poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Śledztwo mentalne, czyli jak (wiadrem) zarżnąć kryminał

Nie miałem ochoty czytać całej powieści Marty Grzebuły, ale niejako mnie do tego przymusiła, konsekwentnie podważając moją krytykę jej twórczości jako niemiarodajną, bo obejmującą ledwie urywki ((…) w moim odczuciu ktoś, kto opiera swoją opinię tylko na fragmencie i wyrokuje o całości danego tekstu, popełnia błąd). W tej sytuacji sięgnąłem po „Jokera”, powieść reklamowaną jako thriller i kryminał. Wiedziałem, czego po „pisarstwie” Grzebuły mogę się spodziewać, ale nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko. Swego czasu chwaliłem się, że zrobiłem triathlon, i muszę powiedzieć, że za jednym zamachem przepłynąć 1500 metrów, przejechać na rowerze 40 kilometrów i przebiec dziesięć to jest pikuś w porównaniu z przebrnięciem przez 320-stronicową książkę Grzebuły. Do mety triathlonu docierałem w znakomitej kondycji fizycznej i jeszcze lepszej psychicznej, „Jokera” kończyłem z poranionym czołem od walenia głową w biurko, z deszczułką między zębami i mandatem za zakłócanie ciszy nocnej, bo wyłem nad tekstem. A i tak dobrze, że skończyło się na mandacie, a nie na odwiezieniu do czubków.

Chciałem skupić się na śledzeniu intrygi kryminalnej, ignorując kaleką polszczyznę i pompatyczne opisy, ale nie miałem czego śledzić, bo zastosowanie wydawałoby się prostego schematu, zabójstwo (wynikające z jakiegoś motywu) – śledztwo (rekonstrukcja zdarzeń na podstawie zbieranych dowodów) – złapanie mordercy, przekracza możliwości Marty Grzebuły. Miałem wrażenie, że tę powieść napisał człowiek, który w życiu żadnego kryminału nie przeczytał ani nie obejrzał, coś tam do niego jedynie doleciało z telewizora, kiedy inni domownicy oglądali, i to posłużyło za cały research. Dodajmy do tego kłopoty autorki z elementarną logiką oraz brak świadomości, że istnieje coś takiego, jak związki przyczynowo-skutkowe, i wyjdzie „Joker”.

Przede wszystkim nie wiemy, kto został zamordowany ani ilu tych zamordowanych jest. Najpierw Grzebuła opisuje zabójstwa młodych dziewczyn, potem dowiadujemy się, że parę lat wcześniej ofiarami byli też „narkomani, bezdomni i prostytutki, ale również ważne osobistości; artyści, modelki, czy prawnicy, maklerzy i tak dalej” (str. 132). Ta mała demokratyczna hekatomba rozgrywa się w kilku sąsiadujących ze sobą miasteczkach (amerykańskich), ale policjanci z jednego są całkowicie nieświadomi, co się dzieje w drugim; na szczęście dowiadują się tego dzięki prywatnym kontaktom (bo w Stanach nie ma telewizji, która relacjonowałaby masowe zabójstwa, a jeśli nawet jest, to funkcjonariusze jej nie oglądają). Te wcześniejsze morderstwa pozostały nierozwikłane, co czytelnika może dziwić, gdyż nawet całkowicie nieudolna policja jakiegoś zabójcę od czasu do czasu łapie, ale Grzebuła wyjaśnia to bardzo prosto, pokazując, jak wygląda śledztwo w USA. Otóż policjanci generalnie kręcą się bez celu, nie przesłuchują istotnych świadków, nie analizują śladów, nie gromadzą dowodów, nie starają się ustalić, co zaszło. Sporządzają i przesyłają sobie jakieś raporty, w których nie wiadomo co jest, informują, że mają jakieś poszlaki, tylko nie wiadomo jakie, i przerzucają swoje obowiązki na cywilów, organizując jakieś akcje, ale że, zacytujmy autorkę: „jej rozum nie podąża za wydarzeniami” (str. 276), trudno dociec, na czym polegające. To wszystko nie szkodzi, bo policjanci śledztwo prowadzą mentalnie („Każdy na swój sposób usiłował zrozumieć, jak w tak krótkim czasie mogło dojść do tylu morderstw i przede wszystkim, kto jest ich sprawcą”, str. 76 ), co pewien czas doznają objawień („Nastąpiła w jego umyśle automatyczna konfrontacja faktów”, str. 278) i ogłaszają wtedy, że rozwikłali sprawę. Czytelnik wprawdzie nadal nie wie, jak doszli do rozwiązania, kto kogo zamordował, jak i dlaczego, ale dowiaduje się, że toczyła się chora gra, jakiś poker z układami High Hand i Low Hand, że w puli były miliony, że jacyś gracze dostawali karty i mordowali, że ktoś tam był Jokerem. Nic to państwu nie mówi? Proszę się nie przejmować, ja po przeczytaniu całej książki też nie mam bladego pojęcia, na czym to polegało i o co chodziło.

Ponieważ w „Jokerze” nie ma intrygi kryminalnej, której słabe punkty można by wykazać, tylko jest natłok chaotycznych scen i jeden wielki bełkot, siłą rzeczy, by pokazać nędzę książki Grzebuły, trzeba się skupić na szczegółach. Weźmy na przykład te zabijane młode dziewczyny. Tożsamość niektórych pozostaje nieznana (policjanci nawet nie próbują jej ustalić), ale na posterunku wisi „Pięć zdjęć, pięć uśmiechniętych twarzy młodziutkich dziewczyn” (str. 78). Jak policjantom udało się zdobyć zdjęcia żywych ofiar, zachowując niewiedzę co do ich tożsamości, pozostaje słodką tajemnicą autorki.

Zresztą rzeczy normalnie dla śledczych istotne w powieści Grzebuły niespecjalnie ich obchodzą. Na str. 42 podwładny relacjonuje porucznikowi, że pojechał do innego miasteczka, bo tam też znaleziono zwłoki dziewczyny, okazało się jednak, że morderca został złapany. Porucznik dostrzega związek z ofiarami na swoim terenie, bo te miały włosy wygolone w kształt kart do gry, a przy zamiejscowych zwłokach znaleziono talię kart, ale nie ciekawi go, kim jest ujęty morderca, i o jego nazwisko nie pyta. Nie robi tego nawet wtedy, gdy po dokładniejszym ustaleniu, co z tymi kartami, podwładny stwierdza: „To może być nasz sprawca” (str. 44). Czyli został złapany morderca, który prawdopodobnie jest też tym szukanym przez porucznika, ale czytelnik nie dowiaduje się, kto to jest, autorka w ogóle więcej o nim nie wspomina, a śledczy jakby nigdy nic szukają innego winnego.

Marta Grzebuła jest z zawodu pielęgniarką, nic dziwnego, że wykazuje się głęboką znajomością anatomii: „część jej twarzoczaszki, która przedtem była potylicą” (str. 69), ustaleń, jakich lekarz sądowy może dokonać na miejscu zbrodni: „Ręce w okolicy nadgarstków, złamane. Kość piszczelowa lewa, złamana. Pęknięte żebra” (str. 67), oraz technik badania: „Wyjął z torby termometr. Wbił go ostrożnie w prawą okolicę jej brzucha” (str. 20).

Lekarz sądowy aktywnie angażuje się w śledztwo i informuje porucznika, że „na jednej z ofiar wykryto DNA. Grupa krwi to AB Rh minus” (str. 50), co pozwala mu zawęzić liczbę podejrzanych, bo tę grupę krwi ma jedynie „dwa do trzech procent populacji” (str. 53). Akcja dzieje się w stanie Nevada, gdzie mieszka dwa miliony ludzi, czyli po „zawężeniu” mamy ledwie między 40 a 60 tysięcy podejrzanych, co przy tak wąskiej grupce w praktyce oznacza, że można świętować złapanie zabójcy. To, że dzięki DNA można wskazać konkretną osobę, ani koronerowi, ani porucznikowi, ani samej Grzebule do głowy nie przychodzi.

Daną bronią można zadać śmierć tylko w sposób typowy dla tej broni, ale nie u Grzebuły. „W ułamku sekund [Kamila] uderzyła go po raz drugi, tym razem wiadrem w kark. (…) Upadł, a ona wciąż raz za razem uderzała go wiadrem. Przestał się ruszać, a z głowy zaczęła sączyć się krew” (str. 177-178), „zacisnęła dłoń na pręcie, nieznacznie unosząc go do góry. (…) uderzając leżącą i nieruszającą się młodą kobietę w końcu wbiła jej ostrze w pierś” (str. 179). Potem Kamila dla pewności kobietę jeszcze zastrzeliła odebranym jej pistoletem i wróciła się, żeby zastrzelić też jej wspólnika. Po znalezieniu tych zwłok policjant dokonuje następującej obserwacji: „Oboje zarżnięci jak prosiaki” (str. 183). Podsumowując: kobieta zarżnięta prętem i pistoletem, mężczyzna zarżnięty wiadrem i pistoletem.

Nietypowy sprzęt mamy też do badania miejsca zbrodni: „Pozostali technicy dokonywali pomiarów tachometrem. Żadne odległości się nie pokrywały” (str. 69). Państwu wydaje się, że tachometr nie jest sprzętem kryminalistycznym? A i owszem. To przecież, jak podaje Wikipedia, „urządzenie służące do pomiaru prędkości poruszającego się ciała”. A czym zmierzyć, w jakim tempie zwłoki przemieszczają się w stronę stołu sekcyjnego?

A jak wygląda wymierzanie sprawiedliwości? „Już zajęli się po cichu bratem gubernatora. Na razie odpowiada z wolnej stopy (…) oczywiście już ma najlepszego prawnika. Nie wiem, jak prokurator do tego podejdzie” (str. 266). Dlaczego „po cichu”, skoro sprawa jest przed sądem, kto wniósł oskarżenie, jeśli prokurator będzie dopiero do tego podchodził, i jakim cudem ktoś zamieszany w kilkanaście czy kilkadziesiąt zabójstw może odpowiadać z wolnej stopy? O tym procesie dowiadujemy się z rozmowy policjantów post factum. Jest to dosyć często stosowana przez Grzebułę technika: nie opisuje ona istotnych dla akcji zdarzeń, tylko w jakiś czas potem ni w pięć, ni w dziewięć dowiadujemy się o nich z czyjejś rozmowy, która – sama w sobie – akcji do przodu nie posuwa.

Takie duperele, że samochód porwanej dziewczyny stoi jednocześnie na poboczu drogi (str. 35) i na parkingu przed motelem (str. 41), nie są warte nawet wzmianki. Podobnie jak stwierdzenie (str. 98), że policjant idzie do szpitala pieszo, bo nie da się dojechać samochodem ze względu na ulice zasypane po huraganie gruzem, który zostawił miejsce jedynie dla karetek i straży pożarnej. Dlaczego nie można pojechać śladem karetki i jak to się dzieje, że osiem stron wcześniej chłopak Kamili przez tak samo zagruzowane ulice spokojnie do tego szpitala przyjeżdża samochodem, autorka nie wyjaśnia.

Przy mojej ostatniej krytyce Grzebuła miała pretensje, że wziąłem pod lupę jej surowy tekst, który dopiero przejdzie redakcję i korektę. W domyśle, że zostanie znacznie poprawiony. No, to spójrzmy, jak wygląda jej powieść nie tylko po redakcji i korekcie, lecz także poprawiona w drugim wydaniu.

Mężczyzna uruchomił silnik, ten warknął, jak pies i szarpnął. (…) Mężczyzna skierował się do auta.Włożył kluczyk do stacyjki, ruszył (…)

Silnik uruchomił korbką czy pilotem? I po co wkładał kluczyk do stacyjki, skoro silnik już pracował?

Był to niewysoki budynek, który ciągnął się niczym jamnik.

Jamniki zwykle się ciągną.

Słowa oficera odbiły się echem po blacie usłanym teczkami akt.

Blat echotwórczy.

(…) gdy upewniła się, że jest w ciąży była już zaręczona z młodym młynarzem. Kiedyś na wsi, w latach pięćdziesiątych, czy też sześćdziesiątych, to była hańba dla młodej dziewczyny.

Tak, piekarz czy aptekarz to była dobra partia, ale młynarz? Poruta.

(…) prawie podbiegł do niego Bard, i na tak zwanym jednym wdechu, powiedział dość chaotycznie, co również do niego nie pasowało. / – W tej tali okazuje się, że brakuje kart! Cholera jasna! Jak mogłem to przegapić?!

Pani Grzebuła, niech pani do kogoś prawie podbiegnie, powie to na jednym wdechu, a potem przestanie wypisywać tego rodzaju idiotyzmy.

czas gonił, depcząc wszystkim po piętach

No, bo jak się kogoś goni, to depcze mu się po piętach. Logiczne.

(…) zdołała w murze (…) w najsłabszym miejscu drzwi ze stali, wydłubać zaprawę i naruszyć kilka cegieł.

Stal powstaje w wyniku połączenia cegieł zaprawą.

Rozbłyski przecinające niebo, jak nóż zatopiony w blasku światła. Ciął tą okalającą ziemię szarość i wbijał się w samo serce Matki Ziemi swoim ostrzem.

Grzebuła ma jakąś obsesję z tymi ostrzami, bo zawsze się u niej wbijają, choć niekoniecznie obrywa Matka Ziemia, która też jest częstą bohaterką. Ale tę powtarzalność w pełni wynagradza pomysłowość autorki. Czytelnikowi się wydaje, że widział już u niej wszystkie rodzaje błędów, a jednak Grzebuła cały czas potrafi zaskoczyć nowym kiksem. W powyższym porównaniu aktywny jest nie obiekt właściwy (rozbłyski), tylko ten, do którego jest porównywany (nóż). Ptak leciał jak strzała. Strzała wpadła do gniazda i nakarmiła pisklaki.

(…) rozwiązaliśmy wiele spraw, które nie jednemu z nas ciążyły nie tylko na półkach, ale przede wszystkim w sercach.

Mnie „Joker” ciąży nie tylko na półce, ale przede wszystkim w mózgu.

Noc, niczym dostojna królowa, kroczyła ulicami Vegas. I była równie piękna i równie tajemnicza, co miasto miliona neonów, miliarda świateł i miliona pieniędzy, które przelewały się na stołach tak wielu kasyn w tym mieście.

Milion piniendzy to jest bardzo dużo piniendzy.

Ruiny domów, połamane drzewa, znaki drogowe, lampy uliczne i temu podobne, wciąż walały się po ulicach (…)

W Warszawie po powstaniu to się dopiero walało ruin domów po ulicach.

Kiedy wkładał zakupy razem z mężczyzną do papierowej torby (…)

Mężczyźni byli w promocji.

Pojedziemy do szapita wszyscy.

Państwo wiedzą, co to jest „szapit”? Szpital.

Koniem Trojańskim stała się dla nich Kamila. Wysadza ich z siodła, jednego po drugim (…)

Czy porównanie do Puszki Trojańskiej nie byłoby bardziej adekwatne?

Wszyscy martwili się o nią i o to, jak odnajdzie się w domu. Martin najbardziej bał się drogi Nie wiedział, jak zareaguje na samochód.

Amerykańskie drogi w odróżnieniu od polskich reagują na samochody dość pozytywnie.

I ponownie ich ciała opanowała znajoma żądza. Zachłanność w gestach znów dominowała i to w każdym ruchu.

Frykcyjnym.

Ona nie odniosła żadnych ran, oprócz tych w umyśle.

Po lekturze „Jokera” zaświadczam, że odniesienie ran w umyśle jest całkowicie możliwe.

(…) myślę, że Kamilą powinien się zająć terapeuta. (…) oczywiście nasz psycholog też z nią popracuje. Na razie milczy. Patrzy tylko w sufit, nie nawiązuje zupełnie kontaktu wzrokowego (…)

Mnie się wydaje, że ten psycholog sam potrzebuje pomocy.

– (…) Uczcijmy jego pamięć minutą ciszy. / Wszyscy wstali. Pokój odpraw wypełniła jedność westchnień. Nawet przelatująca mucha zamarła w locie. Czas stanął.

Na jedność westchnień to nie tylko mucha, ale i kondor zamarłby w locie.

Książkę firmuje „wydawnictwo” E-bookowo, które ma czelność ten grafomański wykwit, pozbawiony jakiegokolwiek opracowania redakcyjnego, prezentować jako pełnoprawną powieść i wołać zań od osiemnastu do trzydziestu dwóch złotych. Nabyłem wersję papierową, bo mam zamiar na przykładzie tej pseudopowieści pokazywać, jak można zarżnąć kryminał, jeśli gdzieś mnie poproszą, żebym opowiedział o warsztacie. I niestety, ta wyborowa grafomania została zawarta w czymś, co ma formę normalnej książki. Wygląda jak zwykła książka. Można się nabrać i kupić. Ba, jest opatrzona numerem ISBN, co oznacza, że te kpiny z literatury trafiły na półkę w Bibliotece Narodowej i Jagiellońskiej. Zróbmy coś w końcu z tym. Grzebuła może sobie pisać, co chce, Katarzyna Krzan z E-bookowa może robić czytelnikom wodę z mózgu, że wydaje powieść, ale czy Biblioteka Narodowa, która ISBN przyznaje, naprawdę musi to sankcjonować?

piątek, 24 kwietnia 2015

Political fiction

Self-publisherzy nie tylko piszą, nie tylko udzielają wywiadów, lecz także – jakby zakładali, że wytrzymałość czytelników jest nieograniczona – żywo komentują recenzje swoich książek, w czym celuje niejaka Stefania Jagielnicka-Kamieniecka.

Chociaż Jagielnicka-Kamieniecka, zidentyfikowana przez autorkę bloga Upolowane stronice jako self-publisherka (co się blogerce chwali, bo większość recenzująca grafomańskie wypociny, nie wydaje się świadoma faktu, że zostały one opublikowane za pieniądze grafomana), zgłasza protest: „to nie jest selfpublishing, tylko książka wydana w dobrym wydawnictwie”.

Owo „dobre wydawnictwo” to Psychoskok, czyli firemka wydająca każdego autora, którego Bozia pokarała brakiem talentu literackiego i przemożną chęcią dzielenia się swoimi przeżyciami i przemyśleniami w formie literackiej, jeśli tylko ten autor wysupła odpowiednią sumkę. To nie tylko jest self-publishing, to jest self-publishing najgorszego rodzaju, bo vanity press.

Ktoś mógłby zwrócić uwagę, że powyższy protest zgłosiła wcale nie autorka, tylko niejaka Pola Solecka. Wysuwająca następujące żądanie: „Powinna Pani usunąć tę recenzję, bo wprowadziła Pani w błąd wiele czytelniczek, które z pewnością byłyby książką zachwycone” (podkreślenie moje). Identyczne żądanie z niemal identycznym uzasadnieniem formułuje Jagielnicka-Kamieniecka wobec blogerki Artemis-Shelf: „Byłabym Pani wdzięczna, gdyby usunęła Pani tę recenzję, bo straciłam przez nią wiele czytelniczek, które z pewnością byłyby książką zachwycone” (podkreślenie moje). Poszukiwania w sieci ujawniają, że Poli Soleckiej poza twórczością Jagielnickiej-Kamienieckiej żadne inne książki nie interesują. Może dlatego, kiedy już dorwie powieść tej autorki, to wystawia tejże powieści na stronie Empiku od razu trzy opinie, oczywiście wszystkie trzy na pięć gwiazdek. A Jagielnicka-Kamieniecka chwali się potem tymi opiniami na Facebooku. I posługuje nimi jako argumentem w dyskusjach z recenzentkami: „mnóstwo czytelników czerpie przyjemność z tej lektury, o czym mogą świadczyć ich opinie w księgarniach internetowych”. Żenada.

Domaganie się, by autor negatywnej recenzji ją usunął, bo zniechęca potencjalnych czytelników, którzy „z pewnością” byliby zachwyceni, gdyż są takimi idiotami, że bez negatywnej recenzji nie odkryją, że książka jest do kitu, to kolejne ciekawe rozwiązanie w nowych porządkach, jakie grafomańska klika usiłuje zaprowadzać na literackiej scenie.

Nie jest za to niczym nowym, że self-publisher takiej ewentualności, że książka recenzentowi może się zwyczajnie nie podobać, nie bierze pod uwagę. Ani tym bardziej, że książka rzeczywiście jest zła. Wiadomo, że napisał arcydzieło, przecież pięć wydawnictw chciało je wydać (za opłatą), rodzina była zachwycona, przyjaciołom się podobało, to jak może się nie podobać krytykowi? Na pewno jakieś niecne pobudki skłoniły go do zjechania książki. Z tym że Stefania Jagielnicka-Kamieniecka jest oryginalna, jeśli chodzi o rodzaj tych pobudek. Nie chęć zaistnienia krytyka, nie jego frustracja, nie zazdrość, tylko zwalczanie wrogów politycznych: „Wydaje mi się, że [recenzja] została napisana na zamówienie wrogów autorki, ponieważ walczyła ona z komuną i była internowana”. „Moja dawna działalność polityczna spowodowała, że mam wielu wrogów. Na szczęście nie recenzują oni mych książek. Jednak znalazła się wśród nich jedna osoba, która nie mając pojęcia o literaturze zdobyła się na to”. „Nie twierdzę, że jet Pani moim osobistym wrogiem, a jedynie przeciwnikiem politycznym, o czym świadczy Pani pokrętna recenzja. Trzeba było wprost napisać, że nie podoba się Pani krytyka PRL-owskiej, a może nawet w ogóle wszelkiej bezpieki”. Za to, że Jagielnicka-Kamieniecka była w Solidarności i przeszła przez internowanie, moje szczere wyrazy szacunku. Jednak wygłaszanie poglądów, że blogerki, które na ogół mają góra po dwadzieścia kilka lat, negatywnie oceniają książkę, bo są powiązane z PRL-owską bezpieką, jest przejawem ciężkiej paranoi.

Jak wiadomo, w SB pisywało się raporty, a nie teksty krytyczno-literackie, więc Jagielnicka-Kamieniecka wskazuje na fakt, że recenzentka książki „Zdeptana róża” nie ma opanowanego warsztatu: „Powinna Pani przeczytać poniższą recenzję innej mej powieści Więcej niż szczęście, by zobaczyć na czym polega różnica między Pani nieudolną recenzją a tą poniższą profesjonalną”. Przeczytałem obie recenzje i jedyna różnica między nimi, jaką dostrzegam, polega na tym, że pierwsza jest krytyczna, a druga pochwalna. Podobnie do porządku przywoływana jest Artemis Shelf: „Proszę sobie przeczytać poniższy link, by zrozumieć, jak pisze się recenzje z namysłem, ze znajomością tematu, bez histerycznej napastliwości na autora”. Czytam więc recenzję Artemis Shelf po raz drugi, bo za pierwszym razem nie dopatrzyłem się „napastliwości na autora”, o histerycznej nie mówiąc, ale teraz wiem, na co zwracać uwagę, więc może natrafię. Nic z tego. Jeśli coś można zarzucać Artemis, to cackanie się z autorką i tekstem. Mimo że blogerka wyraźnie pisze o powieści, która jej się nie spodobała, to niemal na siłę szuka usprawiedliwień, że książka wcale nie jest taka zła, i stara się wskazywać pozytywne punkty. A jak wygląda recenzja, którą Jagielnicka-Kamieniecka stawia za wzór? Spory fragment powieści, sporo o autorce, reklama wydawnictwa, analiza treści na uboczu, żadnej spójnej oceny, tylko wyrywkowe informacje, że autorka ostro opisuje seks, kocha Wiedeń i że problemy bohaterki biorą się z traum dzieciństwa.

Jak widać z powyższego, Jagielnicka-Kamieniecka stosuje bardzo proste kryterium oceny recenzji: jeśli pozytywna, to rzetelna i profesjonalna, jeśli negatywna, to nieporadna i nieudolna.

(Teraz muszę przeprosić za powtarzanie się, bo poniższy akapit zamieściłem już jako komentarz pod wpisem Czara gorczycy).
Ciekawie brzmi argument Jagielnickiej-Kamienieckiej, że książka jest dobra, bo się świetnie sprzedała. Świetnie, czyli w nakładzie… 400 egzemplarzy. Self-publisherzy regularnie się chełpią, że ich książki schodzą jak ciepłe bułeczki, ale unikają podawania konkretów. Tu widzimy, że za świetną uznają sprzedaż 400 egz., choć przy normalnym wydaniu taki wynik to zwyczajna klapa. Nawiasem mówiąc, nie wierzę, że zeszło nawet te 400, prędzej 40, a self-publisherka podaje liczbę, która w jej mniemaniu świadczy o popularności książki.

Podsumowując: Stefania Jagielnicka-Kamieniecka nie zdaje sobie sprawy, jaki jest jej status na pisarskiej scenie, nie zdaje sobie sprawy, przy jakim nakładzie można mówić o dobrej sprzedaży, nie zdaje sobie sprawy, że nie ma prawa domagać się usuwania negatywnych recenzji, nie zdaje sobie sprawy, że nie wszystkim jej utwory muszą się podobać, nie zdaje sobie sprawy, że jej odczucia nie decydują o poziomie recenzji, i nie zdaje sobie sprawy, że SB nie ściga już solidarnościowych opozycjonistów. Jak można napisać z sensem jakąkolwiek powieść, będąc tak oderwanym od rzeczywistości?

PS. Coby Jagielnickiej-Kamienieckiej oszczędzić domysłów: tak, jestem pułkownikiem SB w stanie spoczynku.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Czytnik Kindle Paperwhite do wygrania

Trochę się postanowiłem przypomnieć jako pisarz i tłumacz, a osobom czytającym mojego bloga od niedawna, które nie znają starszych wpisów, opowiedzieć o swojej drodze w jednym i drugim zawodzie. W tym celu, a także na przyszłość, by nowi czytelnicy nie musieli przeglądać archiwum, jeśli zechcą się czegoś o mojej twórczości dowiedzieć, zamieściłem wpisy Pisarz i Tłumacz literatury szwedzkiej, które będą stale dostępne. Niejako do obu dodałem próbkę swoich tekstów i odtąd bez wertowania bloga będzie można przeczytać humoreskę Propozycja wydawnicza oraz przekład opowiadania Hjalmara Söderberga Pocałunek.

Nie tak dawno razem z Oficynką uruchomiliśmy sprzedaż moich książek bezpośrednio z mojego bloga, ale że za wykonanie odpowiadałem ja, schrzaniłem to w sposób typowy dla gościa, który nie ma pojęcia o robieniu interesów, czyli zamieściłem zwykły wpis, a ten szybciutko osunął się w rejony, gdzie nikt na niego nie trafiał. Przywracam go więc na stałe, a z tej okazji i żeby trochę rozruszać sprzedaż, organizujemy z Oficynką konkurs pod hasłem „Przeczytaj Pollaka na czytniku”.

Główną nagrodą w konkursie będzie czytnik Kindle Paperwhite, dostępny w Amazon.com, wersja bez reklam i z samym Wi-Fi, o wartości 139 dolarów, a ponieważ opłacamy też podatek i wysyłkę (czytnik zostanie zamówiony dla laureata bezpośrednio z Amazonu), nagroda jest warta de facto 196 dolarów, bo tyle wszystko razem kosztuje. To już nie w kij dmuchał, więc musieliśmy napisać poważny regulamin i poniżej można i należy się z nim zapoznać. To nie wszystko, za drugie i trzecie miejsce będą po trzy książki z oferty Oficynki, a za czwarte i piąte po dwie. Przy czym, żeby nikogo nie uszczęśliwiać na siłę i nie traktować konkursu jako okazji do wietrzenia magazynu, laureaci sami sobie wybiorą tytuły, jakie zechcą dostać. Od siebie dodam, że chociaż w Oficynce nie ma głośnych nazwisk, to jest to wydawnictwo, które naprawdę dba o poziom wydawanych książek, byle czego nie publikuje i można zostać mile zaskoczonym.

Dobra. Co trzeba zrobić, żeby na nagrodę się załapać? Do 11 maja trzeba kupić dowolnego e-booka mojego autorstwa, korzystając z instrukcji pod linkiem Kup pan książkę i dodatkowo podając swoje imię i nazwisko oraz dane adresowe, następnie go przeczytać i w terminie do 25 maja przesłać na mój adres pollak[małpa]szwedzka.pl króciutką (najwyżej kilkuzdaniową) opinię o książce (negatywna też może być) lub refleksję wynikłą z lektury lub hasło reklamujące książkę. Proszę zwrócić uwagę na te wszystkie „lub”, bo na jeden zakupiony tytuł można przysłać tylko jedną wypowiedź, jeśli prześle się więcej, zostaną one z konkursu wykluczone. Ale można zakupić i przeczytać więcej książek i do każdej przesłać wypowiedź. To, że wypowiedzi muszą być oryginalne, a nie cytowane, jest chyba oczywiste.

Ważne jest, że konkurs obejmuje tylko e-booki, a więc zakupy książek papierowych nie będą honorowane. Chyba że ktoś zdecyduje się na kupno obu wersji, czyli papierowej i elektronicznej, taki zakup uprawnia do wzięcia udziału w konkursie. Ważne jest też, że zakupu trzeba dokonać przez mojego bloga, e-booki z innych źródeł (w tym z Amazonu) nie uprawniają do wzięcia udziału w konkursie.

Czyli podsumujmy:
1) w okresie od 20 kwietnia do 11 maja kupujemy przez stronę Kup pan książkę jednego e-booka (lub więcej), którego autorem jest Paweł Pollak, pamiętając o podaniu swojego imienia, nazwiska i adresu w mailu potwierdzającym płatność;
2) do 25 maja przesyłamy na adres pollak[małpa]szwedzka.pl opinię o książce lub refleksję z niej wynikłą bądź hasło reklamowe, znowu podając swoje dane (muszą być zgodne z tymi z punktu pierwszego i tylko ta osoba będzie honorowana jako laureat).

Wszystkie wypowiedzi prześlę niezależnemu jury, w którego skład wchodzą autorki blogów W świecie słów, Przekładaniec kulturalny i Pasje i fascynacje mola książkowego, gdzie ukazywały się recenzje moich książek. Tak więc ani ja, ani Oficynka nie będziemy mieli wpływu na werdykt. Jurorki dokonają wyboru wypowiedzi, które uznają za najciekawsze, najtrafniejsze czy najbardziej oryginalne. Ponieważ będzie to ich subiektywna opinia, werdykt nie podlega reklamacji ani zaskarżeniu. Wyniki zostaną ogłoszone na moim blogu 1 czerwca, z podaniem nazwisk laureatów i miejscowości, skąd pochodzą, i zacytowaniem nagrodzonych wypowiedzi, więc jeśli ktoś nie wyraża na to zgody, udziału w konkursie brać nie może. Spokojnie za to mogą brać w nim udział osoby zamieszkałe poza Polską, tylko proszę wtedy zwrócić uwagę na zasady wysyłki nagród za granicę, określone w regulaminie.

Co istotne, nagrody są gwarantowane, to znaczy, że nie możemy się wycofać, bo uznamy, że konkurs nam się nie opłaca na przykład z powodu nikłego zainteresowania. Jeśli zgłosi się tylko jeden człowiek, to dostanie czytnik.

A to regulamin, przystąpienie do konkursu oznacza jego akceptację:

REGULAMIN KONKURSU „PRZECZYTAJ POLLAKA NA CZYTNIKU”

§ 1. POSTANOWIENIA OGÓLNE
1. Niniejszy regulamin określa warunki, na jakich odbywa się konkurs „Przeczytaj Pollaka na czytniku”, zwany dalej „Konkursem”.
2. Organizatorami Konkursu, zwanymi dalej „Organizatorami”, są wydawnictwo Oficynka z siedzibą w Gdańsku, 80-852, ul. Dyrekcyjna 6 lok. 402 oraz pisarz Paweł Pollak.
3. Fundatorami nagród w Konkursie są Organizatorzy.
4. Organizatorzy zastrzegają sobie uprawnienie do zmiany niniejszego regulaminu pod warunkiem, że taka zmiana nie naruszy praw nabytych uczestników Konkursu.
5. Przystępując do Konkursu, uczestnik wyraża zgodę na przetwarzanie – wyłącznie w celu przeprowadzenia Konkursu oraz przekazania nagrody – przez Organizatorów podanych przez niego danych osobowych.
6. Przystępując do Konkursu, uczestnik akceptuje postanowienia niniejszego regulaminu i zobowiązuje się do ich przestrzegania pod rygorem wykluczenia z Konkursu bądź odebrania nagrody.
7. Reklamacje dotyczące spraw związanych z Konkursem należy składać drogą mailową na adres oficynka[małpa]oficynka.pl.

§ 2. WARUNKI I ZASADY UCZESTNICTWA W KONKURSIE
1. Uczestnikami Konkursu mogą być osoby fizyczne, pełnoletnie, posiadające pełną zdolność do czynności prawnych, bez względu na miejsce zamieszkania. W Konkursie nie mogą brać udziału pracownicy Oficynki, jej autorzy, osoby współpracujące przy przygotowywaniu książek Oficynki do druku, członkowie ich rodzin ani członkowie rodzin jurorów.
2. Warunkiem uczestnictwa w Konkursie jest:
a) Nabycie w okresie od 20 kwietnia 2015 r. do 11 maja 2015 r. za pośrednictwem bloga Pawła Pollaka i przeczytanie dowolnego e-booka jego autorstwa.
b) Nadesłanie w terminie do 25 maja 2015 r. maksymalnie kilkuzdaniowej opinii o przeczytanej książce lub refleksji z niej wynikłej albo reklamującego ją hasła. Opinie krytyczne biorą udział w konkursie na takich samych prawach jak pozytywne. Uczestnik może nadesłać tyle wypowiedzi, ile książek nabył i przeczytał, przy czym na jeden tytuł może przypadać tylko jedna wypowiedź. W przypadku nadesłania większej liczby wypowiedzi odnośnie do jednego tytułu, zostaną one z Konkursu wykluczone.
3. Nadesłane wypowiedzi muszą być oryginalnymi wypowiedziami uczestnika Konkursu i każdy uczestnik oświadcza, że opinia lub refleksja lub hasło reklamowe zgłoszone do Konkursu są jego autorstwa, pod rygorem wykluczenia z Konkursu lub odebrania nagrody, jeśli to oświadczenie nie będzie zgodne ze stanem faktycznym.
4. Nabycia, o którym mowa w punkcie 2a, należy dokonać w sposób określony na stronie http://pawelpollak.blogspot.com/p/kup-pan-ksiazke.html, podając imię i nazwisko oraz adres nabywcy. E-booki nabyte z innych źródeł (w tym w Amazonie) nie uprawniają do udziału w Konkursie. Za datę nabycia uznaje się wpływ należności za książkę na rachunek bankowy lub datę nadania przelewu. Opinię o książce lub refleksję lub hasło reklamowe, o których mowa w punkcie 2b, należy przesłać na adres pollak[małpa]szwedzka.pl, podając to samo imię i nazwisko oraz adres co przy zakupie. Tylko przy zgodności tych danych zgłaszający zostanie uwzględniony jako uczestnik Konkursu i tylko ta osoba będzie honorowana jako laureat. W przypadku żądania przekazania nagrody osobie o innym nazwisku lub zamieszkałej pod innym adresem nagroda zostanie uczestnikowi odebrana.
5. Laureaci wyrażają zgodę na podanie ich imienia i nazwiska oraz nazwy miejscowości do publicznej wiadomości oraz na upublicznienie ich konkursowych wypowiedzi.

§ 3. LAUREACI
1. Laureatów Konkursu w liczbie pięciu wyłoni jury w składzie:
a) Paulina Król, autorka bloga „W świecie słów”;
b) Katarzyna Kurowska, autorka bloga „Przekładaniec kulturalny”;
c) Anetapzn, autorka bloga „Pasje i fascynacje mola książkowego”.
2. Laureatami Konkursu zostaną osoby, których wypowiedzi jury, kierując się swoją subiektywną oceną, uzna za najciekawsze, najbardziej trafne lub oryginalne.
3. Wyniki Konkursu zostaną ogłoszone w dniu 1 czerwca 2015 r. na blogu Pawła Pollaka.
4. Werdykt jury, jako bazujący na subiektywnej ocenie, nie podlega zaskarżeniu czy reklamacji.

§ 4. NAGRODY
1. Nagrodami w Konkursie są:
a) Pierwsza nagroda – czytnik Kindle Paperwhite o wartości 139 USD (196 USD razem z podatkiem i wysyłką, który to koszt również pokrywają Organizatorzy), oferowany (stan na dzień 20.04.2015 r.) przez Amazon.com pod adresem http://www.amazon.com/dp/B00JG8GOWU, wersja bez reklam, z samym Wi-Fi
b) Druga i trzecia nagroda – trzy wskazane przez laureata książki opublikowane przez wydawnictwo Oficynka
c) Czwarta i piąta nagroda – dwie wskazane przez laureata książki opublikowane przez wydawnictwo Oficynka
2. Nagrody nie podlegają wymianie na inne ani na ekwiwalent pieniężny.
3. Nagrody muszą zostać przyznane, nie ma możliwości innego podziału nagród czy anulowania którejkolwiek z nich. Wyjątkiem jest sytuacja, kiedy liczba uczestników Konkursu będzie mniejsza od liczby nagród, wówczas zostanie przyznanych tyle nagród (poczynając od pierwszej), ilu było uczestników Konkursu.
4. Organizatorzy zobowiązują się zamówić czytnik Kindle Paperwhite w księgarni Amazon.com na nazwisko laureata pierwszej nagrody w terminie 7 dni od ogłoszenia wyników konkursu ze skierowaniem wysyłki na jego adres. Organizatorzy zobowiązują się pokryć wszelkie standardowe dodatkowe koszty (wysyłka, podatek), jeśli jednak dodatkowe koszty powstaną w wyniku niewłaściwych działań laureata (np. nieodebrania przesyłki), obciążają one jego konto. Laureaci spoza Polski zobowiązują się wskazać adres w kraju, do którego Amazon.com dokonuje wysyłki, i pokryć różnicę, jeśli ogólne dodatkowe koszty będą w przypadku wysyłki do tego kraju wyższe niż wysyłka do Polski. Jeśli te koszty będą niższe, laureatowi zwrot różnicy nie przysługuje.
5. Zmiana ceny czytnika Kindle Paperwhite nie anuluje zobowiązań Organizatorów (w przypadku jej wzrostu) ani nie daje laureatowi prawa do dodatkowych roszczeń (w przypadku jej obniżenia).
6. W przypadku, gdyby czytnik wskazany jako pierwsza nagroda, stał się w czasie trwania konkursu niedostępny, Organizatorzy zobowiązują się przeznaczyć na nagrodę inny czytnik Kindle o wartości nie mniejszej niż 139 USD. Jeśli laureat nie będzie akceptował tego zastępczego czytnika, może wskazać taki czytnik Kindle, który mu odpowiada, jednak w przypadku niższej ceny nie przysługuje mu zwrot różnicy, a w przypadku wyższej ceny musi tę różnicę pokryć.
7. Organizatorzy zobowiązują się przesłać wygrane książki na własny koszt w terminie 7 dni od wskazania tytułów przez laureatów. Laureaci spoza Polski zobowiązują się wskazać polski adres do wysyłki bądź pokryć różnicę w kosztach wysyłki między Polską a krajem docelowym.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Sezon na buraki

Tak się skupiłem na krytyce wydawnictw ze współfinansowaniem, że jedno z normalnych uznało za stosowne przypomnieć mi, że u nich poziom nie lepszy, a buractwo kwitnie w najlepsze.

20 lutego otrzymałem maila następującej treści:

Szanowni Państwo, poszukujemy jako Wydawnictwo XYZ tłumaczy j. szwedzkiego, borykamy się z ich liczbą. Jeśli byliby Państwo zainteresowani propozycją, proszę o kontakt

„Państwo”, bo przedstawiciel wydawnictwa uznał, że wysłanie dwóch odrębnych maili to za duży wysiłek, więc zaadresował go do mnie i jeszcze jednej tłumaczki, nie troszcząc się zresztą o zatajenie adresów mailowych. Zbyt dobrego wrażenia nie robiła też literówka w nazwie wydawnictwa, choć przesłaniała ją niepoprawna frazeologia, bo borykać to się można z brakiem czegoś, a nie liczbą.

Odpisałem jednak, bo gdybym z powodu takich zastrzeżeń nie odpisywał, to mógłbym równie dobrze zlikwidować konto mailowe:

Dziękuję za propozycję, wstępnie jestem zainteresowany, proszę o przedstawienie konkretów.

Co rozumiem przez „konkrety”, kiedy wydawnictwo zwraca się do mnie z takim zapytaniem? Jaką książkę proponują mi do przełożenia i na jakich warunkach.

Odpowiedź wysłałem tego samego dnia, czyli 20 lutego, bo najlepiej takie sprawy załatwiać od ręki, nie poświęca się wtedy na nie więcej czasu niż to niezbędne. Później traciłbym go np. na poszukiwania pod hasłem „gdzie był ten e-mail, na który miałem odpisać”.

Nie sądziłem, że przedstawiciel wydawnictwa ma podobne podejście, ale kiedy przez tydzień nie dostałem odpowiedzi, uznałem, że wcale nie ma zamiaru mi odpisać. Choć żadnego wytłumaczenia, po co się w ogóle do mnie zwracał, nie potrafiłem znaleźć.

Proszę więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy 9 kwietnia jakby nigdy nic spłynęła odpowiedź. Jakby nigdy nic, bo nie zawierała słowa przeprosin, że musiałem na nią czekać półtora miesiąca z okładem. Nie, ton maila był taki, jakby gość odpisywał mi po trzech dniach. Zdurniałem i aż sprawdziłem datę utworzenia, bo może mail przeleżał się w czeluściach internetu, zdarzały się już takie rzeczy. Nie, data utworzenia: 9 kwietnia.

Wydawnictwo ma do mnie sprawę i odpowiada mi po półtora miesiąca, to ile będę czekał na odpowiedź, kiedy ja będę miał do nich pytanie, na przykład, dlaczego nie wpłynęło jeszcze honorarium za tłumaczenie, choć termin płatności dawno minął? Dwa lata? Odpisałem, że współpracą z wydawnictwem, które w ten sposób lekceważy tłumaczy, zainteresowany nie jestem. Burak z wydawnictwa najwyraźniej nie dostrzegł w swoim zachowaniu nic niestosownego, bo nie odpowiedział. To znaczy, dotąd nie odpowiedział, może napisze coś za dwa miesiące.

Okazało się zresztą, że wydawnictwo wcale nie miało zamiaru składać mi propozycji tłumaczenia. Zamiast książki do wglądu i warunków umowy do negocjacji, dostałem jakiś formularz do wypełnienia i żądanie przesłania mojego CV w językach polskim i szwedzkim. Jakbym aplikował o wpisanie mnie do bazy danych wydawnictwa, chociaż jako żywo nie mogłem sobie przypomnieć, bym się o to ubiegał. To też znamienne: wydawnictwo zgłasza się do tłumacza, a potem natychmiast ustawia go sobie w roli petenta. Tyle że pan Burak źle trafił, bo ja petentem to byłem piętnaście lat temu, a teraz to mogę wziąć książkę do tłumaczenia, jeśli mnie zaciekawi i jeśli honorarium będzie odpowiednio wysokie. I jeśli to wydawnictwo będzie miało CV wskazujące, że warto dlań pracować.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Czara gorczycy

Jakiś czas po zamieszczeniu recenzji grafomańskiej powieści Jolanty Nasiłowskiej pt. „Ja, oni i Dżej” wszedłem na stronę pseudowydawnictwa Psychoskok, które wzięło kasę za wypuszczenie tych wypocin na rynek. Chciałem zorientować się, czy nie grozi mi pozew, bo taką obecnie broń znaleźli sobie grafomani, żeby zamknąć usta niewygodnym krytykom. O sądach nic nie było, za to natrafiłem na niezwykły wywiad, z nieprzeciętnym autorem Piotrem Wołoszykiem. Sami państwo rozumieją, że niezwykłego wywiadu z nieprzeciętnym autorem nie można nie przeczytać.

Niezwykły wywiad, z nieprzeciętnym autorem Piotrem Wołoszykiem. Czynny zawodowo listonosz odprężający się w trakcie pisania, zdaje się przynosić nam coś więcej niż korespondencje.
Piotr Wołoszyk na pewno należy do grona osób nieprzeciętnych,

No, jak dwa razy napisano, że nieprzeciętny, to już nie miałem żadnych wątpliwości, że nieprzeciętny.

jak bowiem inaczej określić listonosza z pasją pisania, a tak naprawdę człowieka o wrażliwej duszy, który potrafi rozglądać się dookoła, i mądrze słychać głosu Boga?

Ja się tam na teologii średnio znam, ale dotąd mi się wydawało, że o tym, czy ktoś mądrze słuchał głosu Bogu, to będzie decydował sam Bóg, jak zainteresowany zemrze. Nie chciałbym też dezawuować umiejętności pana Piotra, ale rozglądać się dookoła, to nawet krowa potrafi.

P. W.: Praca listonosza jest bardzo ciężka. Chociaż z boku wygląda to zupełnie inaczej. Dlatego pisanie sprawia, że człowiek może w jednej chwili poczuć się jak ktoś zupełnie inny.

A dlaczego fakt, że ciężka praca listonosza pozornie wygląda na lekką, ma powodować, że człowiek przy pisaniu czuje się kimś innym?

Otworzyć swą duszę i przelać swe myśli na papier, tworząc przy tym różne historie, które składają się w rozdziały, a następnie w całość tworząc książkę.

Zdaje się, że właśnie Nasiłowska tą metodą usiłowała napisać powieść i jakby trochę jej nie wyszło.

Mnie osobiście pisanie uspokaja. Chociaż historie, które tworzę są przesycone martyrologią.

Kwestia konstrukcji psychicznej, jednych uspokaja nastrojowa muzyka, innych jęki torturowanych.

A to, dlatego, bo często zapominamy, że są obok nas ludzie, którzy cierpią. Na co dzień uśmiechają się, sprawiają wrażenie ciepłych i radosnych, a gdzieś tam na dnie duszy ogromnie cierpią. Mijamy ich w codziennej drodze do pracy i mamy o nich wyrobione jakieś zdanie.

Po pierwsze to już Bohdan Smoleń zauważył, że ludzie w drodze do roboty wcale się nie uśmiechają (LUDZIE!!! KOCHANI... COŚCIE TACY SMUTNI??? PRZECIE JEDZIECIE DO PRACY!!!), a co za tym idzie, nie sprawiają wrażenia ciepłych i radosnych, a po drugie, jakie zdanie można wyrobić sobie o kimś, kogo zna się tylko z widzenia? Że jest dobrze ubrany?

Dopiero, gdy to przysłowiowe ziarno gorczycy przeleje czarę goryczy

Ziarno gorczycy przeleje czarę goryczy? Niech się schowają wszystkie „karły wtulone w matkę ziemię” i „konające kikuty drzew” Marty Grzebuły. To jest prawdziwie arcygrafomańska fraza. Tak zachwycająca, że aż mowę odbiera. Ziarno gorczycy przeleje czarę goryczy. Umarła królowa, niech żyje król!

i dana osoba przegra zostając sama, ze swym problemem. Odbierze sobie życie, albo osobie, która ją prześladuję. To wtedy na usta ciska się pytanie: dlaczego?

Ciska się pytanie, dlaczego nie ciśnie się.

Przecież to taki fajny chłopak/dziewczyna, co mu/jej odbiło? Dopiero wtedy dochodzi do naszej świadomości, że problem danego człowieka leży zupełnie gdzieś indziej. O tym są właśnie moje książki.

Zrozumiałem. O tym, że problemy leżą zupełnie gdzieś indziej.

A dokładniej o tym, że otwieram duszę człowieka pokazując właściwe problemy bohaterów (...)

To chyba jakiś nobelek będzie, wziąwszy pod uwagę, że większość pisarzy pokazuje niewłaściwe problemy bohaterów. Co zapewne bierze się stąd, że nie potrafią otworzyć duszy człowieka.

A. J.: Przedstawiając się czytelnikom wspomniał Pan również, że jest praktykującym katolikiem, który musiał odnaleźć swe miejsce w kościele. Dziś wiele osób poszukuje swej drogi do wiary, czy zechciałby Pan podzielić się z nami swą receptą na sukces w tym kruchym obszarze?

A. J. to przypuszczalnie Agnieszka Jakimiuk Marzol, bo ona odpowiada za promocję w Psychoskoku, chociaż stuprocentowej pewności nie ma (też dziwna maniera niepodawania, kto przeprowadza wywiad). W każdym razie przedstawicielka wydawnictwa, rzekomo publikującego literaturę, nie potrafi napisać krótkiego pytania bez zrobienia kilku błędów: brakuje przecinka przed „wspomniał”, „kościół” małą literą, „recepta na sukces” to niewłaściwy styl, jeśli mówimy o dochodzeniu do wiary, i co to jest „kruchy obszar”?

Dziś wiem, że jestem szczęśliwy także, dlatego że Jezus mnie kocha.

Weź mnie pan, panie Wołoszyk, wytłumacz, ale tak prosto, jak chłop krowie na miedzy, następującą rzecz: skoro Jezus pana kocha, to dlaczego zrobił panu takie świństwo, że natchnął chęcią pisania, ale umiejętności językowych i intelektu poskąpił?

Zanim jednak poznałem żonę, którą bardzo kocham, odczytywałem zupełnie inną drogę.

A na jakiej mapie pan odczytywał?

Chciałem zostać kapłanem, czułem powołanie do życia konsekrowanego. Stąd przygody z różnymi Zakonami. Począwszy od OO. Paulinów, a skończywszy na Misjonarzach Afryki.

Bardzo dobrze. Zanim człowiek się ustatkuje, powinien się wyszumieć i mieć rozliczne przygody.

A. J.: Wydał Pan powieść „ Szukając jutra” oraz „Opuścić wczoraj”,

Wydał? Zapłacił pseudowydawnictwu Psychoskok, żeby wydrukowało.

A. J.: każda podejmuje inną tematykę, i przedstawia nam różnych bohaterów ale zdaje się, że łączy je jedna wspólna cecha- poruszanie skomplikowanego obszaru ludzkiej duszy.

Jak się porusza obszarem? I czym się różni obszar zwykły od skomplikowanego?

A. J.: Czy skłanianie czytelników do myślenia jest celowym zabiegiem czy jedynie dodatkiem do świetnie rozbudowanej akcji?

Pani chodzi o świetnie zbudowaną czy bardzo rozbudowaną akcję? I czy wzięła pani pod uwagę, że to mógł być celowy dodatek?

P. W.: Oczywiście, że jest to działanie zamierzone. Wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy podobne pragnienia, podobne marzenia. Chyba każdy chciałby być szczęśliwym; kochać i być kochanym?

No pewnie. Zwłaszcza przez Jezusa.

Tu nasuwa się kolejne pytanie, dlaczego tak mało ludzi osiąga ten cel? A osoby, którzy osiągają ów cel dochodzą do niego poprzez bardzo kręte i wyboiste drogi?

Nie mam pojęcia, niech pan zapyta Jezusa. Przy okazji niech go pan poprosi o korepetycje, że osoby są „które”, a nie „którzy”.

A odpowiedź jest bardzo prosta. Bo jesteśmy niecierpliwi.

Patrzcie, listonosz, a mędrzec.

Szybko rezygnujemy, często nie mamy siły walczyć o to, co najważniejsze. Zaraz po pierwszym upadku, dajemy sobie spokój i podążamy inną drogą. To tak, jakbyśmy chcieli wejść na czterometrową drabinę, żeby popatrzeć na otaczający nas krajobraz z góry. Tylko skoro nie możemy od razu wejść na ostatni stopień drabiny, to dajemy sobie spokój. Jesteśmy leniwi, by iść kolejno stopień, po stopniu.

Ja nie chcę nic mówić, ale ludzie, którzy planują wejść od razu na ostatni stopień drabiny, spodziewają się, że to jest możliwe, i rezygnują w ogóle z wejścia na drabinę, kiedy im się nie udaje, przebywają chyba tylko w jednym miejscu. Zamkniętym. Ale nie w zakonie.

Dlatego obserwujemy otaczający nas świat z innej perspektywy.

Znaczy się z dołu drabiny? A z góry jest lepiej? Dlaczego? Bliżej Jezusa?

To gnuśność sprawia, że wybieramy substytut życia, często pozbawiony szczęścia i miłości. Owszem jedni mają łatwiej, inni trudniej. Nie wybieramy miejsca narodzin, ani rodziców, z którymi przyszło nam żyć. A na domiar złego, dręczą człowieka różnego rodzaju choroby, na które często nie mamy wpływu.

Patrzcie, listonosz, a mędrzec.

Ale czy to znaczy, że mamy się poddać i żyć zastępczo? Dlatego zapraszam czytelnika, by stopniowo poznawał bohaterów moich książek.

Bo jak czytelnik pozna bohaterów pana książek, to przestanie żyć zastępczo?

A. J.: Czytelnicy z pewnością chcieliby wiedzieć czy istnieje już zamysł, kolejnej pozycji?

P. W.: Oczywiście, że tak. Nie chciałbym jednak jeszcze zdradzać szczegółów.

Prosimy, chociaż tytuł. „Czekając na pojutrze”?

Na pewno nie przypadkiem Piotr Wołoszyk zamiast pustelnikiem stał się mężem, ojcem i pisarzem.

Stał się pisarzem? Wolne żarty. „Publikacja” w Psychoskoku z nikogo nie robi pisarza, skoro weźmiecie i wydrukujecie każdy grafomański bełkot.

My również nie przez przypadek sięgajmy po pozycje autora.

Sięgnąłem, i to zdecydowanie nie przez przypadek, ale totalnie zachęcony tym wywiadem (a są tacy, co nie wierzą w promocyjną skuteczność internetowych wywiadów). Sami państwo rozumieją, że książki autora, któremu ziarna gorczycy przelewają czarę goryczy, nie można nie przeczytać. Już nabyłem. I nie zawiodłem się. Urzekająca grafomania.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Po czemu ta książka?

Ciągle jestem pytany o ustawę o stałej cenie książki, więc się wypowiem, choć zaznaczę, że w temat wniknąłem średnio, więc proszę ten wpis traktować raczej jako przyczynek do dyskusji niż pełną analizę.

Wedle planowanej ustawy książka przez rok będzie musiała być sprzedawana po cenie nadrukowanej na okładce. Po przyjrzeniu się argumentom jestem na nie. Generalnie jestem przeciwko ingerencjom w wolny rynek, jeśli naprawdę nie są konieczne. Zgadzam się, że książka nie może być traktowana wyłącznie jako towar, ale jeśli wprowadza się wobec niej rozwiązania nierynkowe, to trzeba się zastanowić, czy są one zasadne i czy osiągnie się zamierzony cel.

Pierwszy cel ustawy to: „Zahamowanie wzrostu cen książek (a w perspektywie również ich obniżenie). Obecne ceny są wysokie, gdyż wliczone są w nie promocje” (z listu otwartego „Polska książka potrzebuje ratunku”, wzywającego do uchwalenia tejże ustawy).

Autorzy listu albo źle diagnozują rzeczywistość, albo nie potrafią się precyzyjnie wysłowić. „Ceny są wysokie, gdyż wliczone są w nie promocje” – to zdanie jest bez sensu: nie ceny książek, lecz ceny _okładkowe_ książek są wysokie. Realna cena książki jest za to niższa od okładkowej. Po wprowadzeniu ustawy promocje nie będą możliwe, a zatem wydawca poda na okładce tę niższą cenę. Tyle że dla czytelnika nic się nie zmieni, on zapłaci tyle samo. Czyli ustawa nie obniży cen książek, a jedynie spowoduje, że wydawcy będą na okładkach podawać realne ceny. Czy naprawdę trzeba wprowadzać nowe prawo, by osiągnąć taki efekt, żeby czytelnik kupujący za 20 zł książkę kosztującą nominalnie 30, miał na niej napisane, że kosztuje ona właśnie 20 zł? I to przy założeniu, że osiągnie się zamierzony cel, bo co, jeśli wydawca nie zejdzie z ceną na 20 zł, tylko na 25? Skoro nie będzie można nabyć książki taniej, będzie to oznaczało wzrost realnej ceny dla czytelnika.

Drugi cel ustawy to: „Uratowanie księgarń przed masowo ogłaszanymi upadłościami. Księgarnie odgrywają jedną z najważniejszych, decydujących ról w promocji książki i czytelnictwa”.

Chodzi o małe księgarnie, które przy obecnym systemie nie mogą konkurować cenowo z sieciami. Sieć wymusza na wydawcy duży upust, którego mała księgarnia nie dostanie, w efekcie książka w hurtowni, gdzie księgarz się zaopatruje, jest nieraz droższa niż w detalu w dużej sieci. Po wprowadzeniu ustawy i sieć, i mała księgarnia będą miały książkę w tej samej cenie.

Pierwsza wątpliwość jest taka: skąd założenie, że klient pójdzie wówczas do małej księgarni? Przecież nic na tym nie zyska, a sieć zachowa swoją dotychczasową przewagę, wynikającą z liczby oferowanych tytułów. Druga wątpliwość to taka, że zwolennicy ustawy biorą swoje pobożne życzenia za rzeczywistość. Mam u siebie na osiedlu taką małą księgarnię: jest ona wszystkim, w tym sklepem papierniczym i kramem z błyskotkami, ale na pewno nie centrum promocji książki i czytelnictwa. I po ustawie nic się nie zmieni, bo właściciele nie są tym po prostu zainteresowani. Książka to dla nich taki sam towar jak ryza papieru do drukarki czy zawieszka z jakąś głupawą sentencją. Co klient kupi, to im szczerze tą zawieszką wisi, byleby kupił i marża była odpowiednia. Moja koleżanka poszła im truć dupę, że obok mieszka pisarz, który umieścił akcję swojej książki na tymże osiedlu, i dla czytelnika z tego osiedla będzie to atrakcyjna powieść, to patrzyli na nią jak na wariatkę. Przecież trzeba by czytelnikowi o autorze i książce opowiedzieć (a może najpierw, o zgrozo!, ją przeczytać), a po co, skoro można na wystawie dać Miłoszewskiego czy Grishama i każdy klient sam wie, że to znane nazwisko i warto kupić. Zarobek ten sam, a bez wysiłku.

Małe księgarnie _kiedyś_ były centrum promocji literatury i czytelnictwa, ale świat się zmienia. Teraz nie są i przez sztuczne podtrzymywanie ich przy życiu nic się nie uzyska. Chodzi o to, by czytelnik miał szeroki dostęp do książek, a nie, żeby kupował je w miejscu, które ktoś tam uznaje za najbardziej predestynowane do ich sprzedaży. A obecnie z dostępem do książek nie ma żadnego problemu. Problem polega na tym, że ludzie nie chcą ich kupować.

Trzeci cel ustawy to: „Zwiększenie dostępu do wartościowej literatury, która przy walce na przeceny ma słabą i słabnącą siłę przebicia”.

Również tutaj mamy do czynienia z błędną przesłanką. Przecież książka to nie jogurt, gdzie klient weźmie tańszy innego producenta, byleby o takim samym smaku. Przy książce czytelnik wybiera konkretnego autora i konkretną tematykę. I nie kupuje Miłoszewskiego dlatego, że jest tańszy od Kruszyńskiego, lecz dlatego, że interesuje go intryga kryminalna, a zabawy z językiem nudzą. Kiedy powieści tych autorów będą w tej samej cenie, nadal będzie wybierał Miłoszewskiego. Twierdzenie więc, że ustawa zwiększy zainteresowanie literaturą ambitną, jest wzięte z powietrza, zwolennicy ustawy nie wskazują żadnego mechanizmu, który miałby do tego doprowadzić. Bo niby dlaczego mali księgarze mieliby nagle zacząć oferować ambitne tytuły, skoro chodliwe staną się dla nich bardziej opłacalne? Albo co stoi obecnie na przeszkodzie, by te ambitne sprzedawać w promocji?

Zwolennicy ustawy powołują się na to, że podobne rozwiązanie zadziałało w Niemczech i we Francji. Pomijają jednak taki drobny szczegół, że zostało wprowadzone w zupełnie innej epoce. Trzeba być naiwnym, żeby wierzyć, że zadziała ustawa znosząca np. możliwość nabycia czegoś przez internet taniej niż w zwykłym sklepie. Do każdej księgarni internetowej trzeba by posłać kontrolera, czego z oczywistych względów się nie zrobi. A nawet gdyby się posłało, to przecież naród, który wymyślił, że do listów można dodawać blaszki, coś wykombinuje, żeby było zgodnie z prawem i po staremu. Zwłaszcza że ustawa ma zawierać tyle wyjątków od zakazu sprzedawania w promocyjnej cenie, że chyba tylko skończony idiota nie zdoła podczepić się pod jakiś wyjątek.

Zwolennicy ustawy albo błędnie diagnozują problemy rynku książki i czytelnictwa, albo proponują rozwiązania, które niczego nie poprawią.

Rzeczywistym problemem nie jest wysoka cena na okładce ani realna cena książki. Twierdzenie, że książki są za drogie, będzie zresztą prawdziwe tylko wtedy, jeśli powiemy, że dla przeciętnego Polaka za drogie są też zagraniczne wycieczki i samochody. Po prostu zarabia on mniej od Niemca czy Francuza i żadne magiczne sztuczki nie doprowadzą do obniżenia cen tych dóbr, mogą one jedynie relatywnie potanieć wraz ze wzrostem naszej zamożności. Rzeczywistym problemem jest to, że dystrybutor zabiera wydawcy już nawet 60% ceny książki. Nie ma to żadnego ekonomicznego uzasadnienia, hurtownie świetnie prosperowały również wtedy, kiedy brały 40%. Może tu jest przestrzeń dla rozwiązań prawnych i wprowadzenia ustawą górnego pułapu. Drugim problemem jest, że hurtownie biorą książki w komis i niesprzedane oddają wydawcy. W każdej innej branży hurtownik musi wyłożyć pieniądze i bierze na siebie ryzyko, że towaru nie sprzeda, w księgarskiej całe ryzyko spada na wydawcę. Tylko nie wiem, czy tu ustawa by coś pomogła, bo gdyby kazać dystrybutorom kupować książki, braliby wyłącznie pewniaki. O płaceniu wydawcy z wielomiesięcznymi opóźnieniami albo w ogóle, nie wspomnę.

Jeśli ktoś uważa, że małe księgarnie są na rynku potrzebne, to niech zwróci się do ministerstwa edukacji, żeby porzuciło plany wydawania darmowych podręczników, bo to ono odcina im w ten sposób kroplówkę, dzięki której żyły.

Żadnymi zaklęciami ani myśleniem życzeniowym nie wprowadzi się też do obrotu ambitniejszej literatury. Najpierw trzeba wykształcić czytelników, którzy będą chcieli trudne książki czytać. A kiedy ci czytelnicy będą o nie w księgarni pytali, to księgarz zwietrzy interes w tym, żeby mieć je na stanie. Czyli trzeba zabrać się do tego od drugiego końca.

Problemem na rynku księgarskim jest też nadprodukcja i krótki żywot książki na półce. Po kilku miesiącach powieść uchodzi za przestarzałą, co przecież jest absurdem, wziąwszy pod uwagę, że na ogół nie ma najmniejszego znaczenia, czy została wydana przed trzema miesiącami, czy przed trzema laty. I tutaj mam pomysł: otwórzmy publiczne księgarnie. Mogą być publiczne biblioteki, dlaczego nie księgarnie? Taka księgarnia oferowałaby wyłącznie książki, które z różnych względów nie radzą sobie na wolnym rynku. A więc żadnych kryminałów, romansów czy przekładów z angielskiego, żadnych poczytnych autorów. Jedynie literatura niechodliwa, dla koneserów. Z założeniem, że jak książka trafi już na półkę, to będzie na niej stała, dopóki nie znajdzie się nabywca.