poniedziałek, 28 grudnia 2015

Nikt mu nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne

Niestety, moje prognozy, jak będą wyglądały rządu PiS-u, okazały się funta kłaków warte, rację w stu procentach miała „Wyborcza”, choć jej teksty sprzed wyborów sprawiały wrażenie histerycznych. I trudno mi się nawet pocieszać, że niektórzy byli jeszcze bardziej naiwni i uwierzyli, że PiS rzeczywiście będzie rządził w sposób umiarkowany. Że byli tacy, co za dobrą monetę wzięli zapewnienia, że Macierewicz wcale nie będzie ministrem obrony. W Gowina na tym stanowisku nie wierzyłem ani przez sekundę, choć oczywiście nie przypuszczałem, że nasz narodowy świr wypowie wojnę NATO, a nie Rosji.

Trudno się też pocieszać tym, że nawet w samym PiS-ie uwierzyli, że Kaczyński da im więcej swobody. Duda i Szydło nie mieli wprawdzie wątpliwości, że będą zależni od prezesa, ale byli jednak przekonani, że pewną autonomię z racji zajmowanych stanowisk dostaną. Szybko im Kaczyński pokazał, że są jedynie pacynkami. Przy czym w sytuacji pacynek występuje zasadnicza różnica: Szydło nie ma narzędzi, by się prezesowi przeciwstawić, może jedynie zrezygnować ze stanowiska na znak protestu, że premier w Polsce nie może być całkowicie ubezwłasnowolniony (oczywiście nie zrezygnuje, za stołek jest gotowa na każde upokorzenie, skoro dała się posłać na urlop, by nie przeszkadzała Naczelnikowi w tworzeniu jej rządu), Duda takie narzędzia ma. Ale za grosz charakteru. Człowiek niezłomny nie opowiada, że jest niezłomny, tylko pokazuje to w działaniu. Obserwując uległość Dudy, można się pytać, jak ktoś tak pozbawiony woli walki mógł trafić do polityki. Polityka jest zajęciem dla bokserów, a tymczasem tu na ring wszedł gość uprawiający gimnastykę artystyczną, przypadkiem znokautował swoją wstążką rywala i przerażony pomaga mu wstać, żeby ten mógł go walnąć kolejnym prawym sierpowym.

Byłem przekonany, że Kaczyński będzie działał tak jak poprzednio. Że będzie się rozpychał, naruszał demokratyczne procedury, ale nie, że wprost będzie je łamał. Że łatwość, z jaką ignoruje swoje obietnice wyborcze (co zresztą typowe dla wszystkich polskich polityków), pozwoli mu wycofać się z kosztownych prezentów dla wyborców. Na to zresztą wskazywały nominacje do resortów gospodarczych. Jeszcze wprawdzie te kosztowne prezenty nie zostały rozdane, ale raczej wygląda na to, że PiS nie zamierza się z nich wycofać.

Nawet jeśli się wycofa, to likwidacja państwa prawa jest już faktem. Kaczyński zaczyna przywracać stan sprzed roku 1989. Retoryka jest już w pełni komunistyczna (tylko określenia są inne, nie „zaplute karły reakcji”, lecz „Polacy najgorszego sortu”, nie „socjalistyczny”, lecz „narodowy”), wróciła nowomowa, mająca zatuszować, że działania rządzących stoją w całkowitej sprzeczności z głoszonymi ideami. Komuniści starali się udawać, że PRL jest krajem demokratycznym, PiS robiąc z Trybunału Konstytucyjnego instytucję pozbawioną realnej możliwości uznawania ustaw za niekonstytucyjne, nie likwiduje go, żeby móc twierdzić, że Polska pod rządami PiS-u jest demokratycznym państwem prawnym.

Co będzie dalej? Odpowiednio zmieniona ordynacja wyborcza, żeby PiS wygrywał wszystkie następne wybory? W obliczu zerowych szans Dudy na kolejną kadencję wybór prezydenta nie przez naród, a przez parlament (co z tego, że niekonstytucyjny, skoro nie ma kto tego stwierdzić, a PiS nie cofa się przed jawnym łamaniem konstytucji)? Wybór oczywiście nie Dudy, tylko Kaczyńskiego. Wystąpienie z Unii Europejskiej, bo wtrąca się w nasze wewnętrzne sprawy? Tak swoją drogą, czy ktoś kiedyś słyszał, żeby Francja, Wielka Brytania, Szwecja albo Kanada oskarżały inne państwa o wtrącanie się w ich wewnętrzne sprawy. To jest domeną krajów, w których rządzący łamią prawa człowieka lub rujnują gospodarkę, i Polska ustami ministra Waszczykowskiego właśnie dołączyła do chóru oburzonych, że ktoś im śmie wskazywać, jak mają postępować, który to chór tworzą m.in. Chiny, Białoruś i Grecja.

W tym, że człowiek działający w komunistycznej opozycji chce zaprowadzać dokładnie ten sam ustrój (zresztą przy pomocy jego funkcjonariuszy), generalnie nie ma nic zaskakującego. Niejeden rewolucjonista po obaleniu dyktatora sam się nim stawał. Pytanie, jak do tego doszło, że Polacy dali władzę człowiekowi, który politycznie i ekonomicznie chce im zafundować powtórkę z PRL-u. Bo Jarosław Kaczyński nie jest problemem. Problemem jest, że ma kilka milionów wyborców (tę kwestię poruszałem już we wpisie Tupolew a powstanie warszawskie).

Większość Polaków nie wie lub nie rozumie, jak działa demokracja. Świadczy o tym fakt, że połowa nie bierze udziału w wyborach, a część z biorących udział w wyborach nie respektuje demokratycznego werdyktu (vide: kwestionowanie wyboru Komorowskiego na prezydenta). Co za tym idzie, nie odwraca się od polityka, który zasady demokracji werbalnie odrzuca (bo dotąd Kaczyński tak robił, odrzucał je werbalnie, de facto szanował, odmawiał Komorowskiemu miana prezydenta, ale go nie obalał). Nawiasem mówiąc, doliczanie niegłosujących do przeciwników PiS-u i utrzymywanie, że na tę partię zagłosowało jedynie 18,5 % społeczeństwa, jest nieuprawnione. Po pierwsze najbardziej prawdopodobne jest założenie, że wśród niegłosujących sympatie rozkładają się podobnie jak wśród głosujących, a po drugie, jeśli ktoś nie poszedł na wybory, to sam zadecydował, że jego głos nie ma być liczony. PiS poparło 37,5%. Nie więcej i nie jest to żadna miażdżąca większość, ale też nie mniej.

Polscy politycy (wszystkich opcji), zamiast zadbać o stosowną edukację społeczeństwa, sami zasad demokracji nie rozumieją, a jeśli rozumieją, to nie mają specjalnej ochoty się ich trzymać. PiS chce zlikwidować służbę cywilną, będącą jednym z filarów demokratycznego współczesnego społeczeństwa? Jakoś trudno się dopatrzyć, by ta służba była oczkiem w głowie rządów SLD czy PO. Oczywiście wniosek/argument PiS-u, że skoro konkursy na stanowiska były obchodzone, to najlepiej je zlikwidować, przypomina rozumowanie, że jeśli pali nam się chałupa, najlepiej będzie dolać benzyny. Tyle że dyskusja nie toczy się już wokół tego, czy można kraść, czy nie, tylko wokół tego, ile można ukraść. „Pan ukradł telewizor”. „No, dobrze, ale to nie usprawiedliwia, żeby pan kradł samochód”. „Pan sam kradnie, więc proszę nie uczyć mnie moralności”, itd.

Duda łamie konstytucję, bo nie zaprzysięga sędziów wybranych przez Platformę? Ale to politycy PO dali mu pretekst, wybierając niekonstytucyjnie dwóch sędziów (i proszę mi nie mówić, że dowiedzieli się tego z orzeczenia Trybunału). PiS zlikwidował rotację na stanowisku przewodniczącego komisji ds. służb specjalnych, tak by nie zajmował go przedstawiciel opozycji? Ale tę rotację wprowadziła PO, wcześniej to stanowisko było zarezerwowane dla opozycji. PO konsekwentnie kruszyła fundamenty polskiego domu, więc średnio nadaje się na zgłaszającego pretensje, że ktoś inny rozwala te fundamenty z kopa. Oczywiście to rozwalania nie usprawiedliwia, bo nie będzie gdzie mieszkać. I wiadomo, że PiS rozwalałby tak czy tak, ale trudniej byłoby mu znaleźć wytłumaczenie albo mniej osób by je akceptowało.

Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) nie ma ochoty żyć w kraju, w którym musi powstawać Komitet Obrony Demokracji, jakby były lata 70. ubiegłego wieku. Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) uznaje demokratyczne standardy i prawa jednostki obowiązujące w Niemczech, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Gdzie żadnemu politykowi nie mieści się w głowie, że można nie akceptować demokratycznego werdyktu, nie szanować praw mniejszości, nie uznawać ustanowionego prawa za nadrzędne. Gdzie człowiekowi nie odmawia się jego praw, dlatego że należy do mniejszości seksualnej czy religijnej. Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) chce żyć w kraju podobnym do tych wymienionych, a nie w drugich Chinach (politycznie) i drugiej Grecji (ekonomicznie) pod rządami drugiego Łukaszenki. W związku z tym ponawiam swój wniosek, żeby się podzielić. Oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego zwolennikom 37,5% terytorium, gdzie będzie rządził do śmierci i gdzie nikt mu nie będzie wmawiał, że białe jest białe, a czarne czarne, bo wszyscy będą akceptować, że o tym, jaki widzą kolor, decyduje prezes.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Za krawędzią literatury

Z książek, które przełożyłem, powieści Hjalmara Söderberga, Johanny Nilsson i Cariny Rydberg ukazały się z mojej inicjatywy. Zachwycony twórczością tych autorów, robiłem wszystko, by trafiła do polskiego czytelnika. Pierwszą negatywną recenzją – „Za krawędzią nocy” Rydberg w „Nowych Książkach” – mocno się przejąłem, ale następne, mimo mojego emocjonalnego zaangażowania, zbywałem już tylko wzruszeniem ramion. Tarcza w postaci pozycji autora w Szwecji (czy, jak w przypadku Söderberga, na świecie) i wielu pozytywnych recenzji w Polsce chroniła nader dobrze. Zareagowałem tylko raz, ale nie dlatego, że recenzentka oceniła książkę – były nią „Niebłahe igraszki” – jako słabą, bo do takiej oceny każdy ma prawo, tylko dlatego, że przypisywała Söderbergowi nieprawdziwe motywacje i poglądy, ignorując zarówno datę powstania powieści, jak i fakty z życia autora. Moja odpowiedź odnosiła się do tego, że recenzentka atakowała pisarza za niepopełnione grzechy.

Ostatnio poczułem się wywołany do tablicy po raz drugi, przez panią Agnieszkę, która na swoim blogu Koczowniczka o książkach zjechała „Za krawędzią nocy”. Powieść Cariny Rydberg ją znudziła. Znudzenie przy odbiorze obiektywnie wartkiej narracji (zero opisów, język prosty, powieść skromnej objętości) może wynikać z dwóch przyczyn: czytający książki nie rozumie albo nie trafia ona do jego wrażliwości. To trochę jak z meczem futbolu amerykańskiego. Będzie on nudny dla kogoś, kto widzi tylko kotłujących się zawodników, ale również dany kibic po zapoznaniu się z zasadami może nie pojąć fascynacji innych tą dyscypliną i stwierdzić, że woli piłkę nożną.

Jeśli chodzi o opinię czytelnika, to w zasadzie jest wszystko jedno, z jakiego powodu powieść go znudziła. Znudziła i już. Wnioski z tego faktu będzie wyciągał wyłącznie sam zainteresowany. Bloger to jednak trochę więcej niż czytelnik, bo swoją opinię komunikuje nie tylko znajomym. Co więcej, komunikuje ją najczęściej nie jako stricte czytelniczą refleksję, lecz w formie czegoś na kształt recenzji. Nie jest z kolei i nie musi być krytykiem literackim, a zatem pretensje o brak warsztatu krytycznoliterackiego byłyby nieuzasadnione. Ale pewnego obycia literackiego można już wymagać, a w przypadku tej recenzji trudno jakiekolwiek dostrzec.

Autor pisze powieść, bo pragnie coś powiedzieć. Ma jakąś ideę, którą chce przedstawić, gnębią go jakieś demony, z którymi chce się rozprawić. Temu służy konstrukcja powieści. Dla oceny książki najważniejsze jest ustalenie, czy zastosowane środki wyrazu były adekwatne do tego, co pisarz chciał powiedzieć. Innymi słowy, czy udało mu się wyrazić to, co wyrazić próbował. Oczywiście żeby to ustalić, trzeba zrozumieć główną ideę utworu. Odpowiedzieć sobie na tak często wyśmiewane, a w sumie bardzo sensowne pytanie: co autor miał na myśli?

Pani Agnieszka na to pytanie sobie nie odpowiedziała i zarzuca autorce epatowanie nieszczęściami i opisami anomalii. Treść książki przedstawia jako ciąg ekscesów seksualnych, gejowskich lub kazirodczych. I tylko w tym kontekście wspomina brata głównej bohaterki, nie podając nawet, że to brat bliźniak. Tymczasem relacje łączące Marikę i Carla są w „Za krawędzią nocy” najważniejsze. Nie napisać o nich w recenzji tej książki, to tak jakby omawiając „Przypadki Robinsona Crusoe”, nie wspomnieć, że bohater przebywa na bezludnej wyspie. Miłość do brata, podziw dla niego, poczucie, że ona jest gorsza, to wszystko ukształtowało Marikę i oddziaływało na jej relacje z innymi ludźmi. Carl z jednej strony krzywdzi Marikę, robiąc z niej swoją kochankę, z drugiej chroni ją przed światem zewnętrznym (przed ojczymem pedofilem). I analizując tę powieść należy się zastanowić, w jakim stopniu nieszczęścia spotykające Marikę były wynikiem jej chorego związku z bratem.

Pani Agnieszka wyłapała, że każdy z mężczyzn w powieści (nie licząc pedofila) ma doświadczenia homoseksualne. Można pogratulować spostrzegawczości, bo chyba ona pierwsza to dostrzegła, tyle że robienie z tego zarzutu autorce świadczy właśnie o niezrozumieniu powieści. Taka krytyka jest całkowicie aliteracka. Gdyby spali ze sobą wszyscy męscy bohaterowie Balzaka, słusznie można by twierdzić, że nijak ma się to do realistycznego obrazu społeczeństwa, jaki starał się zarysować. Rydberg nie ma takich ambicji. Społeczeństwo jako takie jej nie obchodzi, interesują ją ludzie porąbani, mający coś z głową, nieradzący sobie ze sobą i swoją seksualnością. I o takich ludziach pisze. Blogerka równie dobrze mogłaby zgłaszać pretensje, że w powieści nie ma żadnych muzułmanów ani Murzynów. Podobnie jak czysto heteroseksualnych mężczyzn można ich spotkać w Sztokholmie na każdym kroku, a w książce Rydberg ich nie uświadczysz.

Carina Rydberg chciała napisać o chorej relacji między bliźniakami, rozważyć, skąd bierze się zło, opisać je, pokazać, jak zatruwa międzyludzkie stosunki. Założenie zrealizowała w stu procentach w misternie skonstruowanej powieści (tam nie można przestawić ani jednej sceny!). Jest to oczywiście bardzo specyficzne pisarstwo, nie każdemu musi się podobać, ale ogłaszanie, że to kiepska literatura, przypomina utrzymywanie przez kogoś, kto nie zna zasad, że futbol amerykański to głupia gra.

Pani Agnieszka rekomenduje książkę tym, którzy lubią sceny przemocy i gejowską pornografię. To nieprawdziwe referowanie treści bierze się albo z przewrażliwienia, albo z utajonej homofobii. Rydberg częściej stosunki seksualne sygnalizuje, niż opisuje, a najostrzejszy fragment brzmi następująco: „Jego zadek błyszczy jasno w ciemności. Widzę, jak Jonas rozpina spodnie, wyciąga swój przyrząd i wpycha go z impetem”. To nie była pornografia nawet w roku 1990, kiedy powieść się ukazała. Co do scen przemocy, to każdy, kto widział choć jeden film Tarantino, zdrowo by się uśmiał, że tak można zakwalifikować oględne opisy Rydberg.

Na osobny akapit zasługują komentarze pod wpisem. Krytykowałem już bezmyślne przytakiwanie blogerom, którzy zachwycają się grafomanią, tutaj mamy do czynienia z sytuacją odwrotną, bezmyślne przytakiwanie, że tak, książka na pewno do dupy, skoro blogerka ją w ten sposób przedstawiła. „Boże, co za koszmarna książka, podziwiam, że dotrwałaś do końca!”, pisze jedna z komentujących. A my rozumiemy, że również powieść przeczytała i zgadza się w jej ocenie z panią Agnieszką. Dopiero następne zdanie komentarza ujawnia, że wcale nie, że formułuje swoją opinię na podstawie wpisu. Pewnie w efekcie książki nie przeczyta, a szkoda, bo może po lekturze by napisała: „Boże, ale ze mnie koszmarna idiotka, recenzent nie musi mieć racji”.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Ejdżentki

W radiu usłyszałem wypowiadającą się panią z agencji. Potem Michał Szymański zapytał mnie na fejsie, co sądzę o agencjach. Wszedłem więc na stronę tejże agencji, żeby wyrobić sobie opinię. Na zdjęciu zobaczyłem trzy ładne, młode panie, które miały na głowach coś, co w pierwszej chwili wziąłem za królicze uszy (oglądało się tego „Playboya”, to i człowiek skojarzenia ma :-), ale to były obite materiałem aureolki. Panie noszą imiona Kamila, Maria, Magda i są założycielkami i współwłaścicielkami Liczereri Ejdżensy Macadamia. Bo my, mocium panie, obywatele, znaczy się Sitizeny tego, no, Werlda jesteśmy.

Żeby się dowiedzieć, co Ejdżensy może dla mnie jako pisarza zrobić, wszedłem w zakładkę „Dla autorów”:

(…) szukamy dla książki odpowiedniego wydawcy, negocjujemy warunki kontraktu, nadzorujemy terminowość i prawidłowość rozliczeń, egzekwujemy płatności, rozwiązujemy problemy na linii autor-wydawca – słowem: robimy wszystko, żeby nasi autorzy byli zadowoleni.

Hm, z miejsca mogłem sobie wyobrazić jeszcze parę aktywności tu niewymienionych, którym ejdżentki mogłyby się, a nawet powinny oddać, by autor był zadowolony. Kluczową zaś było promowanie książki i samego pisarza. W FAQ powiedziano mi, że fuck:

(…) nie jesteśmy agencją PR i nie zajmujemy się promowaniem książek już wydanych.

Gdyby ejdżentki napisały „nie jesteśmy agencją towarzyską i nie spotykamy się z panami na płatnych kolacjach”, to trudno byłoby mieć pretensje. Ale agencja literacka ma być właśnie dla autora agencją PR. Ma promować książkę i pisarza. Organizować mu spotkania autorskie, umawiać wywiady, załatwiać wejścia na imprezy, gdzie będzie mógł swoje wypociny opchnąć. Tymczasem panie Kanafa, Kabat i Cabajewska wymyśliły sobie, że wydawnictwo odwali całą robotę reklamowo-promocyjną, a one będą kasowały od tego prowizję, żeby mieć za co bawić się we Frankfurcie, nakładając sobie na czerepy aureolki.

Ale może należy uznać, że zasiały, więc czemu nie ma im rosnąć? Wynegocjują warunki kontraktu. To samo zrobi prawnik za jednorazową stawkę, a nie za stały procent. Co więcej, prawnik jest jakby bardziej predestynowany do oceny umowy wydawniczej niż anglistka, ekonomistka i miejska przewodniczka. Będą nadzorować terminowość i prawidłowość rozliczeń oraz egzekwować płatności. Zawsze bardzo mi się podoba, jak pośrednik z jednej czynności stara się zrobić trzy, żeby pokazać, jak ciężko haruje. A jak tej płatności nie wyegzekwują, to co? Pójdą do sądu? Czy spiszą swoją prowizję na straty i niech się autor martwi? Rozwiążą problemy na linii autor-wydawca. Na tej linii występują zwykle dwa problemy: wydawca nie płaci (czyli mamy to samo napisane po raz czwarty) i wydawca nie promuje książki (co będzie Ejdżensy wisiało, bo nie jest agencją PR).

Co powinno interesować mało znanego pisarza, kiedy rozważa współpracę z agencją literacką? Ano, jakie nazwiska ta agencja ma w swojej stajni. Bo każdy szanujący się agent prowadzi sprzedaż wiązaną. Chcecie, żeby Krajewski do was przyjechał? Nie ma sprawy, ale Krajewski jest tylko w pakiecie z Pollakiem. Pies z kulawą nogą go nie zna, ale świetnie gada, nie będziecie żałować. A jak Krajewskiemu zapłacicie dwa tysiące, to tych dwóch stówek dla Pollaka nawet nie zauważycie.

Sprawdzam więc, pod kogo mógłbym się podczepić w Ejdżensy. Szukam rubryki „Nasi autorzy”, „Reprezentujemy”, nie ma. Jest „Nasi klienci”. Autor klientem? hm, w sumie tak, no dobra, wchodzę. Ale nie wyświetla mi się lista nazwisk, tylko jakieś boksy z obcojęzycznymi nazwami. Cudzoziemskie agencje literackie. Super! Ejdżensy znajduje autorom wydawców za granicą. Bomba! Na przekładach można ładnie zarobić. Ale, chwila moment, czemu nie ma okładek z polskimi nazwiskami i obco brzmiącymi tytułami? Przewijam i przewijam, a kiedy dochodzę do Bonnier Rights, dociera do mnie, że ejdżentki chcą brać kasę za to, że jakiś polski wydawca kupi książkę szwedzkiego autora. Swego czasu, gdy prowadziłem wydawnictwo i chciałem opublikować szwedzką powieść, zgłaszałem się do Bonniera bezpośrednio, negocjowaliśmy warunki i podpisywaliśmy umowę, i żadna polska ejdżensy nie była nam do niczego potrzebna. Dalej nie jest potrzebna, ale wtryniła się między wódkę a zakąskę i bierze prowizję za nic. No, ale wycieczki do Frankfurtu kosztują, a drinkować – co, jak wynika z najnowszej relacji, było głównym zajęciem ejdżentek na ostatnich targach – za darmo też się nie da.

Jednym z zadań agenta literackiego, przynajmniej działającego w normalnym kraju, jest załatwianie autorowi zamówień na teksty. Pewnie się państwo nie zdziwią, że myśl, by taką usługę polskim pisarzom zaoferować, w głowach pań ejdżentek, otumanionych drinkami i ozdobionych aureolkami, w ogóle nie postała.

Podsumowując: pisarz z pewnym dorobkiem, niemający kłopotów ze znalezieniem wydawcy, lepiej wyda swoje pieniądze, płacąc za drinki paniom z innego rodzaju agencji.

Czy oferta Ejdżensy może być atrakcyjna dla debiutanta? Panie ejdżentki wymieniają rodzaje tekstów, jakie ich interesują (FAQ, pytanie „Jakich książek szukacie?”). Ktokolwiek odrobinę zorientowany na rynku od razu dostrzeże, że chcą dostawać wyłącznie rzeczy chodliwe. Coś, co wydawca weźmie i bez ich udziału. Reportaże, literatura dziecięca, kryminalna, obyczajowa dla kobiet – wszystko, jeśli tylko sprawnie napisane, samograje.

Jeśli napisaliśmy książkę z gatunku, na który wśród wydawców tak czy tak jest popyt, ale mamy dobre serce i poza górnikami chcemy wziąć na swoje utrzymanie również ejdżentki, musimy im wskazać, kto naszą książkę kupi. Odpowiedź, że właściwie napisaliśmy powieść dla siebie, i nie zastanawialiśmy się, kto ją kupi, panie ejdżentki nie urządza. Mamy im wyjaśnić, dlaczego kogoś poza nami miałaby ona zainteresować. Odpowiedź jest wprawdzie oczywista, dlatego że żaden człowiek nie jest takim odosobnionym przypadkiem, by jego problemów i zainteresowań nie podzielała jakaś tam grupa osób, ale ejdżentki chcą, żeby to autor ustalił im tę grupę. Innymi słowy, odwalił za nich ich robotę. Bo rolą pisarza jest pisać, a właśnie rolą agencji i wydawnictwa jest głowienie się nad tym, komu można jego teksty sprzedać. Jeśli autor ma sam sobie szukać nabywców, to Ejdżensy mu tak potrzebna, jak Jarkowi Trybunał Konstytucyjny.

Zresztą jeśli nawet debiutant przyniesie Ejdżensy w zębach odpowiednio komercyjną rzecz i wskaże potencjalnych czytelników (na plus trzeba ejdżentkom zapisać, że nie żądają, by autor przedłożył potwierdzenie odpowiedniej liczby wstępnych zamówień na swoją powieść), to i tak może się zdarzyć, że go nie przyjmą.

Książki odrzucamy w dwóch przypadkach – gdy uważamy, że rzecz napisana jest słabo albo gdy po prostu nie skradła naszego serca (…)

Sorry, ale tą metodą wybiera się narzeczonego, w agencji jest klient, który płaci, i zapewnia mu się usługę bez względu na uczucia.

Do tego trzeba ejdżentkom przedłożyć streszczenie powieści. Rzekomo chcą sprawdzić, czy autor ogarnia swoją książkę. Jak wiadomo, książki zwykle piszą debile, którzy mają z tym problem. I którzy nabiorą się na takie idiotyczne uzasadnienie i nie dostrzegą, że ejdżentkom zwyczajnie nie chce się czytać wszystkich nadsyłanych tekstów. Autor ma je najpierw przekonać, że to akurat jego utwór się sprzeda, wtedy one łaskawie go przeczytają, z tych przeczytanych wybiorą rodzynki i zaproponują wydawnictwom. Biznes jak ta lala.

Interesujące jest wezwanie, by przysyłane książki były napisane poprawną polszczyzną:

Teksty, w których roi się od literówek, błędów ortograficznych, czy brakuje przecinków w „podstawowych” miejscach (przed „który”, „ale”) już na wstępie zniechęcają czytelnika.

No cóż, mnie jako autora do ejdżentek zniechęca to, że w zdaniu, wzywającym do poprawnego stosowania przecinków, walą dwa byki interpunkcyjne.

Podsumowanie dla debiutantów: jeśli macie tekst, który spełnia wymagania Ejdżensy, prędzej czy później znajdziecie wydawcę sami. I z pewnością prędzej od Ejdżensy, wziąwszy pod uwagę liczbę książek polskich autorów, jaka dotąd (czyli przez dwa lata działalności) ukazała się za jej pośrednictwem. A nie będziecie ejdżentkom fundować wycieczek po świecie, jak panie ejdżentki chcą sobie pojechać na wycieczkę do Bolonii czy Londynu, niech sfinansują ją z pieniędzy zarobionych gdzie indziej (czy nawet w agencji, ale w takiej, gdzie wykonuje się uczciwą pracę), a nie z części waszego i tak nader skromnego honorarium.

Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tej hucpy, bo dotąd myślałem, że tak bezczelnymi pośrednikami, którzy biorą kasę, dokładnie nic nie robiąc, a jedynie ustawiając się w miejscu, gdzie ta kasa przepływa, są tylko właściciele biur tłumaczeń. Właścicielki Macadamii oczekują, że autor przyniesie im pewniaka, powie, gdzie go sprzedać, a one łaskawie wezmą za to od niego prowizję.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Zagęszczenie okonia na centymetr kwadratowy

Natrafiłem na wpis niejakiego Tomasza Zackiewicza pt. „Paweł Pollak wielkim pisarzem jest i basta!”. Niestety, Zackiewicz wcale nie zachwycał się moją twórczością, tylko miał pretensje, że uznałem go za grafomana. Musiałem ustalić, o co chodzi, bo nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek recenzował książki gościa nazwiskiem Zackiewicz, a Alzheimera jeszcze nie mam. Okazało się, że to jeden z tych, którzy dali wyraz zachwytowi, że mogli Psychoskokowi zapłacić za publikację swoich wypocin.

Od jakiegos czasu nie zajmuję się już pisarstwem, gdyż moja praca pochłania mój cały czas.

Może państwo nie wiedzą, ale Zackiewicz jest już słynnym pisarzem. Karierę zrobił w Chinach i Australii, a teraz robi ją w Polsce w Psychoskoku. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, ale żeby po zawojowaniu Chin i Australii musieć płacić za wydawanie swoich książek, to skandal.

Jednak mam cichą nadzieję na powrót do tej szlachetnej aczkolwiek niewdzięcznej roboty. Tylko problem jest, czy niejaki Paweł Pollak mi na to pozwoli, gdyż zostałem przezeń zaliczony do grona “grafomanów” (…)

Dlaczego w cudzysłowie? I nic mi nie wiadomo o tym, bym sprawował jakiś urząd, który dawałby mi prerogatywę do wystawiania komukolwiek zezwoleń na pisanie.

Można się spierać o to, jaką politykę prowadzi “Psychoskok”, jednak prawdą jest, że nikt nikogo do niczego nie zmusza.

Chodzi o to, że te lizusowskie laurki zostały wystawione dobrowolnie? Czy o to, że Psychoskok żadnemu autorowi pistoletu do głowy nie przystawia, by płacił mu za wydanie książki? Bo nie przypominam sobie, bym twierdził, że przystawia.

Jeśli jest co wydać i kto wydać, nie widzę problemu.

No, i tutaj się różnimy w ocenie, bo jeśli autor powyższej frazy może wydawać książki, to ja widzę problem.

Może to być coś naprawdę grafomańskiego i trudnego do przełknięcia dla “prawdziwego pisarza”. Jednak nie mnie to oceniać. Oceny dokonają czytelnicy.

„Prawdziwy pisarz” nie może być czytelnikiem? I dlaczego krytycy nagle zostali pozbawieni głosu?

Jednak Paweł Pollak mieni się sędzią jedynym i nieomylmnym w kwestii literatury i pewną twórczość nazywa “grafomańską”.

Gdzie i kiedy mieniłem się sędzią jedynym i nieomylnym w kwestii literatury? Zechce pan zacytować, panie Zackiewicz?

W tej “recenzji” wspiera go grupa klakierów przyklaskujących mu przy każdym wpisie na jego mizernym blogu.

Jesteście państwo klakierzy. Którzy, jak to klakierzy, przyklaskują.

Dla mnie to, co Pan wypisuje na pańskim blogu, jest śmieszne, a nawet żałosne.

Prawo Murphy’ego mówi, że poziom inteligencji na planecie jest stały, a liczba ludności ciągle rośnie, natomiast powyższa argumentacja jest dowodem na prawdziwość tego prawa. Zackiewicz, który nie umie odnieść się do tematyki wpisu, w charakterze argumentów potrafi posługiwać się wyłącznie epitetami.

Pana zdanie na temat moich książek obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Nie wyrażałem swojego zdania o książkach Zackiewicza, ale znamienne jest, że rzeczom, które obchodzą go tyle, co zeszłoroczny śnieg, Zackiewicz poświęca całe wpisy na swoim blogu.

Martwię się zwyczajnie o Pana, bowiem z Pana jest “rasowy pisarz” i kiedy brak czytelników, grozi Panu pisarska śmierć, czego Panu oczywiście nie życzę.

Ach, jak mnie ta troska wzruszyła. Aż łzę uroniłem, że są tacy serdeczni ludzie jak Zackiewicz. Nie wiem wprawdzie, czym się rasowy pisarz różni od nierasowego, ale domyślam się, że Zackiewicz przeczytał moje narzekania na słabą sprzedaż i z tego wysnuwa wnioski o braku czytelników. No cóż, panie Zackiewicz, ja, narzekając, porównuję się do autorów bestsellerowych, w porównaniu z nakładami Psychoskoka to sam jestem bestsellerowym autorem.

Nie znam Pana książek, więc nie będę się wypowiadał na temat Pana grafomaństwa.

Już ten dowcip opowiadałem, ale ponieważ nadaje się tu idealnie, powtórzę:
Siedzą dwie sowy na drzewie. Nagle jedna spogląda na drugą i mówi: „Weź mnie pocałuj w dupę”. Zaczepioną najpierw zatyka oburzenie, a potem ripostuje: „A ty mnie w… DUPĘ!”.

W zamian, jeśli Pan nie przeczytał nic mojego, proszę także nie krytykować mojej prozy.

Nie przypominam sobie, bym to robił. A że zaliczyłem Zackiewicza do grafomanów... No cóż, jak ładna młoda dziewczyna wchodzi do burdelu, to oczywiście istnieje możliwość, że jest córką właściciela, sprzątaczką albo zakonnicą, która chce się pomodlić za kobiety upadłe, ale przyjęcie założenia, że to prostytutka, będzie uprawnione.

A tak poza tym, wolny rynek, Panie Pawle, czasy “komuny” oraz wszędobylskich i wszechwładnych cenzorów już się chyba dawno skończyły.

Prawo Murphy’ego mówi, że poziom inteligencji na planecie jest stały, przy czym gęstość zaludnienia jest różna. Człowiek, który nie widzi elementarnej różnicy między cenzorem a krytykiem, musi mieszkać w Chinach. Albo przynajmniej często tam przebywać.

Musi Pan to w końcu zaakceptować i stawanie przysłowiowym okoniem nic nie da.

O jakie przysłowie z okoniem chodzi, bo nie wiem? „Okonia kują, żaba nogę podstawia” czy „okoń ma cztery nogi i też się potknie”?

Panie Pawle, głowa do góry! Będzie dobrze!

Państwo klakierzy pewnie dziwicie się, dlaczego polemizuję z wpisem, którego poziom argumentacji, choć wydawało się to niemożliwe do osiągnięcia, zszedł poniżej dna prezentowanego normalnie przez grafomanów (czego podsumowaniem są te dwa wykrzyknienia). Otóż ta logika, ta umiejętność odczytania zarzutów i ich odparcia, godna przysłowiowego okonia, charakteryzuje nie wyłącznie pisarza Zackiewicza, lecz także _naukowca_ Zackiewicza. Który swe naukowe dzieła też publikuje w Psychoskoku. I te dwa fakty, że gość, wokół którego bardzo tłoczno, podobno jest doktorem oraz że Psychoskok poza polską literaturą również polską naukę wprowadza na nowe wody, wydały mi się godne odnotowania.