poniedziałek, 25 stycznia 2016

Sądowa wolnoamerykanka

Jeśli sądy kojarzą się komuś ze stosowaniem prawa, to naoglądał się za dużo amerykańskich filmów. Ponieważ thrillery prawnicze oglądam i czytam pasjami, też mam takie skojarzenie, ale dość regularnie jestem wyprowadzany z błędu.

Sytuacja pierwsza. Dostaję z sądu do przełożenia pozew w sprawie gospodarczej. Polska spółka domaga się, żeby szwedzka zapłaciła jej za wykonaną usługę. Nic ciekawego, nic trudnego, standard. Poza żądaniem, żebym przełożył na szwedzki również postanowienie o przyznaniu mi wynagrodzenia. Postanowienie, którego nie ma, bo tłumaczenia jeszcze nie zrobiłem. Takie postanowienie wydawane jest dopiero po wykonaniu przez tłumacza pracy (nieraz długo po), co ma sens choćby dlatego, że ze względu na sposób obliczania honorarium (od liczby znaków gotowego tłumaczenia) nie da się z góry określić, ile owo honorarium wyniesie.

Zamiast postanowienia o przyznaniu mi wynagrodzenia sąd załączył więc wzorek postanowienia z zostawionymi pustymi miejscami. Oczywistym było, że sędzia zamierza na moim tłumaczeniu dopisać sobie odpowiednie kwoty i daty i przystawić na nim pieczątkę. Byłoby to po pierwsze przestępstwo sfałszowania mojego tłumaczenia, które przestałoby odpowiadać oryginałowi, a po drugie bezprawne sporządzenie przez polski sąd dokumentu w języku innym niż urzędowy tego kraju (niestety, w przeciwieństwie do Finlandii Polska nigdy nie należała do Szwecji, więc na szwedzki urzędowy się nie załapaliśmy). Żeby uchronić sędzię przed popełnieniem przestępstwa i bezprawnym działaniem, mogłem przełożyć wzorek, starannie zakreskowując puste miejsca, by nie dało się nic dopisać. Ale uznałem, że byłoby to działanie nieuczciwe, sąd musiałby mi zapłacić za nieprzydatne i niepotrzebne tłumaczenie. Odesłałem więc wzorek nieprzetłumaczony, wyjaśniając, że mogę sporządzić uwierzytelnione tłumaczenie dopiero gotowego postanowienia.

W reakcji sąd do mnie zatelefonował. Najpierw w osobie oburzonej sekretarki, która chciała się dowiedzieć , dlaczego nie wywiązałem się z nałożonego przeze mnie na sąd obowiązku. Jej ton nie pozostawiał wątpliwości, że dopuściłem się czynu co najmniej na miarę rzezi niewiniątek. Po wyjaśnieniu, na które nie potrafiła odpowiedzieć, pani sekretarka spuściła z tonu i połączyła mnie z sędzią. Pani sędzia poinformowała mnie, że ona musi wliczyć koszt tłumaczenia do kosztów sprawy, w związku z tym mam przetłumaczyć wzorek, na którym ona wpisze przecież „tylko kwotę”. A nie może mi dać do przetłumaczenia dopiero gotowego postanowienia o przyznaniu mi płatności, bo postanowienie nie będzie obejmowało kosztów tłumaczenia tego postanowienia, więc trzeba będzie wystawić kolejne, które znowu trzeba będzie przetłumaczyć, za co znowu trzeba będzie zapłacić, co będzie wymagało wydania nowego postanowienia, które też trzeba będzie przetłumaczyć, i tak się będziemy wozili dłużej nawet niż przewidywany czas grania Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Poinformowałem sędzię, że mechanizm tego błędnego koła doskonale rozumiem (mam nadzieję, że państwo też załapali :-), ale złamanie prawa jest kiepskim pomysłem na jego przerwanie. Sędzia miała chyba inne zdanie, bo przekonywała mnie, że takie są wytyczne sądu wyższej instancji i inni tłumacze nie robią problemu, tylko przesyłają przetłumaczone wzorki, które ona uzupełnia. Innymi słowy argument: wszyscy tu, człowieku, łamią prawo, albo z ignorancji, albo mają je gdzieś, więc przestań cudować, dopasuj się i nie utrudniaj innym życia.

Sytuacja druga. Odbieram telefon z wrocławskiego sądu:
– Czy podczas mistrzostw w piłce będzie pan we Wrocławiu?
Najpierw zdurniałem, bo co sąd może obchodzić, gdzie ja będę, jak polscy piłkarze będą zbierać baty we Francji (sorry, ale w żaden sukces nie wierzę). Potem jednak jako jednostka wybitnie inteligentna załapałem, że musi chodzić nie o Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, tylko jakieś inne. I rzeczywiście. Po moich pytaniach wyjaśniło się, że sąd miał na myśli nie piłkę kopaną, tylko rzucaną kończynami górnymi. Najwyraźniej sąd uważał, że każdy wrocławianin w ramach lokalnego patriotyzmu będzie wiedział, że Wrocław mistrzostwa piłki rzucanej organizuje, i znał ich terminarz.

Nadal jednak pozostała do wyjaśnienia kwestia, co sąd obchodzi, gdzie ja będę podczas jakiejś imprezy sportowej. Oczywiście jako jednostka wybitnie inteligentna natychmiast domyśliłem się, że sąd obawia się, że jakiś szwedzki zawodnik zgwałci polską cheerleaderkę, bo polski sąd siedzi jeszcze w jaskini i nie wie, że szwedzcy zawodnicy na cheerleaderki patrzeć nie mogą, i wtedy będę potrzebny, by zeznania Szweda przetłumaczyć. Ale pozwoliłem sobie to wyjaśnić, by zapytać, czy sąd oczekuje, że będę w trakcie mistrzostw do jego dyspozycji, a jeśli tak, to na jakiej podstawie prawnej i czy zamierza mi za tę gotowość zapłacić.

Okazało się, że sąd nie zamierza zapłacić, tylko bez podstawy prawnej sporządza listę, którzy tłumacze będą na miejscu, a którzy na przykład wyjeżdżają. Oświadczyłem sądowi, że na razie nie planuję wyjeżdżać, ale być może zmienię zdanie w czasie mistrzostw, więc żadnej deklaracji sądowi nie złożę, zresztą nie muszę, bo mam obowiązek stawić się na wezwanie do tłumaczenia, ale nie mam obowiązku pozostawać w gotowości do dyspozycji sądu. Jeśli w chwili wezwania będą miał wyłączony telefon, znajdował się na drugiej półkuli albo będę cierpiał na chorobę filipińską, to sądowi nic do tego, bo kiedy tylko najdzie mnie ochota, mogę, bez informowania sądu, odciąć się od świata, wsiąść w samolot czy wychylić pół litra. Żadna z tych czynności nie jest przez prawo zabroniona, zabronione przez prawo jest wykonywanie obowiązków zawodowych pod wpływem alkoholu, nie licząc oczywiście obowiązków prezydenckich. Sąd się z moim stanowiskiem w całej rozciągłości zgodził, po czym zapisał sobie, że na czas mistrzostw nigdzie nie wyjeżdżam i pozostaję do jego dyspozycji.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

GNIOT KILER

Przecztałem właśnie pana quasi-recenzje o mojej wybitnej powieści i wogle sie dziwie, że ty bezmózga kreaturo umisz czytać, bo inni blogerzy zobaczyli czym się trzeba zachwycać a ty nie. Jak można tak hejtować i obrzucać pisaża błotem, kiedy się nie ma pojęcia o pisaniu recenzji tylko się stosuje chwyty poniżej pasa. Cały ten cytat jest zmanipulowany, bo tam nie stoi że „Ludzie wsiadali i wysiadali do tramwajów i autobusów", tylko „Ludzie wsiadali i wysiadali do tramwajów i trolejbusów”. Czy ty wypierdku kozie z pod ogona wogle wiesz, co to jest trolejbus?!!! To jest tło historyczne! I nic z akcji nie zrozumiałeś! Tam jest wojna! A na wojnie ludzie szczelają. I się zaszczeliwują. Więc to jest logiczne, że nikt nie przeżył. Jak ja cie za tą quasi-recenzję zaszczelę, to też nie przeżyjesz, debilu jeden! I wogle jak śmiesz się na mnie mścić? Kup sobie psa i na nim się mścij, a w internecie to ludzie czytają te twoje flaki na wierzchu bo pisaniem tego nazwać nie można! To jest żałosne! Ordynarne!! Chaniebne!!! Czy ty wszawy palancie wesz, że ja za tą powieść polskiego nobla dostałem? To znaczy pierwszą nagrodę w portalu granice. Co żiri się nie zna a ty kutasie złamany może sie znasz?! Czytelnicy mi pisza że im sie strasznie podoba, sto tysiecy kupili, a ty jesteś mondrzejszy niż sto tysięcy?! I teraz jak nie będą przez ciebie kupować to cie pozwe do sądu, bo straciłem zaufanie jako pisaż! Jak dostaniesz wyrok to odechce ci sie pisania takich kłamiących paszkwili!

E-maile takie jak powyżej (wszelkie podobieństwa do prawdziwych e-maili, wysyłanych przez tak zwanych niezależnych autorów do blogerów, przypadkowe) są efektem choroby o dość skomplikowanej nazwie: Agresja Lub Ekstremalna Kurwica Spowodowana Acefalią Niedouczonych Debili Epatujących Recenzjami. Choroba dotyka głównie self-publisherów i grafomanów. Dotąd nie było na nią lekarstwa i w zasadzie dalej nie ma, ale że słynę ze swojej wynalazczej inwencji, skonstruowałem Specjalny Ochronny Wyłącznik Agresji, w skrócie… ożeż, ku… no, dobra, skrótu nie używamy. Wyłącznik składa się z obudowy i dwóch długich rur i zapobiega wysłaniu tego rodzaju maila do adresata, co pozwala self-publisherowi uniknąć kompromitacji i ośmieszenia się. Wynalazek ma, niestety, jedną wadę, wymaga pomocy drugiej osoby, ale będę go doskonalił, i mam nadzieję, że w przyszłości będzie to Samoczynny Ochronny Wyłącznik Agresji, w skrócie… ku… skrót cały czas taki sam.

Jak korzystać z tego wynalazku? Wyłącznik uruchamia któryś z domowników, zaalarmowany objawami choroby. Są to: próba pobiegnięcia dokądś mimo tkwienia przy komputerze, bordowy kolor twarzy, nabrzmiałe żyły na czole, dym wydobywający się z uszu lub owłosienia głowowego, wulgaryzmy rzucane w stronę monitora (w świetle pozostałych symptomów zespół Tourette’a można wykluczyć), w przerwie między wulgaryzmami sapnięcia, chrząknięcia, świsty lub gwizdy, generalnie jakieś dźwięki, w bardziej zaawansowanym stadium może się pojawić piana wokół ust. Do tego tempo uderzania w klawiaturę pozwalające napisać w miesiąc nie trzy powieści, lecz trzydzieści. Wtedy należy podejść, wziąć jedną rękę chorego i wsunąć ją w rurę Specjalnego Ochronnego Wyłącznika Agresji. Nie powinien protestować, gdyż druga ręka do redagowania maila mu wystarczy. Ale żeby pozwolił na włożenie tej drugiej do drugiej rury, trzeba go jakoś od mailowania oderwać. Dobrym pretekstem jest otwarcie strony, na której miałaby znajdować się entuzjastyczna recenzja jego książki. Na pewno w taki bajer uwierzy i zanim się zorientuje, że krytyk roznosi jego dzieło w puch, będzie miał obie ręce w Wyłączniku. Ale jeśli jego wściekłość okaże się tak silna, że nie skusi go nawet pochwalna recenzja, wówczas trzeba w pierwszej rurze zrobić otwór na dłoń, by dalej mógł klepać w klawiaturę. Bez obaw, konstrukcja Specjalnego Ochronnego Wyłącznika Agresji jest tak pomyślana, że otwór w żaden sposób nie obniży funkcjonalności urządzenia. Dzięki zastosowanym rozwiązaniom obudowa Wyłącznika automatycznie przylgnie do tułowia chorego i wtedy obie rury należy zespolić ze sobą za jego plecami, uniemożliwiając mu nie tylko wysłanie, lecz także napisanie czegokolwiek. Z tego względu Specjalny Ochronny Wyłącznik Agresji można stosować również profilaktycznie, żeby nie dopuścić do powstania powieści, która padnie pastwą krytyków. W tej funkcji bardziej adekwatną nazwą będzie: Grafomanii Niszczyciel Interwencyjny Oraz Tępiciel Kalectwa Intelektualnego Lokalnie Efektywnie Reagujący, w skrócie GNIOT KILER.

piątek, 15 stycznia 2016

Z języczkiem

Ale czy lektura niektórych dzieł Mickiewicza i Słowackiego może być przyjemna? Przez Krzyżaków w latach młodości nie przebrnąłem. Pana Tadeusza liznąłem tylko pobieżnie. (Łukasz Migura, wpis Czy warto zmuszać się do czytania?)

„Krzyżaków” napisał Mickiewicz czy Słowacki? I przykro nam, że amory z panem Tadeuszem zakończyły się tylko lizaniem.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Logik ze spluwą, czyli Jezus polskiej literatury

Czytając recenzję „Za krawędzią nocy” na blogu Koczowniczki, nie mogłem oczywiście przeoczyć nieco wcześniejszego wpisu o kuriozalnym zachowaniu Aleksandra Sowy. Moją uwagę zwróciła informacja, że przerobił on post, do którego odnosiłem się w tekście Biadolenia i banialuki pana grafomana. Zajrzałem tam i odkryłem, że Sowa pozmieniał lub pousuwał niektóre krytykowane przeze mnie fragmenty, poprawił wskazane błędy (jeśli nie wskazałem, na czym konkretnie polega błąd, to poprawił tak, że nadal jest źle, jak w zdaniu „Wielu stawia znak równości pomiędzy niezależnym pisarstwem a grafomanią bez jakiegokolwiek zastanowienia”, ale chwała mu, że próbował :-) i, co najważniejsze, zamieścił polemikę z moim wpisem. Przerobienie w tym celu starego posta, co do którego wiadomo, że ponownie go czytał nie będę (ponownie można czytać teksty zgrabnie napisane, a nie takie, po których bolą człowieka zęby), i staranne unikanie mojego nazwiska świadczy o tym, że Sowa jak ognia boi się mojej odpowiedzi. Schował się ze swoją polemiką głęboko do dziupli i popiskuje z niej cichutko, żeby adwersarz nie usłyszał.

„Polemika” to zresztą za dużo powiedziane, zrozumienie argumentów i przedstawienie kontrargumentów przekracza możliwości intelektualne pana Sowy. Nie byłoby w tym nic sensacyjnego, bo na tym poziomie jest – tak lekko licząc – jakieś 80% „dyskutujących” w internecie, gdyby nie fakt, że Sowa chce uchodzić za pisarza. A od pisarza można by oczekiwać trochę więcej niż sowiego móżdżku, jak Sowa zarzuca mi, że napisałem, chociaż to była oczywista literówka (niestety, Word, nie wyłapuje błędu, kiedy zamiast „swoim” jest „sowim”).

Jeśli postarać się o wyłuskanie czegoś z jego bełkotu, to najciekawsze jest chyba zaprzeczenie, że wcale nie straszy krytyków sądem. Tak się zachłysnął tym, że ma dowód na kłamliwość mojego zarzutu, że dwukrotnie zamieszcza skan wyroku w sprawie, w której go pozwałem. Z tromtadrackim nagłówkiem „zobacz jaka jest prawda” (oczywiście z bykiem interpunkcyjnym, bo jakżeby inaczej). Dowód jest bezwartościowy, bo z faktu, że go pozwałem, bynajmniej nie wynika, że nie straszy on ludzi sądem, ale jest to wyższa logika, której Sowa nie ogarnia. Mógłby mi co najwyżej zarzucać hipokryzję, że sam robię to, o co go oskarżam. Dostrzeżenie, że moje postępowanie jest zupełnie inne, wymagałoby z kolei procesu myślowego, który groziłby mu chyba przegrzaniem synaps i wyparowaniem kory mózgowej.

Po pierwsze pozwanie do sądu a grożenie sądem to dwie diametralne różne rzeczy. Sądy zostały ustanowione w cywilizowanych społeczeństwach do cywilizowanego rozstrzygania sporów między cywilizowanych ludźmi. Wniesienie sprawy do sądu nie jest w żaden sposób naganne, nieprzyzwoite czy niemoralne. Naganne, nieprzyzwoite i niemoralne jest grożenie sądem, żeby wymóc na adwersarzu określone zachowanie, kiedy z góry się wie, że albo sprawa na proces się nie nadaje, albo wcale nie ma się zamiaru z drogi sądowej korzystać. Ja nie rzucam pustymi groźbami, jeżeli uważam, że sprawa kwalifikuje się do sądu, po prostu składam pozew. Sowa ciągle krzyczy, że kogoś pozwie, ale jeszcze nigdy tego nie zrobił, bo jego celem jest wyłącznie zastraszenie krytyków i zmuszenie ich do milczenia, a nie dochodzenie sprawiedliwości.

Po drugie jest diametralna różnica między pozwem o stek wyzwisk a pozwem z powodu prześmiewczej recenzji. Według norm kulturowych i prawnych obowiązujących w naszym społeczeństwie wyzywać innych ludzi nie wolno, za to ich utwory można wyśmiewać do woli. Sowa i inni grafomani nie tylko chcieliby, żeby było odwrotnie, lecz także stosują te odwrotne zasady w praktyce. Pozwałem Sowę z powodu następującego komentarza pod recenzją jego poradnika:

Jacy wielcy? Chłopie! Trzepnij się w czoło!
Nie rób idioty ze mnie i z Czytelnika. Przyłbica? Przyłbice mieli rycerze, Ty zaś jesteś małym człowiekiem, robiącym z siebie publicznie błazna nieudolną kreacją na wielość. Pisarze o uznanym dorobku mają więcej pokory. Czym sobie zasłużyłeś na wielkość? Staraniami by kompromitować innych? Brakiem kultury? Megalomanią, kompleksami i chamstwem? Bo, na pewno nie twórczością. Twoje powieści nie czynią Cię Hemingwayem, Forsythem a nawet Pilchem. Nie do Ciebie należy ocena, czy jesteś wielki, a do Czytelnika. Opluwanie innych w kłamliwych anty-recenzjach może i jest fajne, ale moralnie świadczy jakim prymitywem jesteś i literackiej gwiazdy z Ciebie nie zrobi.
Ubliżasz Layer-Sarzotti, Towarnickiej, Jasińskiej-Brunnberg, Jodełkce i innym. Teraz mnie. Napisz coś wartościowego. Na razie nic takiego nie napisałeś. Jedynie paszkwile, pozwy i stenogramy szczeknięć cienkim głosem w imię niskich, prostackich pobudek małego człowieka.
Jeśli myślisz, że Czytelnik to idiota i nie widzi, jak robisz szum koło siebie w nadziei, że sprzedaż Ci wzrośnie, to podpowiadam: choćbyś opluł pół Polski, Nike za to nie dostaniesz. To Czytelnicy mają prawo do nazywania autora wielkim. Oni o tym decydują. Downy, grafomani, ignoranci (jak piszesz). Nie Ty.

Komentarza już nie ma, bo kiedy Sowa dostał pozew, zrobił w portki i usunął wszystkie swoje komentarze (czy raczej wszystkie, które podpisał własnym nazwiskiem). To wiadro pomyj, które na mnie wylał, było odpowiedzią na następującą wymianę zdań:

Anonim (kryje się za nim Skajstop z forum „Wydawnictwa i ich obyczaje”, który tutaj nie ma odwagi podpisać się nawet pseudonimem): Buta i pieniactwo, a rozumek malutki. Styl też taki sobie, potwornie przegadany. Po kilku zdaniach zaczyna boleć głowa.
Ogólnie pan Pollak okazuje się po raz kolejny malutkim, zakompleksionym człowieczkiem, który lubi czasem dołożyć komuś zza węgła. Tak dla sportu. Kiedyś gościł na forum GW, ale pożegnał się w niesławie, bo generował bardzo negatywne emocje.

Ja: Jak widać, wielcy, niezakompleksieni ludzie potrafią wystąpić z pełną kulturą i otwartą przyłbicą.

Z komentarza Sowy wynika (a pisma procesowe to potwierdziły), że nie pojął on, że słowa o wielkim, niezakompleksionym człowieku są ironiczną charakterystyką przedmówcy, i uznał, że odnoszę je do siebie. Oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia to jego chamskiej napaści, po prostu uświadomiło mi, że facet jest kompletnie ślepy na sarkazm i ironię. Sprawę rzeczywiście przegrałem: Sowa twierdził w sądzie, że wystąpił w obronie rzekomo przez mnie obrażanych osób z zespołem Downa, a sędzia się z nim zgodziła, choć w rzeczonym komentarzu żadnej takiej obrony nie ma. No cóż, na to, że sędziny w polskich sądach posługują się logiką godną Aleksandra Sowy, nic nie mogę poradzić.

Po trzecie jest diametralna różnica między dochodzeniem swoich praw w procesie cywilnym a grożeniem sankcjami z przepisu kodeksu karnego, który to przepis pozostaje w jawnej sprzeczności z zasadą wolności słowa. Nie mówiąc o tym, że grożenie kodeksem karnym, kiedy żadne przestępstwo nie zostało popełnione, wypełnia znamiona groźby karalnej. Sowa, który został policjantem, powinien o tym wiedzieć. Swoją drogą jest przerażające, że w Polsce do policji może zostać przyjęty, a zatem dostać prawo noszenia broni, ktoś o takiej histerycznej osobowości. Urażony grafoman Sowa może sobie jedynie pokrzyczeć albo obrzucić krytyka obelgami, urażony policjant Sowa może kogoś zastrzelić. Chociaż skoro naszym arsenałem jądrowym ma zarządzać Macierewicz, to może jest w tym jakaś logika systemu.

Nie umiejąc odpowiedzieć na argumenty w moim wpisie, odnoszące się do meritum, czyli samego self-publishingu, Sowa stara się ten wpis zdezawuować typową dla grafomanów, choć mocno już wyświechtaną metodą: pan to napisał, żeby się wypromować i sprzedać swoje książki.

JA, JA drodzy państwo, JA, JA, to, ho, ho! JA to umiem pisać: sami zobaczcie - i tutaj frazeńka „MOJE UTWORY” z maciupeńkim sznureczkiem, tyci, tyci, do księgarenki. A w niej, o! Jak to się dzieje – same dobroci! A nuż ktoś kliknie, hyc i kupi ebooczek albo książeczkę? Może wpadnie troszeczkę pieniążków. Srebrniczek wpadnie, rączki będzie można zacierać i kombinować jak by tu znowu przyłożyć, statystyki sobie podnieść, oglądalność zwiększyć. Brawo będą bić, klaskać i chwalić, że tak Sowie dopie*** (...kłem) i komentować mój przeuroczy, kulturalny blogasek.

Cała ta parafraza odnosi się do jednego, jedynego zdania z mojego tekstu o brzmieniu: „Tymczasem na przykład moje surowe opowiadanie wygląda tak”. Z jednego „ja” Sowa zrobił pięć pisanych wersalikami, a sznureczek sobie domalował, bo link kierował do opowiadania, a nie do księgarni.

Interesujące jest, że zapłatą za moje książki są srebrniczki. Jak wiadomo, w tejże walucie Judasz dostał wynagrodzenie za zdradzenie Jezusa. Rozumiem więc, że jeśli sprzedaż napędza mi krytykowanie Sowy, dokonuję zdrady na miarę tej biblijnej. Czyli Aleksander Sowa uważa się za ni mniej, ni więcej, tylko Jezusa polskiej literatury. I nie pozostaje mi ani państwu nic innego, jak natychmiast postawić ołtarzyk z portretem tego wybitnego twórcy w wianuszku wiekopomnych dzieł, z „Umrzeć w deszczu” i „Requiem do miłości” (to „do” można przykryć jakimś kwieciem, żeby byk nie dawał po oczach) na poczesnym miejscu.

Formułując zarzut, że odniosłem się do wpisu, w którym wywoływał mnie do tablicy, bo chciałem się wypromować i sprzedać parę swoich książek, Aleksander Sowa dokonuje bardzo pięknego samozaorania. Gość o mentalności żydowskiego handlarza starzyzną, który swoje szmaty wciska każdemu, kto się tylko pojawi w zasięgu wzroku, nagle twierdzi, że promowanie się i sprzedawanie własnych książek to coś nagannego. Ciekawe, bo lodówkę rano jeszcze można spokojnie otworzyć, ale komputera już nie, wszędzie wyskakuje Sowa, wciskający swoje produkty książkopodobne. Żeby daleko nie szukać: na swoim blogu Sowa zamieszcza tekst, jakoby książka była złym prezentem. Ma to niby być przewrotne, bo odbiorca ma dojść do wniosku, że wcale nie, ale Sowa w swojej nachalności nie potrafi dostrzec, że musiałby zarekomendować książkę ogólnie jako prezent. Zamiast tego płaszczy się przed nabywcami i usiłuje wepchnąć im swoje pseudopowieści:

Gdyby po lekturze, tego co byłem bezczelny napisać powyżej jednak znalazł się desperat i uparciuch, który (ze)chce kupić książkę na prezent informuję: otóż moje książki można kupić w sprzedaży wysyłkowej w Empiku. I to nie tylko na prezent. Są również dostępne w księgarniach internetowych Amazon, Lulu oraz CreateSpace.

Z tym że przyznajmy: wpis jest tak drętwy, że szanse na dotarcie do tego akapitu czytelnik ma niewielkie (ja zdołałem zmusić się do przeczytania całości dopiero, kiedy postanowiłem ten wpis skomentować). A zatem można powiedzieć, że Sowa wprawdzie wciska swoje wypociny, ale jednocześnie uczciwie pokazuje, że tego, co pisze, czytać się nie da. W świetle policyjnej kariery pana grafomana nowego wymiaru nabiera dowcip o dwóch patrolujących policjantach, z których jeden nie potrafi pisać, a drugi czytać. Ten drugi nie nazywa się Sowa.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Głupiś pan jest

Przeczytałem „Boga urojonego” Richarda Dawkinsa. Dopiero teraz, bo niespecjalnie widzę potrzebę czytania książek, które potwierdzają moje poglądy. Tymczasem Dawkins powiedział mi wiele nowego, dlatego że przede wszystkim jest biologiem ewolucjonistą i o Bogu i religii pisze z punktu widzenia naukowca, a nie „wojującego ateisty”, jak go w sposób dyskredytujący przedstawiają kościelne kręgi.

Choć kilka rzeczy stricte związanych z religią, o których Dawkins pisze, nie jest wcale oczywistych także dla ateistów. Pierwsza, że religia wcale nie zasługuje na szacunek per se (który to szacunek w Polsce zarządzono w ogóle odgórnie kneblującym wolność słowa przepisem). Nie można nikomu zakazywać wyznawania dowolnych poglądów i wierzenia w dowolne nonsensy, ale polemika z tymi nonsensami i nazywanie ich bredniami musi na tej samej zasadzie być w pełni dozwolone i akceptowane (swoją drogą ciekawe, że brednie na temat Smoleńska doczekały się miana religii smoleńskiej). Druga, że moralność i etyka wcale nie są pochodną religii, tylko zachowaniem ewolucyjnym. Dawkins pięknie wskazuje, że w Biblii mamy przedstawione również jako właściwe zachowania, których w ogóle nie akceptujemy, co oznacza, że nie Biblia jest probierzem naszej moralności, tylko bierzemy go skądinąd i do Biblii przykładamy.

Byłem ciekaw, czy Dawkinsa czytają katolicy, czy z góry go odrzucają. Przejrzałem sobie opinie na „Lubimy czytać” i miłe zaskoczenie było takie, że czytają. Gotowość zapoznania się z odmiennymi poglądami i argumentami na ich rzecz dobrze świadczy o intelektualnych horyzontach odbiorcy. Gorzej takie polemiki, jak jedna z zamieszczonych:

Podstawą banialuk wypisywanych przez Dawkinsa jest twierdzenie, że kreacjonizmu i darwinizmu pogodzić się nie da. A to ściema!. Aby to wykazać, przyjmuję: nasz błogosławiony, a za niecałe dwa miesiące święty:
KAROL WOJTYŁA WIELKIM CZŁOWIEKIEM BYŁ!!
I właśnie ten aksjomat jest założeniem niniejszego dowodu.

Aksjomat założeniem dowodu, nieźle. A na hasło „Karol Wojtyła wielkim człowiekiem był”, napisane wersalikami i opatrzone dwoma wykrzyknikami, można tylko paść na kolana.

Wojtyła jako PAPIEŻ JAN PAWEŁ II uznał teorię ewolucji za słuszną, HOCHSZTAPLER DAWKINS, w tej omawianej właśnie książce nazwał szanowanego przeze mnie POLAKA - HIPOKRYTĄ.

Z faktu, że pan Wojciech Gołębiewski, autor tej polemiki, jakiegoś rodaka szanuje, nie wynika wcale, że ktoś inny nie może uznawać go za hipokrytę. Gołębiewski nie podaje niestety numerów stron, a przy 500-stronicowej książce (mam wersję papierową, nie elektroniczną) trudno odnaleźć fragment, do którego się odnosi. Odpowiadam więc z pamięci: Dawkins nie twierdzi, że Kościół nie uznaje teorii ewolucji za prawdziwą, twierdzi, że jest to próba dopasowania nauki Kościoła do naukowych faktów w sytuacji, gdy uczciwe byłoby przyznanie, że te fakty naukę Kościoła obalają, i dlatego Kościół na początku starał się im zaprzeczać.

Dawkins w wywiadzie dla telewizji Al-Jazeera stwierdził, że..
„.wychowanie w rodzinie katolickiej i straszenie piekłem może przynosić większą szkodę niż bycie ofiarą molestowania seksualnego”.

Dawkins stawia tę tezę również w książce, strzelając sobie w kolano. Nie da się tych szkód zestawić, a takie porównanie deprecjonuje cierpienie ofiar molestowania.

Dawkins twierdzi, że: „ateiści mogą być szczęśliwi, zrównoważeni, moralni i spełnieni intelektualnie” oraz, że „ateizm jest dowodem zdrowego i niezależnego umysłu, więc ateiści mogą być z niego dumni”.
To głupota, a ponadto „marketingowe” zagranie mające podtrzymać na duchu tych, którym wydaje się, że są ateistami. BO....

„To głupota” jest niepodważalnie niezbitym argumentem, tym bardziej, że ateistów, jak twierdzi Gołębiewski, wspierając się autorytetem księdza Twardowskiego, po prostu nie ma. Wierzą, tylko nie wiedzą, że wierzą, a dowiedzą się najpóźniej na łożu śmierci. Parę życiorysów (Christopher Hitchens, Hjalmar Söderberg, Marcel Reich-Ranicki) pokazuje, że to nieprawda, ale zastanawiające jest, że wierzący i księża zamiast polemizować z ateizmem, próbują zaprzeczyć jego istnieniu. Czyżby podstawy ich wiary w Boga były tak wątłe, że zagraża im samo istnienie ateistów?

Dalsze wywody Gołębiewskiego trudno uznać za polemikę z treścią książki Dawkinsa, bo chociaż wymienia jego nazwisko, do argumentacji w „Bogu urojonym” w ogóle się nie odnosi. Nawet kiedy wspomina zakład Pascala (wierząc w Boga, możesz uzyskać zbawienie, a nic nie tracisz; kiedy nie wierzysz, nieśmiertelność może ci przejść koło nosa), nie podaje, co Dawkins o tym zakładzie pisze, ani z tym nie polemizuje. Dawkins wskazuje, że to zwykłe kunktatorstwo, które niczego nie dowodzi. Z faktu, że ktoś uzna, że lepiej w Boga wierzyć, bo może mu się to opłacić, wcale nie wynika, że ten Bóg istnieje.

No, ale po co dyskutować, skoro KAROL WOJTYŁA WIELKIM CZŁOWIEKIEM BYŁ!!. W połączeniu ze złotymi myślami księży Twardowskiego i Tischnera daje to niezbity dowód, że Richard Dawkins nie grzeszy inteligencją, bo:

„PAN BÓG MA PRAWO NIE CHCIEĆ MIEĆ ZA SWOICH WYZNAWCÓW LUDZI GŁUPICH”.

Dawkins jest głupi i pisze głupoty. Quod erat demonstrandum.


PS. Z pewnym żalem rezygnuję z systemu komentarzy Disqusa. Mimo wielu zalet ma tę wadę, że komentarze nie są widoczne za granicą i najwyraźniej nie bardzo da się temu zaradzić. A okazuje się, że mam całkiem sporo czytelników spoza Polski, którzy są w ten sposób poszkodowani, nie mogąc zapoznać się z dyskusją pod wpisem. Komentarze, które od września były zamieszczane za pośrednictwem Disqusa, zamieszczę jeszcze raz (na razie zrobiłem to za grudzień), tak że jeśli ktoś będzie chciał, to będzie miał do nich dostęp.