydawca może (i powinien) tekst zredagować, ale o tym, które poprawki zostaną przyjęte, a które odrzucone, decyduje wyłącznie autor i żaden redaktor, wydawca czy nawet sam Pan Bóg nie ma tu nic do gadania. Problem w tym, że jeśli wydawca jest przekonany, że może sobie umową scedować na siebie prawo do decydowania o ostatecznym kształcie tekstu, to później będzie odpowiednio do tego postępował, więc należy go w porę uświadomić, że na żadne pisanie naszej książki przez redaktora się nie zgadzamy.

Po bardziej szczegółowe omówienie, na co należy zwracać uwagę przy podpisywaniu umowy i co powinno się w niej znaleźć, odsyłam do mojego poradnika.

środa, 17 lutego 2016

Kąkurs Walętynowy

Większość firm próbuje podczepić się pod walentynki, więc nie powinno dziwić, że Psychoskok ogłosił „z okazji Walentynek” Walentynowy konkurs literacki.

Proszę zwrócić uwagę, jak Psychoskok, pisząc błędnie nazwę święta dużą literą i źle tworząc przymiotnik, zgrabnie sygnalizuje, że mamy do czynienia z pseudowydawnictwem, w którym nikt nie będzie potrafił poprawić nadesłanego tekstu.

Konkurs Psychoskok organizuje wraz z portalem „Autorzy365”, a partnerem jest m. in. serwis „Biblioteczka Uchwycone chwile”. Oba albo należą do Psychoskoka, albo przynajmniej są nastawione na promowanie autorów i książek tego pseudowydawnictwa, więc spokojnie można powiedzieć, że konkurs Psychoskok zorganizował we współpracy ze sobą i sam objął go patronatem.

Na konkurs należy nadesłać opowiadanie o miłości, a najlepsze, o czym informuje nawet plakat, zostanie wydane w „zbiorowym e-booku”. Komuś może wydawać się to mało, a przecież zwycięzca przejdzie w ten sposób do historii: zostanie pierwszym autorem, którego opowiadanie będzie tworzyło zbiorowy e-book.

Jakiś czas temu opisywałem konkurs wydawnictwa Czwarta Strona, w którym do wygrania było honorarium za napisaną książkę. Psychoskok idzie dalej, co specjalnie nie dziwi, bo w odróżnieniu od Czwartej Strony nie jest żadnym wydawnictwem, ale mimo to nagrody powalają. Bo co można wygrać? Wydanie elektroniczne „z nazwiskami autorów” i „wydany ebook nieodpłatnie”. Zgodnie z ustawą o prawie autorskim wydawca każdego utworu jest zobowiązany opatrzyć go nazwiskiem autora (chyba że twórca tego nie chce) i przekazać mu egzemplarz autorski. Czyli w konkursie Psychoskoka wygrywamy, że Psychoskok, publikując nasz utwór, będzie przestrzegał prawa.

Frapująca jest polszczyzna, jaką posługują się organizatorzy konkursu _literackiego_: „Każdy zwycięzca otrzyma wydany zbiór opowiadań (ebook), który po wydaniu zostanie im przesłany na podany przez nie adres email”. Zostanie im przesłany. Im? Każdym zwycięzcom? Na podany przez nie adres. Przez nie? Przez te zwycięzcy?

Laureaci w liczbie dziesięciu mają swoje opowiadania oddać za darmo, do tego nie wiadomo, na jakich warunkach. Psychoskok pisze w regulaminie, że uczestnik ma przekazać majątkowe prawa autorskie do opowiadania, a w nawiasie, że udzielić licencji niewyłącznej. Są to dwa wykluczające się rozwiązania, tymczasem „fachowcom” z Psychoskoka wydaje się, że drugie jest uściśleniem pierwszego.

Ciekawe, ilu frajerów zechce zrobić Psychoskokowi dobrze i odda mu za friko swoje opowiadanie. Do zmasakrowania przez niedouczonych redaktorów Psychoskoka albo do opublikowania w stanie surowym. I do zarabiania na nim kasy, bo skoro tylko laureaci dostaną e-booka nieodpłatnie, oznacza to, że inni będą musieli za niego bulić.

wtorek, 16 lutego 2016

Czytaj Greje, debilko!

Z zasady nie zamieszczam na swoim blogu linków do innych wpisów, jeśli sam o danej sprawie nie piszę. Tym razem robię wyjątek, bo sprawa jest bulwersująca, a zarazem oczywista, i niespecjalnie można coś dodać.

Autorka bloga przysłała mi maila z opisem sytuacji. Z początku wyglądał na maila w stylu: to i to mnie bulwersuje, weź pan o tym napisz, bo ja to wolę siedzieć jak mysz pod miotłą i patrzeć jak inni nadstawiają tyłek (takie maile dostaję od czasu do czasu, druga część jest oczywiście moją interpretacją). Ale nie. Blogerka wzięła sprawy we własne ręce. Pod jej recenzją książki Dariusza Rekosza pt. „Sanktuarium śmierci” ktoś zamieszczał obraźliwe komentarze. Kiedy pojawił się ten, który cytuję w tytule, postanowiła wytropić anonima. Rezultaty śledztwa tutaj.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Salieri z Psychoskoka

Zackiewicz nie zauważył, że świeci, więc miota się dalej:

Widzę, że polemika nabiera tempa. I bardzo dobrze – niektórzy może się rozwiną intelektualnie.

Masz pan jeszcze nadzieję?

(…) nic nigdy nie płaciłem żadnemu wydawnictwu zarówno w Polsce jak i za granicą (…)

Ani w Polsce, ani za granicą.

Ja się pytam, jaki ma Pan dowód, na to, że wydaję swoje dzieła za pieniądze. Jeśli Pan oskarża kogoś, powinien Pan mieć ku temu podstawy. Jeśli Pan nie ma, to siłą rzeczy nie powinien Pan się nawet odzywać, gdyż się Pan zwyczajnie kompromituje.

Mam podstawy. Wydałeś pan książkę w „wydawnictwie”, które drukuje książki wyłącznie za pieniądze autorów. Nawet jeśli taka firma deklaruje, że może ponieść koszty wydania, w praktyce nigdy tego nie robi (w Novae Res nie płaci jedna autorka, w innych firmach takie nazwiska nie są znane). Wszedłeś pan do burdelu, to nie opowiadaj ludziom bajek, że na romantyczną randkę. A tym bardziej nie oczekuj, że ci uwierzą.

Wyciąg z umowy (…): 3. Całkowity koszt przygotowania książki do dystrybucji elektronicznej, w postaci ebook wynosi 500 zł brutto, przy czym Autor nie ponosi żadnych kosztów, jako że wybrany został wariant pełnego finansowania przez Wydawnictwo.

No i proszę, jak Zackiewicz przestał drzeć japkę, że za wydanie wcale nie płacił, a pokazał fragment umowy, to wynika z niego, że żadnej książki nie wydał, tylko mu e-booka wypuścili. Łaskawie nie biorąc od niego pięciu stów, które rzekomo przygotowanie e-booka kosztuje. Swoją drogą, piękny zapis, tradycyjne wydawnictwa powinny go wykorzystać: „wydawnictwo wykona redakcję wartą sto tysięcy, ale nie weźmie od autora tej kasy, bo pokrywa koszty wydania”.

Mam nadzieję, że to wystarczy i nie muszę cytować dalej. Wszystkie umowy z Wydawnictwem “Psychoskok” zawierają ten tekst i jestem gotów pokazać umowy publicznie z pieczątkami i naszymi podpisami.

Nie wystarczy, pokaż pan te umowy.

(…) wielka literatura powstaje z pijackich fantazji i wychodzi spod delirycznej ręki, tworzona często przez wykolejonych samotników nie potrafiących nawet zawiązać rodziny, a najlepiej jak się jest “tęczowym” i nosi czapkę stylizowaną na wojskową z symbolem SS.

Rodzinę się zakłada, panie Zackiewicz, zawiązać to możesz pan sobie buty. Salieri w „Amadeuszu” (genialny film, kto nie widział, niech pędzi do wypożyczalni) jest rozgoryczony, że taki nędzny chłystek jak Mozart został obdarzony boskim talentem, a on, prawy, zasłużony, bogobojny poddany Jego Cesarskiej Mości, nie. Tutaj mamy identyczne tony: Jerzy Pilch, pijaczyna bez rodziny, Michał Witkowski, ekscentryczny pedał, dlaczego oni są wybitnymi pisarzami, a ja, Tomasz Zackiewicz, mąż żonie, ojciec dzieciom, uczciwy niepijący heteryk muszę się tułać po jakichś Psychoskokach?

(…) “wielki talent” zawsze znajdzie ujście i zostanie doceniony przez “wielkie wydawnictwo”, prowadzone przez kolegę lub koleżankę “wielkiego literata”.

I na powyższe pytanie prosty umysł znalazł prostą odpowiedź.

Ja Panu powiem tak, ta Pańska wielka współczesna polska literatura to rynsztok i żul spod budki ma więcej do powiedzenia niż “literat” taki jak Pan. (…) Problem jest jednak taki, że owy żul nie należy do towarzystwa wzajemnej adoracji i raczej jego historia nie ujrzy światła dziennego.

Ja bym się jednak upierał, że historie żuli spod budki (telefonicznej?) nie ukazują się w formie powieści, gdyż żule nie próbują ich spisywać. Po prostu realistyczniej niż pan oceniają swoje literackie umiejętności.

I tu ma Pan odpowiedź, kto Panu “pozwolił” być literatem. Tajemnica została rozwiązana. Nie kosmici, tylko znajomości jak wszędzie w Polsce.

Ja się pytam, jaki ma Pan dowód, na to, że wydaję swoje dzieła po znajomości. Jeśli Pan oskarża kogoś, powinien Pan mieć ku temu podstawy. Jeśli Pan nie ma, to siłą rzeczy nie powinien Pan się nawet odzywać, gdyż się Pan zwyczajnie kompromituje.

Dawno temu w jakimś telewizyjnym programie Jerzy Pilch powiedział, że żeby nie znajomi z wydawnictwa (…), prawdopodobnie nigdy by nie został pisarzem.

I jak tu nie podziwiać Zackiewicza i jemu podobnych? Z pogardą wypowiadają się o prawdziwych pisarzach, ale jak tylko któryś powie coś, co da się dopasować do spiskowych teorii, dlaczego wydawnictwa nie chcą grafomanów, natychmiast spijają im słowa z ust.

“Grafomani”, jak Pan ich nazywa, przynajmniej są ciekawi, pochodzą z różnych środowisk i mają różne punkty widzenia (…)

Tak, taka fajna menażeria.

Kto to [wielką literaturę] w ogóle czyta? Zakompleksione panny z kilkoma magistrami, przekonane o swojej wyjątkowości, nie mogące sobie znaleźć chłopa?

Pilch bez rodziny, panny bez chłopa. Czyli argument o niewyżyciu albo niedorżnięciu. Ale trudno się dziwić, że autor Psychoskoka dyskutuje na poziomie spod budki (telefonicznej).

Czy też inni pseudointelektualiści chcący się dowartościować przez pochłanianie tej Pana “literatury”? Któż to doznaje owej “ekstazy” przy czytaniu Pana tekstów? Niech Pan mnie oświeci z łaski swojej.

Oświecam pana, panie Zackiewicz, że o ekstazie to pan pisałeś, nie ja. Czy pana teksty po wklepaniu do komputera znikają z pana mózgu, bo, jak u Kelly Bundy, się nie mieszczą i muszą ustąpić miejsca nowym informacjom?

Otóż dla Pana wiadomości powiem, że w Wydawnictwie “Psychoskok” spotkałem się z uprzejmością i zrozumieniem, a także – uwaga! – profesionalizmem.

Ależ ja od dawna utrzymuję, że Psychoskok to pełen profesionalizm. Na przykład korektę mają bardzo profesionalną.

Dodam jeszcze tylko, że zanim trafiłem do “Psychoskoku”, wydałem dwie książki z Wydawnictwem “Nowy Świat”, a więc już coś miałem swojego wydanego.

To też były e-booki?

Pan Prezes Wydawnictwa “Psychoskok” to przede wszystkich dobry biznesmen (…) I jeśli on uznał, że dla dobra Wydawnictwa korzystne jest napisanie czegoś od wydawanych autorów, to widocznie miał rację.

Wreszcie mamy informację z pierwszej ręki, jak te wazeliniarskie laurki powstały. Prezes uznał, że „korzystne jest napisanie czegoś od wydawanych autorów”. Dał wam to potem do przeczytania czy już nie?

Posądza Pan o “wazeliniarstwo”, a sam Pan jest w doskonałych kontaktach ze swoimi wydawcami, z którymi Pan zapewne wiedzie przyjacielskie rozmowy i spotyka się pewnie przy lampce wina. Przecież wszyscy się dobrze znacie, tworzycie zamknięty krąg, do którego nie wskoczy się ot tak z ulicy, choćby nie wiem jaki to byłby talent. Musi być zawsze namaszczenie.

Jakiej lampce wina, panie Zackiewicz? Wódę razem chlejemy. Toż znamy się od dzieciństwa, ze wszystkimi razem do szkoły chodziłem, dzieci im do chrztu trzymałem, do mnie jak w dym walą, kiedy problemy mają. A mnie przykro, że pomóc im nie umiem, kiedy żalą się, że świetny tekst dostali, poprawną polszczyzną napisany, ciekawy, ze zwrotami akcji i pomysłowym zakończeniem, dużą sprzedaż rokuje, ale nijak wydać nie mogą, bo człowieka nie znają, z ulicy przyszedł, do kręgu nie należy, nienamaszczony jest, wódki z nami nie pije.

(…) Roy C. Booth, dla którego miałem przyjemność tłumaczyć teksty, to znana osobistość w USA z ogromnym dorobkiem, którego utwory tłumaczone są na wiele języków. Dokonałem przekładu na język polski nie dla “Psychoskoku”, ale dla Pana Bootha i z jego polecenia.

W tym przekładzie też pan stosowałeś takie gramatyczne konstrukcje jak „osobistość, którego”?

Powoływanie się na moją frustrację świadczy o braku konkretnych argumentów w sprawie.

Twierdzisz pan, że zarzucanie oponentowi frustracji (nie powołujemy się na morderstwo, jeśli kogoś o nie oskarżamy, panie wybitny pisarzu z Psychoskoka) świadczy o braku argumentów? No to pytanie do pana, panie Zackiewicz: kto napisał „A że błądzić jest rzeczą ludzką, potraktowałem z początku pisaninę Pana Pollaka jako żart, ot taki tekścik sfrustrowanego pisarza, któremu zwyczajnie nie idzie w swoim rzemiośle” i „ambitni ludzie wyjeżdżają z tego kraju i odnoszą sukcesy, o jakich literacki mainstream może sobie pomarzyć. I to jest źródło frustracji takich jak Pan, Panie Pawle”?
Aha, i nie ja zarzucałem panu frustrację, tylko jedna z komentujących, więc bądź pan łaskaw zwracać się do niej, a nie do mnie. Ja rozumiem, że pojęcie pewnych rzeczy zdecydowanie przekracza możliwości pańskich szarych komórek, ale komentarze ludzie zamieszczają na swój własny rachunek, a nie na mój.

Poza tym, różnica między kimś, co wygrał kiedyś konkurs literacki a kimś, co też wygrał jest taka, że ten pierwszy został z niczym, a ten drugi całkiem nieźle sobie radzi i z tego żyje.

Kimś, kto wygrał. Poza tym piękna sentencja. Zdradzę panu, panie Zackiewicz, pewną tajemnicę: wydawcy biorą ludzi z ulicy, ale nigdy autorów takich baboli.

Bo wie Pan, Panie Pollak, książki to trzeba umieć pisać i trzeba je też umieć sprzedać. I to się liczy.

Naprawdę trzeba umieć pisać książki? A ja myślałem, że trzeba być namaszczonym i należeć do zamkniętego kręgu.

Aha, dziękuję za wytłumaczenie mi jak działają firmy w dobie kapitalizmu, gdyż nie miałem o tym bladego pojęcia. Jestem Panu dozgonnie wdzięczny. To dzięki Panu stałem się współwłaścicielem firmy informatycznej.

I tyle potrafi Zackiewicz odpowiedzieć na argumenty, że model działania Psychoskoka nie jest wcale właściwym dla kapitalizmu, lecz patologią w branży wydawniczej. Chociaż bardziej by dziwiło, gdyby zdołał przedstawić jakąkolwiek sensowną kontrargumentację.

poniedziałek, 8 lutego 2016

A bo ja piszę lepiej od kangura

Wierzący w reinkarnację dużą wagę przywiązują do tego, kim byli w poprzednich wcieleniach, tymczasem czasami więcej by się o sobie dowiedzieli, ustalając, kim nie byli. I tak na przykład możemy domyślać się, że Tomasz Zackiewicz, autor Psychoskoka, nie był w poprzednim wcieleniu szczurem. Szczury są bowiem na tyle inteligentne, że potrafią się uczyć, a porażone prądem nie dotykają drugi raz dźwigni pod napięciem.

Zackiewicz, który kilkaset woltów we wpisie Zagęszczenie okonia na centymetr kwadratowy zebrał, podniósł się jednak z dymiącą fryzurą i wytrzeszczem oczu i wysmażył (dwuznaczność zamierzona :-) polemikę, w której powtarza te same „argumenty”, bo nie dotarło do niego, że zostały w moim wpisie skompromitowane. I tak mój „żałosny i śmieszny” blog jest teraz „nudny”, jako pisarz, któremu „brak czytelników”, jestem „sfrustrowany”, w ramach pełnienia nie wiadomo jakiego urzędu, bo Zackiewicz nie zechciał tego wyjaśnić, nie „pozwalam” na pisanie, lecz „zatwierdzam pisarzy”, a państwo „klakierzy”, czytając moje wpisy, popadacie „w ekstazę”. Ponadto Zackiewicz oświadczył, że powyrywałem jego zdania z kontekstu, co jest koronnym „argumentem” każdego cytowanego grafomana, i jak każdy cytowany grafoman, Zackiewicz przezornie nie pokusił się o wykazanie, że zmieniłem sens którejkolwiek z jego wypowiedzi.

Zarzuca mi także (nie tylko mi zresztą), iż pochlebnie wyraziłem się o moim Wydawcy. Sorry Winnetou, ale dlaczego mam się wyrażać negatywnie? Po wielu próbach wreszcie moje książki zostały wydane w Polsce. (…) spotkałem się ze zrozumieniem i szacunkiem do mojej osoby (…). Dlatego myślę, że takie tam przynajmniej „dziękuję” chyba Wydawcy się należy. Od dobrego słowa chyba krzywda się nie stanie.

Wielkość ego Zackiewicza jest odwrotnie proporcjonalna do jego IQ, w związku z czym wpis, w którym jest wymieniony jako jeden z wielu, i to wcale nie primus inter pares, traktuje jako wymierzony głównie przeciwko niemu (reszta jest na marginesie), i nie pojął, że krytyka nie dotyczy tego, że ktoś kogoś chwali, lecz tego, że kierdel grafomanów, wywlekając na światło dzienne swoją kulawą polszczyznę i braki intelektualne, zachwyca się, że pseudowydawnictwo wzięło od nich kasę za pokazanie światu, że nie potrafią pisać. I tego, że właściciele Psychoskoka nie mają poczucia obciachu ani alergii na wazelinę.

Wydawnictwo to firma, a firma powinna przynosić zyski w czasach kapitalizmu. Nie ma zysków, nie ma firmy. Mało tego, Wydawnictwa przynoszą straty i wiele z nich po prostu upada. Utrzymanie więc się na rynku jest nie lada wyzwaniem. Dlatego rozumiem postępowanie Wydawnictwa „Psychoskok” czy też innych tego typu oficyn. Czasy państwowego garnuszka dawno się skończyły i trzeba wyżyć w niekorzystnych warunkach. Dlatego zrozumiałym dla mnie jest fakt, iż „Psychoskok” proponuje niektórym autorom finansowanie czy współfinansowanie swoich książek.

Państwo wybaczą, że będę teraz Zackiewiczowi tłumaczył rzeczy oczywiste. Niestety, dostęp do internetu (podobnie jak do wydawnictw „ze współfinansowaniem”) jest uzależniony od posiadanych środków finansowych, a nie od poziomu umysłowego.
W czasach kapitalizmu firmy żyją z wytwarzania i sprzedaży produktów. Każda firma płaci wynagrodzenie osobom, które tworzą produkt, sprzedawany przez tę firmę, a nie osoby tworzące produkt opłacają się firmie. Wydawnictwo to firma, która żyje z produkcji i sprzedaży książek. Pisarz jest twórcą produktu, sprzedawanego przez wydawnictwo, w związku z tym to jemu należy się wynagrodzenie. Wydawnictwa płacące pisarzom i żyjące ze sprzedaży książek doskonale radzą sobie na rynku, o czym świadczy fakt, że zarówno ich łączna liczba, jak i wolumen wydawanych przez nich książek ma stałą tendencję wzrostową (jeśli jakieś upadnie, zostaje zastąpione przez inne, ale w kapitalizmie nie chodzi o to, by firma X przetrwała za wszelką cenę, lecz by w każdej chwili mogła ją zastąpić lepiej zarządzana i wydajniejsza firma Y).
Psychoskok nie jest wydawnictwem. To patologia branży wydawniczej. Firma, która żeruje na tym, że grafomani chcą pisać i chcą być publikowani. Która cynicznie wmawia im, że mają talent. I Psychoskok publikuje każdy grafomański tekst, jeśli tylko autor mu zapłaci. Czytelnikom wciska się produkty książkopodobne. I nie ma to nic wspólnego z disco polo, do którego porównujesz pan twórczość Psychoskokowych autorów. Piosenkarze disco polo nie fałszują, grafomani z Pyschoskoka nie potrafią z sensem napisać kilku zdań, czego pan swoimi wpisami jednoznacznie dowodzisz.

NIE ZAPŁACIŁEM ANI ZŁOTÓWKI Z WŁASNEJ KIESZENI ZA WYDANIE MOICH KSIĄŻEK – WSZYSTKIE KOSZTY POKRYTE ZOSTAŁY PRZEZ WYDAWNICTWO. Ja wiem, że pisanie wielkimi literami oznacza w internecie krzyk i należy używać tego z rozwagą, ale może dzięki temu ten fakt wreszcie dotrze do Pana Pollaka.

I w tym swoim krzyku jesteś pan równie wiarygodny jak gość stojący pod burdelem i krzyczący, że jest tak dobry w te klocki, że wszystkie dały mu za darmo, może inni muszą płacić, ale on na pewno nie. I nie, nie porównuję w ten sposób Psychoskoka do burdelu, ale rzeczywiście nie wiem, dlaczego od gościa, który nie umie użyć adekwatnego porównania, miałbym wymagać, żeby te porównania rozumiał.

Co do mnie I mojej twórczości, to mogę dodać, iż przeszedłem do ścisłego finału (chociaż rzecz jasna nie wygrałem) konkursu literackiego dla Polonii w Australii z fragmentem mojej powieści. Recenzentami i jurorami były znane nazwiska z tytułami naukowymi.

Za przejaw pisarskiego geniuszu możemy oczywiście uznawać różne osiągnięcia, ale żadne nie będzie umywało się do miejsca w ścisłym finale konkursu literackiego dla australijskiej Polonii za fragment powieści, oceniony przez znane nazwiska z tytułami naukowymi. Uważam, że awans Tomasza Zackiewicza z fragmentem powieści do ścisłego finału konkursu literackiego dla australijskiej Polonii powinien mnie i państwa wprawić w zbiorową ekstazę.

Dlatego [odrzuceni przez normalne wydawnictwa] wydają gdzie się da i jak się da. Kto ma prawo zabronić im tego? I na mocy czego? Bo się komuś to nie podoba? Podobnie jest też w innych zawodach, zwłaszcza tych prestiżowych. Ale wbrew temu naszemu polskiemu betonowi (…)

Może państwo mi podpowiedzą, jak wytłumaczyć betonowi, że nikt niczego mu nie zabrania, bo ja już raz mu tłumaczyłem, ale nie pojął.

Są tacy jak Pan, którym pozwolono (z różnych względów) być pisarzem w naszym kraju i których obdarowuje się nagrodami i zaszczytami, choćby nie wiem jakie grafomaństwo uprawiali. I są tacy, co wcale nie są gorsi niż mainstream, a odmawia się im prawa dołączenia do zaszczytnego grona twórców literackich, bowiem stanowicie zamknięty krąg.

Sam pan pisałeś, że cenzury już nie ma i czasy państwowego garnuszka się skończyły, więc zechciej pan objaśnić, kto i z jakich względów zezwolił mi na zostanie pisarzem. Bo dotąd myślałem, że zostałem pisarzem dlatego, że napisałem dobrą powieść i jedno z wydawnictw postanowiło ją wydać, płacąc mi honorarium. Ale najwyraźniej się myliłem. No, panie Zackiewicz, bo normalnie padnę trupem, że tak ważnej rzeczy o swoim życiu nie wiem. Od kogo dostałem pozwolenie? Od prezesa Kaczyńskiego, od żydowskich bankierów, od facetów w czerni, od templariuszy, od Ku Klux Klanu, od masonów czy od E.T.? I czym się zasłużyłem? Tym, że czytam „Wyborczą”, że popieram Balcerowicza, że nie daję w kościele na tacę, że przerabiam chrześcijańskie dzieci na macę, czy tym, że zmieniam codziennie skarpetki? I skąd wydawnictwo, w którym zadebiutowałem, wiedziało, że jestem z zamkniętego kręgu, bo żadnego zaświadczenia im nie dawałem? Czekam na odpowiedź, panie Zackiewicz, bo rozumiem, że powyższy wywód nie jest wynikiem tego, że w Australii za dużo pan na słońcu z gołą głową chodziłeś, tylko oparłeś go pan na faktach i bez trudu potrafisz je pan wskazać.
A tak z ciekawości, skąd przekonanie, że pan jesteś tak samo dobry, jak pisarze, którzy publikują w Znaku, Prószyńskim, W.A.B., Literackim, Muzie? Bo mnie się wydaje, że skoro te wydawnictwa pana odrzuciły i został panu tylko Psychoskok, to jesteś pan zwyczajnie jako pisarz do bani. A, przepraszam, głupie pytanie, już pan na nie odpowiedziałeś: wygrałeś pan w konkursie z kangurami.

sobota, 6 lutego 2016

Nasi górą

Z niemieckiej telewizji dowiedziałem się, że niemiecka tenisistka Angelique Kerber wygrała Australian Open i że Niemcy zostali mistrzami Europy w piłce ręcznej.

Z polskiej prasy dowiedziałem się, że Kerber nie jest żadną Angelique, tylko Andżeliką, rodowitą Polką, bo bez akcentu mówi w języku Mickiewicza „ja pierdolę”. Do tego nawet chciała grać dla naszego kraju, ale Polski Związek Tenisowy nie był zainteresowany. Nie szkodzi. Moralnie to my wygraliśmy Australian Open, nawet jeśli niemieccy komentatorzy nie są tego świadomi. A że wygraliśmy za niemieckie pieniądze, to świadczy tylko o naszej przemyślności.

Niemieccy kibice piłki ręcznej poza piłką ręczną interesują się głównie polską polityką, w związku z czym podczas gali medalowej wygwizdali premier pacynkę. Żeby nie było wątpliwości, kto gwiżdże, gwizdali z niemieckim akcentem. Szkoda, że pani poseł Krystyna Pawłowicz pośpieszyła się z bojkotem niemieckich towarów, bo teraz nie mamy już po co sięgać w ramach retorsji. No chyba, że za takie uznamy zabranie Niemcom Kerber.

W ramach retorsji za nazwanie PiS-landii państwem mafijnym PiS podało „Wyborczą” do sądu. „Wyborcza” uznała, że po zlikwidowaniu mediów publicznych jest to próba zastraszenia mediów prywatnych. W razie przegrania procesu „Wyborcza” będzie musiała opublikować przeprosiny na swoich łamach (koszt 0 zł), na swojej stronie internetowej (koszt 0 zł) i przesłać je listem do siedziby PiS-u (koszt poleconeg0 4,20 zł). Rzeczywiście PiS dokonuje zamachu na ekonomiczne podstawy bytu prywatnej prasy.

Po udanym zamachu na polsko-słowackie centrum NATO PiS obawia się odwetu ze strony Słowaków. W tym celu musi odzyskać kolejkę na Kasprowy, by na granicy z potencjalnym agresorem nie działała obca firma. Może szpiegować dla wroga, a więc stanowi zagrożenie dla Polski.

Macierewicz, który będzie nas bronił przed Słowakami (piechotą, bo francuskich helikopterów nie chce), powołał podkomisję z wybitnymi specjalistami od parówek i puszek aluminiowych, mającymi ustalić prawdę o zamachu smoleńskim. Do ustalania przystępują bez wyrobionej z góry opinii, jak ta prawda wygląda, to, co wcześniej głosili w ramach pracy zespołu parlamentarnego Macierewicza, poszło w niepamięć.

O powstaniu podkomisji poinformowała radiowa Trójka. Zacytowała dra Macieja Laska, że nie ma w niej osób posiadających doświadczenie w badaniu katastrof lotniczych. Potem lektor wymienił kwalifikacje dwóch członków podkomisji (z dwudziestu jeden), mające sugerować coś przeciwnego. Przesłanie: Lasek mija się z prawdą. Rządowe media nie. Tylko nią manipulują.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Bardzo to nie warto

Jestem wielkim orędownikiem self-publishingu, wyłączywszy sytuację, kiedy korzystają z niego grafomani, by wciskać czytelnikom żenujące płody swojej pisarskiej nieudolności. Ale będę odradzał zostanie self-publisherem. Odnoszę się tutaj do tekstu Bartosza Adamiaka, który do tego zachęca.

Adamiak wskazuje, że profesjonalne przygotowanie książki to obecnie stosunkowo niewielki wydatek. To prawda. Myślę, że mając powieść średniej objętości, w cenie kilku tysięcy złotych zmieścimy się z redakcją i składem na przyzwoitym poziomie, ładną okładką i drukiem normalnego nakładu (nie kilkuset czy w ogóle kilkudziesięciu egzemplarzy na cyfrze). Problem zaczyna się później: gdzie to sprzedać? Adamiak jest świadom, że autor-wydawca ze swoją książką nie przebije się ani do księgarni, ani do mediów. I rozwiązuje problem bardzo prosto: jest internet. „Przepotężne” narzędzie, w którym są social media i Allegro. Kwestia marketingu, który my, dzieci sieci, wyssaliśmy z mlekiem matki. Pytanie: skoro to takie proste, dlaczego nikomu się nie udaje? Odpowiedź też jest prosta: bo to myślenie życzeniowe. Można sobie cytować zen i inne tego typu sentencje, do których rzekomo wystarczy się zastosować, by zrealizować swoje pragnienia, a przykra życiowa prawda jest taka, że wyżej dupy nie podskoczysz.

Okoliczności są takie, że obecnie nie da się w Polsce zaistnieć w zbiorowej świadomości jako pisarz, próbując robić karierę przez internet. Książki cały czas sprzedają się głównie w księgarniach stacjonarnych, owszem, sprzedaż w internecie rośnie, ale nawet wtedy czytelnik najczęściej kupuje książkę autora, o którym dowiedział się z prasy, a nie z blogów. Zresztą nie ma nawet specjalnie innej możliwości, bo żeby trafić do księgarni internetowej, na ogół trzeba się najpierw znaleźć w stacjonarnej hurtowni. A na Allegro to można odnieść sukces, sprzedając majtki, a nie własną książkę. To tłumaczy, dlaczego żadnemu self-publisherowi działającemu jedynie czy głównie w internecie nie udało się nawet uzyskać nakładu, jaki bez problemu uzyskują pisarze publikujący w wydawnictwach. Nie uwzględniam oczywiście przypadków, kiedy self-publisher jest znany np. jako bloger, bo to bardziej odpowiada sytuacji celebryty niż pisarza. Jeśli ktoś najpierw wydał książkę, a potem założył bloga, żeby ją wypromować, to poległ.

Adamiak upatruje przyczyny nędzy polskiego self-publishingu w tym, że źle się o nim pisze. I liczy na to, że będzie lepszy PR, kiedy pojawi się polska Amanda Hocking. Moim zdaniem to całkowicie błędna diagnoza. Słusznie pisze się źle, skoro to głównie deska ratunku dla grafomanów, których odrzuciły normalne wydawnictwa. Ale self-publishing nigdzie nie ma dobrej opinii. Niemiecka platforma self-publishingowa Tolino ma kilku dystrybutorów, którzy rozprowadzają również książki wydawnictw. Część z nich książki z Tolino umieściła w dziale „Self-publishing”. Efekt? Śladowa sprzedaż. Tymczasem self-publishing ma się w Niemczech doskonale. Zawdzięcza to Amazonowi. W ogóle w każdym kraju, w którym self-publishing zaistniał, stało się to dzięki Amazonowi. Bez Amazonu nie byłoby Amandy Hocking. I dlatego żadnej Amandy Hocking w Polsce nie będzie, dopóki nie będzie Amazonu.

Nie chodzi oczywiście o sam Amazon jako firmę, tylko o stosowany przez niego system sprzedaży. A konkretnie ranking sprzedaży i rządzące nim zasady. Przede wszystkim ranking jest uczciwy, nie jest to lista bestsellerów Empiku, gdzie książka zostaje bestsellerem, bo wydawca zapłacił, żeby ją tak nazywano. Amazon koryguje „ręcznie” ranking tylko w jeden sposób: nie umieszcza w nim tytułów z kategorii „Erotyka”. Ranking uwzględnia sprzedaż z danego okresu, a nie całościową, co powoduje, że lista nie zostaje zabetonowana przez najsłynniejsze bestsellery. I, co dla self-publisherów najważniejsze, nie rozróżnia między tytułami opublikowanymi samodzielnie a wydanymi przez wydawnictwa.
Sprzedane egzemplarze windują książkę w rankingu, co z kolei skutkuje tym, że jest ona również częściej pokazywana czytelnikowi w samym Amazonie (np. polecana tym, którzy kupili książkę o podobnej tematyce). Promocyjne działania autora dają więc sprzężony efekt, bo nie kończy się na zakupie książek przez te osoby, które zachęcił. Do tego w kategoriach mniej obleganych (bo ranking jest nie tylko globalny, lecz także dla każdej kategorii z osobna) można się znaleźć wysoko z naprawdę niewielką liczbą sprzedanych książek, co może stanowić trampolinę do spektakularnego awansu. Jeden z początkujących niemieckich autorów napisał powieść z akcją w czasie wojen krzyżowych. Jako debiutant w kategorii „Powieści historyczne” prawdopodobnie by przepadł ze względu na dużą konkurencję, ale dodał swoją książkę również do kategorii „Religia”. I na długo zagościł do czołówki, co, również wedle jego oceny, było skutkiem tego, że w tej niszowej kategorii wysforował się na pierwsze miejsce.
Pozycja książki podawana jest zawsze, a nie tylko, kiedy autor jest w puli najlepszych. Na przykład moje dwa opowiadania kryminalno-sądowe „Tödliches Gebot” i „Die Rivalin”, które napisałem po niemiecku i obecnie udostępniam łącznie, były wczoraj na miejscu 151 903, co oznacza, że znalazły się w tak zwanej nirwanie i się nie sprzedają. Niemcy przyjmują, że książka jest widoczna i schodzi, kiedy jest w pierwszych dziesięciu tysiącach. Samo „Tödliches Gebot” było w pewnym momencie w okolicach siedmiotysięcznego miejsca z kawałkiem.

Opisany system spowodował, że w pierwszej setce bestsellerów niemieckiego Amazonu regularnie połowę stanowią książki self-publisherów. Proszę zgadnąć (to nie retoryczny zwrot, proszę podać jakąś liczbę przed przewinięciem w dół), ile egzemplarzy _dziennie_ trzeba sprzedawać, żeby wylądować w pierwszej setce.

N
A
J
P
I
E
R
W

Z
G
A
D
N
I
J

Dane zaczerpnąłem z serwisu Die Self-Publisher-Bibel prowadzonego przez Matthiasa Mattinga, pochodzą one ze stycznia 2013 r.:

Miejsca 1-1o: znacznie ponad 1000
Miejsca 11-30: 200 egzemplarzy dziennie
Miejsca 31-60: 120 egzemplarzy dziennie
Miejsca 61-100: 80 egzemplarzy dziennie

Wśród polskich self-publisherów sprzedanie łącznie 500 egzemplarzy uchodzi za gigantyczny sukces, a sprzedaż kilkudziesięciu egzemplarzy z całą powagą podawana jest jako dobry rezultat.

Nie ma żadnego powodu, żeby Amazon nie zadziałał w ten sam sposób, jeśli wszedłby do Polski, chociaż Adamiak twierdzi inaczej. Nie ma tu żadnej zdecydowanej konkurencji, o którą mógłby się rozbić, jak E-bay o Allegro. Skala byłaby mniejsza niż w Niemczech, skoro rynek książki jest dużo mniejszy, ale wystarczająca, by self-publishing stał się atrakcyjny dla autorów potrafiących pisać, a nie tylko dla grafomanów. A to poprawiłoby opinię o self-publishingu. Tylko właśnie kolejność jest odwrotna. Najpierw dobrzy pisarze publikujący samodzielnie muszą mieć realną możliwość dotarcia do czytelników, a nie zmiana opinii wskutek jednego spektakularnego sukcesu á la Amanda Hocking spowoduje, że czytelnicy zaczną kupować te książki. W tej chwili takiej możliwości nie mają, o czym już pisałem. Na to, że jakaś polska księgarnia, gdzie rzeczywiście są kupujący, np. Publio, wprowadzi system podobny do tego w Amazonie, nie ma co liczyć. Pozostaje czekać na Amazon. Tyle że może być to czekanie do usranej śmierci.