poniedziałek, 30 listopada 2015

Fart

Tłumaczenia ustne mam rzadko. Na szczęście zresztą, bo uważam się za bardzo dobrego tłumacza pisemnego, wybitnego literackiego i mocno średniego ustnego. Szwedzi są jednak tak mili, że w dolnośląskich sądach nieczęsto mają jakieś sprawy, a i również nieczęsto ktoś ich po tych sądach ciągach. Poza Dolnym Śląskiem już skrupulatnie patrzę, czy inny tłumacz nie ma bliżej. Bo siedzi sobie taki łajza w mieście L. i kiedy dzwoni do niego sąd, prokurator czy policja, to on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty. A potem sąd, prokuratura czy policja np. z miasta G., do którego z L. jest o połowę bliżej niż z Wrocławia, dzwoni do mnie, żebym przyjechał na tłumaczenie. I rozmowa z sądową panienką, prokuratorem albo policjantem wygląda zwykle tak:

– Czy mógłby pan przyjechać na tłumaczenie do G.?
– Do G. to pan Iksiński z L. ma o połowę bliżej niż ja.
– Tak, wiem, ale dzwoniliśmy do niego i on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty.
– On jest zawsze bardzo zajęty, tyle że on nie ma prawa być zajęty, bo on ma zasrany obowiązek [oczywiście używam innego słowa, ale tonacja wskazuje na „zasrany”] się stawić, jeśli go państwo wezwą.
– No tak, ale…
– Nie ma żadnego „ale”, proszę go oficjalnie wezwać, zagrozić mu konsekwencjami wynikłymi z ustawy, jeśli się nie stawi, i zobaczą państwo, że przygna z wywieszonym językiem [jw., znaczenie oddane tonacją].
Zwykle ta moja propozycja zostaje milcząco odrzucona.
– Czyli nie może pan przyjechać?
– Mogę. Jeśli go państwo oficjalnie wezwą, on odmówi z rzeczywiście uzasadnionych przyczyn, wtedy ja jestem drugi w kolejności i przyjadę. Nie ma żadnego powodu, by wyrzucać pieniądze podatników na płacenie za przejazd tłumaczowi, który ma dalej.

Oczywiście z mojego wywodu jasno wynika, że ja również mam zasrany obowiązek się stawić i to nawet do Białej Podlaskiej, jeśli organ mnie wezwie, a przepłacanie za takie wezwanie, to już sprawa nadzorujących budżet, a nie moja, ale Polska to jest taki kraj, w którym organom powołanym do egzekwowania prawa egzekwowanie przepisów wydaje się czymś absurdalnym i niestosownym. Zamiast tego wydzwaniają po prośbie, szukając frajera, który odbędzie wycieczkę przez pół Polski, pozwalając, by jakaś łajza, która nie chce odrabiać pańszczyzny, przerzucała ją na kolegów po fachu. Działanie łajzy jest tym bardziej nieetyczne, że organa nie płacą za czas przejazdu, więc tłumacz, który ma dalej, jest na takim wezwaniu bardziej w plecy.

Często też mam wrażenie, że prokurator czy policjant dopiero ode mnie dowiaduje się, że wcale nie musi się prosić, że ma prawo tłumaczowi po prostu nakazać stawiennictwo. Zresztą ignorancja prawników, czym jest tłumacz przysięgły, jest nieraz aż wzruszająca i wcale nie chodzi mi o notoryczne nazywanie nas biegłymi. Nie tak dawno temu zostałem wezwany na rozprawę, na której miałem tłumaczyć zeznania dwóch świadków w sprawie cywilnej. Spotkałem ich pod salą, nawiązałem rozmowę, jednego rozumiałem bez problemów, drugiego ledwo co. Lekko spanikowany zapytałem:

– Przepraszam, w jakim dialekcie pan mówi?
– Nie mówię w dialekcie, tylko po norwesku.

Co się okazało? Pełnomocnik strony, na której korzyść ci świadkowie mieli zeznawać, dowiedział się od Norwega, że ten ze Szwedami dogaduje się bez problemu. W związku z tym uznał, że wystarczy tłumacz jednego języka, bo po co ciągać dwóch, zwłaszcza że tych skandynawistów cokolwiek mało i bywają kłopoty z ciąganiem. Z tego, że osoba, dla której język szwedzki jest nauczonym, a nie ojczystym, wcale się z Norwegiem nie dogada, zdawać sobie sprawy rzeczywiście nie musiał. To wiedza filologiczna. Ale wyłącznie z jego prawniczej ignorancji wynikało założenie, że mogę tłumaczyć zeznania świadka składane w innym języku niż ten, dla którego zostałem ustanowiony. I z bezmyślności. Bo wystarczyło pod norweski podstawić angielski czy niemiecki, by uświadomić sobie, że sąd nie zezwoliłby przecież tłumaczowi mającemu uprawnienia wyłącznie z języka skandynawskiego tłumaczyć zeznań po angielsku czy niemiecku, choćby tenże przysięgły zadeklarował, że biegle zna również i te języki.

Ale wróćmy do tego, że tłumaczenia ustne mam rzadko. Jeśli częściej niż raz na dwa miesiące, to mogę narzekać, że mnie nimi sądy strasznie zawaliły. Ponieważ na grudzień jedno tłumaczenie mam już wyznaczone, z niezadowoleniem odebrałem kolejny telefon z wezwaniem na ustne, i to zamiejscowe (czyli znowu pięć godzin w drodze, by potłumaczyć godzinę i skasować 45,99 zł brutto). Telefon zresztą bardzo nietypowy, bo zwykle albo dostaję od razu pisemne wezwanie, albo telefonicznie jestem zapytywany, czy zgodzę się takie wezwanie dostać, tymczasem sądowa matrona (głos wskazywał, że już nie panienka) oświadczyła sucho:

– Informuję, że został pan wyznaczony do tłumaczenia na rozprawie w tutejszym sądzie w dniu 16 grudnia o godzinie dziewiątej. Dzisiaj wyślemy do pana oficjalne…

A ja patrzyłem w kalendarz i nie mogłem uwierzyć, że mam takiego farta. Bo kratkę z szesnastką zakreśliłem i oznaczyłem adnotacją „sąd wroc tłum. 9.00”. Nastąpiła kolizja terminów, która mi się nigdy dotąd nie zdarzyła, bo i przy takiej częstotliwości zleceń była po prostu nieprawdopodobna:

– Przykro mi [nieprawda, wcale mi nie było przykro, przeciwnie, wiwatowałem w duchu], ale szesnastego i to też na dziewiątą mam wyznaczoną rozprawę w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia…

Matronę zatkało, odetkało, coś powiedziała i się rozłączyła. A ja postanowiłem zagrać w totka. Potem jednak zrezygnowałem, bo doszedłem do wniosku, że i tak bym nie wiedział, na co te parę milionów wydać.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Pornoklub 1212

Wrocławski Teatr Polski wystawił w sobotę spektakl pt. „Śmierć i dziewczyna” oparty na tekstach Elfriede Jelinek. Reżyserka Ewelina Marciniak wymyśliła sobie, że w jednej ze scen para będzie uprawiać seks na żywo. Artysta ma prawo do takiej ekspresji, jaką sam uznaje za stosowną, więc chociaż można wskazywać, że teatr jest sztuką w znacznym stopniu umowną, i pytać, czy w ramach tejże ekspresji Marciniak następnym razem nie pokaże na scenie prawdziwego samobójstwa (gdy wystarczy je zamarkować), to trudno jej takich pomysłów zakazywać. Jeśli ktoś uważa, że Marciniak teatr pomylił się z klubem porno (ja tak uważam), to może spektaklu nie oglądać.

Te proste prawdy od jakichś dwustu lat z okładem nie są w stanie dotrzeć do polityków i fundamentalistów religijnych, więc za każdym takim „wybrykiem” artysty mamy Dzień Świstaka. Wrocławscy radni zaprotestowali i zagrozili dyrektorowi teatru obcięciem dotacji. Uczciwie dodajmy, że nie wszyscy radni, tylko z partii obskuranckiej, nierozumiejącej zasady wolności słowa i chcącej narzucać innym własne probierze moralności. Mowa o Platformie Obywatelskiej.

Sprzeciw wyraziła też Krucjata Różańcowa za Ojczyznę (nie żartuję, naprawdę jest coś takiego):

21.XI we Wrocławiu w TEATRZE POLSKIM za publiczne pieniądze i Banku Polskiego ma się odbyć premiera pornograficznego widowiska –

Argument o publicznych pieniądzach trudno tak do końca odrzucić. Z jednej strony państwo dofinansowuje działalność kulturalną, z drugiej nie ma prawa pełnić roli cenzora, ale już podatnicy mogą przecież powiedzieć, że nie chcą, by ich pieniądze były na „bezeceństwa” przeznaczane. Kto płaci, ten wymaga. Argument za tym, żeby kultura nie była jednak domeną państwa.

– to nie tylko łamanie prawa, konstytucji

W swoim zacietrzewieniu krucjatorka (?) Jadwiga Lepieszo zapomina podać, jaka ustawa i jakie artykuły konstytucji zostały złamane. Pornografia nie jest zakazana (tylko pewne jej formy, które tu z pewnością nie będą prezentowane). Uprawianie seksu publicznie chyba rzeczywiście jest wykroczeniem, ale nie da się pod to podciągnąć aktu kopulacji w ramach przedstawienia, za które trzeba zapłacić i na które wchodzą tylko osoby ostrzeżone, czego mogą się spodziewać. Zresztą analogicznie nie da się ukarać aktora oddającego zgodnie z tekstem dramatu mocz na scenie, podczas gdy mandat za obsikiwanie sąsiadowi murku z pewnością by mu się należał.

ale świadome profanowanie święta Królowej Polski w tym dniu jest bowiem święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny!

Będę się upierał, że Marciniak profanuje nieświadomie i że do chwili złożenia oświadczenia przez Krucjatę Różańcową za Ojczyznę nie miała bladego pojęcia, że w dniu spektaklu wypada święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Ciekaw jestem, w jakim dniu należałoby spektakl wystawić, żeby nie sprofanować żadnego święta ani świętego.

Nie pozwolimy na tę profanację i bolszewicką hucpę w Teatrze Polskim!

Bolszewicką? Przecież kobieta radziecka mówiła: „U nas seksa niet!”.

Autorką owego pornograficznego widowiska jest austriacka komunistka i feministka – Elfriede Jelinek, która w latach 1974 – 1991 należała do Komunistycznej Partii Austrii, a więc w tych latach gdy pod bolszewicką przemocą cierpieliśmy gehennę my, czy inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej oraz ludy Rosji Sowieckiej.

Uciskała nas i ludy Rosji Sowieckiej oczywiście Austria. A Jelinek była gensekiem. Pomijając kwestię odmawiania autorowi, który ma poglądy niepodobające się Krucjacie, prawa do prezentowania swojej twórczości, zastanawiające jest, dlaczego Krucjata nie słała listów protestacyjnych np. do Akademii Szwedzkiej, kiedy ta przyznała „komunistce i feministce” Nobla (Knut Ahnlund, który zrezygnował z prac w Akademii właśnie w proteście przeciwko temu werdyktowi, o ile mi wiadomo, członkiem Krucjaty nie był).

Z informacji umieszczonej na stronie Teatru “Polskiego” wynika wyraźnie, iż dyrekcja tej publicznej placówki wie doskonale o tym, że spektakl zawiera treści pornograficzne!

Z informacji nie wynika, tylko jest podana wprost. I chwała dyrekcji za to, że nie bawi się w eufemizmy, pisząc o treściach erotycznych (a tak najczęściej nazywa się w Polsce to, co jest normalną pornografią), tylko uczciwie ostrzega tych, którzy pornografii oglądać nie chcą (albo nie razem z innymi).

Wzywamy mężczyzn z Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę oraz tych wszystkich innych, którzy w Boga wierzą!

Tym razem mi się upiekło :-)

Nie pozwolimy by premiera tego sado-masochistycznego paskudztwa zaśmieciła ziemię polską i skalała królestwo Najświętszej Maryi Panny.

Dlaczego sado-maso, przecież seks ma być ten właściwy, misjonarski? I co jest królestwem Najświętszej Maryi Panny, bo nie wiem? Ziemia polska czy wrocławski teatr?

Mamy nowy rząd, nowego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie po to by z naszych pieniędzy były propagowane treści wrogie naszej kulturze i dziedzictwu narodowemu.

Tak jest! Trzeba to sobie powiedzieć jasno: w naszej kulturze i w naszym dziedzictwie narodowym seksa niet!

Wystąpienie Krucjaty Różańcowej zostanie pewnie zakwalifikowane jako głos w debacie publicznej, ale należy w końcu jasno i wyraźnie powiedzieć, że tego rodzaju wystąpienia katolickich fundamentalistów żadną debatą nie są. Żeby debatować, trzeba przedstawiać argumenty, co najwyraźniej przekracza intelektualne możliwości ludzi nawykłych do ślepego wierzenia w dogmaty. Jeśli ktoś wygłasza tezy (że spektakl łamie prawo, że jest wrogi naszej kulturze czy nawet tak absurdalne, że pokazanie seksu jest przejawem bolszewizmu), w żaden sposób ich nie uzasadniając (brak wyjaśnienia, jakie prawo jest łamane, brak dowodu, że w polskich książkach i filmach nie pokazywano scen seksu), to albo dyskutować nie potrafi, albo wcale nie chce. Jest nastawiony wyłącznie na to, by drugą stronę zmusić do zachowań uchodzących za właściwe według jego religijnych poglądów.

PS. Tytuł wpisu jest trochę do kitu, bo pewnie czytelny tylko dla mieszkańców Wrocławia i teatromanów, ale tak mi się spodobał, że żal mi go było zmieniać na inny. Klub 1212 to towarzystwo miłośników teatru z tradycją sięgającą lat 60. ubiegłego wieku, a nazwa wzięła się od liczby miejsc w Teatrze Polskim przed pożarem w latach 90.

poniedziałek, 16 listopada 2015

POLECAM

Wbrew tytułowi nie będę nic polecał. Odnoszę się do reklamy powieści „Płomień wspomnień”, jaką autorka Dorota Milli zamieściła w grupie „Czytamy polskich autorów” na Facebooku: „Romans z domieszką kryminalnej zagwozdki – POLECAM moją debiutancką powieść o miłości i wybaczaniu”.

Zarówno błąd ortograficzny w tytule na okładce (nie ma żadnego uzasadnienia dla „wspomnień” dużą literą), jak i polecanie wersalikami własnej książki pachniały vanity press, ale wygląda na to, że nie, że Lucky jest tradycyjnym wydawnictwem (w sensie, że nie bierze od autora kasy, tylko samo mu płaci, a nie, że pracują w nim ludzie znający ortografię).

Co rusz słyszę grafomana, który poleca własną książkę, i aż mnie skręca, a teraz ta zaraza najwyraźniej zaczyna dotykać normalnych autorów. „Polecam” znaczy „przeczytałem, obejrzałem, wysłuchałem, zachwyciłem się i uważam, że to super rzecz, że też się zachwycisz, jak przeczytasz, obejrzysz, wysłuchasz”. Owszem, jako autor możesz swoją powieść po wydaniu przeczytać, możesz się nią zachwycać, możesz jarać się, że zostałeś pisarzem (vanitowcy, przemyć twarz zimną wodą, was to nie dotyczy), możesz ten mentalny onanizm uprawiać do woli, co więcej, masz prawo go uprawiać, uczciwie zasłużyłeś sobie, żeby samemu się popieścić (vanitowcy, ręce na kołdrę, was to nie dotyczy), ale – na litość boską – jak każdy onanizm, w czterech ścianach.

Jasne, że uważasz swoją książkę za dobrą. Gdybyś uważał inaczej, pewnie nie wychodziłbyś z nią do ludzi. Nikt ci zresztą nie każe się krygować, udawać skromnisia. Spokojnie możesz wprost powiedzieć, że jesteś zdania, iż wyszła ci rzecz znakomita. Ale jesteś autorem swojej książki, a nie jej odbiorcą i dlatego ośmieszasz się, mówiąc „polecam”, bo dokonujesz oceny z punktu widzenia odbiorcy. Usprawiedliwiałoby cię tylko rozdwojenie jaźni. Powiedz: „Uważam, że napisałem rewelacyjną powieść, Tokarczuk z Myśliwskim i Stasiukiem mogą się schować, i ZACHĘCAM, żebyś ją kupił, przeczytał i sam się przekonał, że ta trójka może mi buty czyścić”. Wyjdziesz na megalomana, co dla twórcy jest ledwie drobną rysą na charakterze, a nie na idiotę, co w przypadku pisarza stanowi grzech ciężki.

W jednej sytuacji możesz swoje książki polecać. Jeśli napisałeś ich kilka, a czytelnik chce jedną z nich przeczytać i pyta cię, którą byś mu – no właśnie – polecił. Bo wtedy wskazujesz mu najwłaściwszy utwór, wziąwszy pod uwagę upodobania pytającego.

Interesująco przebiegła dyskusja pod wpisem Milli. Trafny komentarz, że polecanie własnej książki to jak masturbacja do własnego zdjęcia, został zakrzyczany, że autor ma przecież prawo się reklamować, co więcej, w obecnych czasach musi. Nikt mu tego nie broni. Kwestia, jak się reklamuje. Jeśli ujawnia przy tym, że nie rozumie używanych przez siebie słów i nie zdaje sobie sprawy, jak te słowa są odczytywane, to kiepsko to o nim jako pisarzu świadczy. Chociaż może, skoro ma obrońców i odbiorców, którzy też tych słów nie rozumieją, ale odczytują je zgodnie z intencją autora, należy uznać, że znaleźliśmy się na etapie rozwoju pisarstwa, w którym porozumienie z czytelnikami osiąga się poza znaczeniami słów. Następnym będą chrząknięcia i rysunki naskalne.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Biadolenia i banialuki pana grafomana

Aleksander Sowa ogłosił akcję Self-publishing = nowoczesna grafomania? Przekonaj się sam, w której ramach nieodpłatnie udostępniał swoje książki, by czytelnicy nie musieli Marcie Syrwid czy niżej podpisanemu wierzyć na słowo, że mają do czynienia z grafomanem. Niestety, dzieł autora 2.0 czytelnicy nie chcą nawet za darmo, więc to samokrytycznie pomyślane przedsięwzięcie zdechło z braku zainteresowania.

Czy wiedzą państwo, czym jest surebet? Surebet to taki zakład u bukmachera, w którym gracz wygrywa niezależnie od wyniku meczu. Jeśli jeden bukmacher daje na zwycięstwo Radwańskiej kurs 2,10, a drugi też płaci 2,10, ale za postawienie na zwycięstwo Szarapowej, to u pierwszego stawiamy stówkę na Radwańską, u drugiego stówkę na Szarapową, i bez względu na wynik spotkania mamy 10 zł czystego zysku. Akcja Sowy była właśnie takim surebetem:

Mam świadomość, że nie każdemu przypadnie do gustu moja twórczość, szczególnie zatwardziałym przeciwnikom polskiego self-publiszingu oraz pospolitym hejterom, ale jestem przekonany, że to świetna okazja dla miłośników mojej prozy.

Czyli twórczość Sowy z definicji nie mogła zostać uznana za grafomańską, czytelnik, który by ją tak ocenił, to hejter lub przeciwnik polskiego self-publishingu. Tymczasem to, że Sowa nie panuje nad językiem i nie umie pisemnie oddać swoich myśli, widać już po zacytowanym zdaniu. Zamiast „szczególnie” powinno być „szczególnie dotyczy to”, skoro wcześniej mamy przeczenie („nie każdemu”) i skoro powstaje zbitka „szczególnie zatwardziałym”, wprowadzająca niezamierzone znaczenie. W drugiej części powinna być mowa nie o miłośnikach jego prozy, tylko o neutralnych czytelnikach, bo to dla nich była akcja, żeby mogli sobie wyrobić opinię, a nie dla miłośników, by gratis pobrali książki, na które ich nie stać.

Podobnie jak z ewentualnymi czytelnikami, którzy uznaliby jego twórczość za grafomanię, Sowa rozprawia się z fachowcami, krytykującymi jego prozę:

Dla utrzymujących się z pisania oraz czerpiących z pracy takich autorów wydawnictw, każdy Czytelnik decydujący się na zakup utworu stworzonego przez self-publishera to utrata pieniędzy. Każdy niezależny autor to dla tego środowiska zagrożenie. Niewielkie, lecz jednak. Lepiej zdusić je w zarodku.

Niezależny autor (niezależnie, co napisze, będzie do kitu) ma kłopoty z ortografią (nie wiadomo, dlaczego „czytelnik” dużą literą), ale to drobnostka w porównaniu z poziomem jego rozumowania, które przypomina dowodzenie, że pianie koguta powoduje wschód słońca. Zacznijmy od tego, że bałagan faktograficzny i pojęciowy jest u Sowy niemożebny. Twierdzi, że ja utrzymuję się z pisania (gdyby ktoś miał wątpliwości, że we wstępie jest mowa o mnie, to na Facebooku w grupie „Self-publishing”, gdzie reklamował tę akcję, moje nazwisko podaje już wprost), co jest nieprawdą. Wielokrotnie na blogu narzekałem, że pisarstwo nie daje mi wystarczających dochodów, bym mógł się na nim skupić. Pisarz zawodowy to dla Sowy ten, który utrzymuje się z pisania, co ma sens z semantycznego punktu widzenia, ale nie w przypadku omawiania relacji między pisarzami współpracującymi z wydawnictwem a self-publisherami, bo tych zawodowych w rozumieniu Sowy jest w Polsce może ze trzydziestu. On sam uważa się za amatora, bo dla niego pisanie to tylko hobby, a to, że bierze za swoje książki pieniądze, z jakiegoś tajemniczego powodu nie ma być dla oceny jego statusu brane pod uwagę.

Wróćmy do twierdzenia Sowy, że autor współpracujący z wydawnictwem traci pieniądze, jeśli czytelnik kupi książkę self-publishera, i dlatego „środowisko” zwalcza self-publisherów. Pytanie, dlaczego autor z jednego wydawnictwa nie zwalcza autora z innego wydawnictwa. Czy jak czytelnik kupi książkę tego drugiego, to ten pierwszy nie traci? Bo autorzy ze „środowiska” tworzą komunę i wpływy wrzucają do wspólnego worka? Może Sowa się zdziwi, ale tak wcale nie jest. Każdy autor po prostu z otwartymi rękami wita „konkurenta” piszącego w tym samym gatunku lepiej od niego. Bo czytelnik, zachwycony dobrą książką, będzie szukał podobnej. Cała rzesza szwedzkich pisarzy średniego sortu dziękuje w tej chwili opatrzności, że zesłała im kogoś takiego jak Stieg Larsson. Dzięki niemu ich kryminały schodzą jak ciepłe bułeczki na całym świecie. Dobry pisarz dla dobrego czy średniego pisarza nigdy nie jest zagrożeniem, może go tylko pociągnąć. Ale działa to też w drugą stronę. Zagrożeniem dla dobrych jest pisarz słaby albo grafoman. Czytelnik natrafia na grafomańskie wypociny Sowy, Grzebuły, Nasiłowskiej czy Saddlera i stwierdza: „Jeśli tak piszą polscy pisarze, to ja dziękuję, wolę zagranicznych”. I pod tym kątem self-publishing rzeczywiście stanowi zagrożenie dla normalnie publikujących autorów, bo obecnie w Polsce jest on wylęgarnią grafomanii. I nie, jak chce Sowa, krytycy zwalczają self-publishing, kłamliwie twierdząc, że to grafomania, tylko zwalczają grafomanię, która dzięki self-publishingowi weszła do literackiego obiegu.

Sam self-publishing jest doskonałą ścieżką wydawniczą, ja również jestem self-publisherem (np. mój zbiór opowiadań „Czarna wdowa” był dostępny tylko w formie elektronicznej, bez pośrednictwa wydawnictwa, i całkiem ładnie się sprzedał), czego niezależny autor sowim móżdżkiem nie jest w stanie pojąć. Problem w tym, że w tej chwili z tej ścieżki w Polsce korzystają prawie wyłącznie ludzie pozbawieni talentu literackiego, a nie pisarze z prawdziwego zdarzenia.

Przykłady ze świata ilustrują, że wydawcy utracili z powodu self-autorów miliony. A kiedy chodzi o pieniądze, nikt nie walczy czysto…

Pisanie negatywnych recenzji Aleksander Sowa uznaje za walkę. Wcześniej to się nazywało krytyką literacką, ale grafo… sorry, self-publisherzy redefiniują wszelkie pojęcia. I mają swoje czyste metody: na przykład grożenie krytykującemu sądem albo udawanie rozczarowanego czytelnika i wystawianie negatywnych ocen książkom krytykującego. Co do przykładów ze świata, to po pierwsze nie mają one przełożenia na polskie realia, a po drugie ilustrują wręcz coś przeciwnego. Dla wydawnictw self-publisherzy, którzy osiągnęli sukces, to żyła złota. Taka Amanda Hocking czy E. L. James z pocałowaniem ręki przyjęły propozycję tradycyjnego wydania. Wydawnictwo przyszło na gotowe, żadnego ryzyka, że włożone w publikację i promocję środki się nie zwrócą, żadnych wysiłków, często daremnych, by z książki zrobić bestseller, przeciwnie, miliony sprzedanych egzemplarzy podane na tacy.

Bez profesjonalnej współpracy z kilkoma redaktorami, korektorami, grafikiem, specem od marketingu, dystrybucji, kontaktów z mediami, bez doświadczania w branży i pieniędzy, jedynym, co self-publiszer ma do ma do wytoczenia przeciw, jest utwór.

No, jak się nie umie utworów pisać, to się je wytacza, tylko nie wiadomo przeciw komu.

Udostępniając swoje utwory pragnę zwrócić uwagę przeciętnemu czytelnikowi, że powstały one nakładem niemal wyłącznie autora.

Mam nadzieję, że dzięki tej inicjatywie część odbiorców oceni samodzielnie jaki jest poziom self-publishingu (na moim przykładzie) z zastrzeżeniem tego, co napisałem wyżej.

Czyli Aleksander Sowa sam przyznaje, że jego książki odbiegają poziomem od tych publikowanych przez wydawnictwa, a czytelnik (przeciętny, nie zasługuje na dużą literę) ma je kupować, wykazując się zrozumieniem, że Sowy nie stać na profesjonalne przygotowanie utworu. To tak, jakby pod sklepem z telewizorami stanął gość ze skleconym w garażu odbiornikiem i przekonywał, żeby kupić od niego złom, bo on w przeciwieństwie do takiego Philipsa czy Samsunga nie ma ekipy, która by ten złom przerobiła na sprawny telewizor. Sowa, pisząc o współpracy z kilkoma redaktorami i korektorami, ujawnia po raz kolejny, że nigdy nie widział wydawnictwa od środka i nie wie, jak wygląda praktyka przygotowywania książki do druku. Do tego stawia tezę, którą można by ująć następująco: drogi czytelniku, ci goście z wydawnictw piszą tak samo nędznie jak ja, ale ich teksty poprawia cały sztab ludzi i dlatego możesz mieć wrażenie, że oni piszą lepiej. Sowa może nawet w to wierzy, bo człowiek, który chce się zajmować tym, do czego nie ma uzdolnień, jakoś z własnej nieudolności musi się przed sobą wytłumaczyć. Tymczasem na przykład moje surowe opowiadanie wygląda tak. Redakcja to szlifowanie tekstu, a nie jego ratowanie. Żaden doświadczony pisarz nie musi się wstydzić swojego dzieła, nawet jeśli zostanie ono opublikowane bez redakcji. Aleksander Sowa mimo napisania tuzina utworów prozatorskich (czyli doświadczeniem daleko mnie przewyższa) nie jest zaś w stanie stworzyć niczego, co można by pokazać światu bez głębokiej ingerencji redaktorskiej. „Wielu stawia znak równości pomiędzy niezależnym pisarstwem, a grafomanią bez zastanowienia”. Otóż to. Twórczość Sowy to grafomania bez zastanowienia.

A propos doświadczenia, można zaobserwować ciekawą prawidłowość. Marta Grzebuła po opublikowaniu kilkunastu utworów cały czas pisze o sobie per „skromna debiutantka”, Aleksander Sowa z podobnie imponującym dorobkiem stwierdza, że jest „autorem-amatorem” (powinno być „autorem amatorem”, bo człony nie są równorzędne, tylko jeden określa drugi, ale nie wymagajmy znajomości takich niuansów od wybitnego self-publishera, który ma kłopoty z elementarnym szykiem zdania). Całkowita nieprzystawalność tych określeń do stanu rzeczywistego ujawnia, jak oni sami się postrzegają: w głębi ducha mają świadomość, że z nich tacy pisarze jak z osłów rumaki.

Amator Sowa informuje nas, że pozwalając sobie na „tą akcję” (tą, bo redaktora nie było) i udostępniając swoje książki za darmo, rezygnuje z zarobienia kilkudziesięciu tysięcy złotych. Przychodzi mu to łatwo, bo on nie musi zarabiać na pisaniu jak „99% autorów współpracujących z wydawnictwami i nie-self-publisherów”. Kim jest ten pisany z błędem „nie-self-publisher”, nie wiadomo, a, o czym wspominałem już wyżej, znakomita większość pisarzy w Polsce nie utrzymuje się z pisania. Nie jest to wcale sytuacja zdrowa, powinno być tak, jak Sowie się wydaje, że jest, ale symptomatyczne, że facet wypowiadający się o rynku wydawniczym nie ma bladego pojęcia, jak wyglądają realia na tym rynku.

Przyjmijmy bajędy Sowy o jego zarobkach na książkach za prawdę i zapytajmy, jak to się dzieje, że tak świetnie zarabiający autor nie ma pieniędzy, żeby opłacić ekipę, która by jego grafomańskie wypociny przerobiła na zdatne do czytania książki. Jak to się dzieje, że do takiej kury znoszącej złote jaja nie zgłasza się żadne wydawnictwo i nie proponuje publikacji? Przecież, według twierdzeń Sowy, wydawnictwa chcą tylko zarabiać pieniądze i dlatego on, bidulek, musi działać poza oficjalnym obiegiem wydawniczym. Czyżby Sowa pisał wysokoartystyczną prozę, przeznaczoną z definicji dla bardzo wąskiego kręgu czytelników, i dlatego wydawnictwa nie są nim zainteresowane? Ale skąd wtedy te gigantyczne nakłady, jakie osiąga (głosy oszczerców o konfabulowaniu, kłamaniu czy braniu swoich fantazji za rzeczywistość pomińmy)? Zobaczmy sami: „Era Wodnika” – kryminał, „Koma” – o morderstwie nie tylko szeroko opisywanym przez prasę, ale i filmowanym, „Zła miłość”, „Requiem do miłości” – tytuły mówią same za siebie. Czy może być coś bardziej komercyjnego niż kryminały i powieści o miłości? Dlaczego więc te pazerne wydawnictwa nie pielgrzymują do Sowy, dlaczego się o niego nie biją? Bo jednak chcą autorów, którzy wiedzą, że requiem jest dla, a nie do, i wolą nie współpracować z tymi, którzy walą byki nawet w tytułach swoich książek?

Self-publiszing i tradycyjne pisarstwo to dwa przeciwstawne bieguny w spojrzeniu na tworzenie. Publikowanie tradycyjne i samopublikowanie dzieli konflikt interesów. Wszystko, co nie pojawia się u Czytelnika w inny niż tradycyjny sposób jest zagrożeniem dla świata wydawniczego 1.0 – podsumowuje dramatycznie autor 2.0. Równie mądrą myślą byłoby ogłoszenie przez Sowę, że zagrożeniem dla rozgrywek koszykarskiej ligi NBA jest to, że on na podjeździe swojego garażu porzuca piłką do kosza (proszę się nie zdziwić, jeśli Sowa w polemice napisze, że wcale nie ma garażu). Choć w jednym ma rację, podejście do twórców jest inne: tradycjonaliści wychodzą z założenia, że aby wydać książkę, trzeba ją umieć napisać, w self-publishingu nie wydaje się to warunkiem sine qua non. Obraz tych dwóch walczących ze sobą bloków, dowodzący, że Sowa ma elementarne kłopoty z analizą zachodzących w rzeczywistości zjawisk (co dyskwalifikowałoby go jako pisarza, nawet gdyby nauczył się gramatyki), posypał się zresztą od razu, kiedy dzieło Sowy, „Komę”, zrecenzował inny z self-publisherów, Bartosz Adamiak. Przy czym Adamiak książki nie zjechał, a jedynie ubolewa, że jest dość kiepskawa jak na jego oczekiwania. Oczekiwania będące rezultatem opisanego wyżej przeze mnie mechanizmu: ja, Adamiak, jestem self-publisherem, Sowa jest bardzo znanym self-publisherem, jeśli jego książka okaże się znakomita, czytelnicy przekonają się, że self-publisherzy tworzą świetne rzeczy, i może sięgną również po moją powieść. Co robi Sowa? Zwraca Adamiakowi uwagę, że nie powinien pisać „quasi-recenzji”, bo jest konkurentem, ma pisać własne książki (swoją drogą bzdura, każdy pisarz ma prawo być jednocześnie krytykiem literackim). Jak tylko inny self-publisher uznał, że dzieło Sowy jest lichawe, przestał być sojusznikiem, a stał się konkurentem.

Sowa nie próbuje przy tym z zarzutami Adamiaka polemizować. Zamiast tego dezawuuje krytyka, co jest jego (i innych grafomanów) jedyną metodą obrony. Syrwid wyśmiała twórczość „giganta”, co z tego, skoro jej książki zbierają gorsze oceny niż wiekopomne dzieła krytykowanego. Syrwid po prostu zazdrości mu takich czytelników, jak Malwina z „Lubimy czytać”, która zachwyca się dziełami mistrza, pisząc tym samym stylem i z tymi samymi błędami co on. Pollak zjechał jego poradnik, bo Złote Myśli wydały poradnik Sowy, a nie Pollaka (który jest do dupy, co jasno wynika z najniższej noty wystawionej przez Malwinę). Każdy, kto krytykuje twórczość Sowy, ma coś za uszami i robi to z pobudek pozamerytorycznych, czytelnicy zaś (jak Malwina) są jego książkami zachwyceni (jeśli nie są, to hejterzy albo przeciwnicy self-publishingu). Dla autora 2.0 są to prawdy jasne i oczywiste, aż dziw, że jeszcze nie wystąpił do papieża, by twierdzenie, że powieści Aleksandra Sowy są genialne, zostało uznane jeśli nie za jedenaste przykazanie, to przynajmniej za dogmat wiary.

PS. Dodałem cztery swoje książki (poradnik, „Niepełnych”, „Między prawem a sprawiedliwością” i wspomnianą „Czarną wdowę”) do księgarni Wolne Ebooki, która praktykuje coś, co nazwałbym jakościowym self-publishingiem. Książki selfów nie są przyjmowane z automatu, tylko po weryfikacji, czy trzymają poziom. Może dlatego nie ma tam żadnych utworów Aleksandra Sowy.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Przemoczeni

Ze wstydem muszę wyznać, że w dniu wyborów się złamałem i zagłosowałem na Nowoczesną. Ze wstydem, bo zwykłem dotrzymywać obietnic, nawet jeśli są dla mnie niewygodne. Usprawiedliwiałem się, że działam w interesie tych wszystkich ekonomicznych analfabetów i ludzi nierozumiejących współczesnego świata, którzy w większości tworzą polski elektorat. Co jest zadziwiające, jeśli chodzi o ten elektorat, to zawsze potrafi on we własnym interesie zagłosować nogami, nigdy głową. W latach 90. zatęsknił za socjalizmem, ale jakoś fala emigracji nie ruszyła na Kubę czy do Korei Północnej, które idee socjalizmu w pełni zrealizowały. Tak samo teraz. Zamiast do Iranu, Polacy wyjeżdżają do tych zepsutych krajów, które chcą nam narzucić uchodźców, homoseksualizm i swobodę światopoglądową. Do krajów, będących w ekonomicznie lepszej sytuacji, bo stosują rozwiązania, na które elektorat w Polsce nie wyraża zgody. Nogi są mądrzejsze od głowy. Taka genetyczna anomalia homo polaccus. Na to, że polski zakuty łeb dostrzeże, że z powodu decyzji tego łba nogi muszą się więcej nachodzić, szans najwyraźniej nie ma.

Wynikiem wyborów nie jestem jednak w najmniejszym stopniu zmartwiony, uważam, że w obecnej sytuacji politycznej jest on wręcz optymalny. Przede wszystkim bardzo dobrze, że nie może powstać rząd antypisowski. Członkowie takiej koalicji żarliby się ze sobą i w następnych wyborach PiS miałby większość konstytucyjną. Za to Platforma w opozycji może pójdzie po rozum do głowy, że ignorowanie własnego elektoratu i podlizywanie się wyborcom konkurenta nie jest wcale skuteczną metodą na wygrywanie wyborów i że rządzenie nie polega na tym, by utrzymywać się przy władzy, ale na tym, by realizować program, dzięki któremu do władzy się doszło.

Bardzo dobrze, że PiS ma samodzielną większość. Nie pozwoli to zaistnieć cudakom od Kukiza, a jednocześnie PiS nie będzie miał wymówki, że koalicjant na to czy siamto mu nie pozwala. Pewnie znajdzie sobie inne usprawiedliwienia, bo tłumaczenie się, dlaczego czegoś nie robią, jest jedyną umiejętnością, którą nasi politycy opanowali do perfekcji, ale już jakaś część wyborców tego nie kupi.

Czy rządy PiS są dla Polski niebezpieczne? Nie mam takiego przekonania. Będą niekorzystne, ale tylko nieco mniej niekorzystne byłyby rządy Platformy, którą kolejne zwycięstwo umocniłoby w przekonaniu, że najlepsza jest taktyka ciepłej wody w kranie, a nie modernizowanie kraju. Pewnie będzie polowanie na czarownice, ale z chęcią zobaczę, jak PiS, mając już teraz po temu wszelkie instrumenty, łapie zamachowców ze Smoleńska. Gospodarki Kaczyński nie zrujnuje, bo nie na tym punkcie ma obsesję. Co więcej, on wie, że socjalistyczna gospodarka nie działa, której to wiedzy najwyraźniej brakuje np. panu Zandbergowi. Zresztą pomysły PiS-u są dużo mniej groźnie niż pozornie wyglądają. Odwrócenie reformy emerytalnej ma rzekomo rozwalić finanse państwa, a ludzi skazać na głodową emeryturę. Tylko o czym my mówimy? Przecież to Tusk zlikwidował OFE, większości przywilejów emerytalnych nie zniósł, a docelowy wiek emerytalny kobiet 67 lat ma być osiągnięty w 2040 roku. W 2040 r. przeciętna długość życia będzie wynosiła tyle, że emerytury będą się bilansowały tylko wtedy, jeśli ludzie będą pracowali do 75 lat. To była pseudoreforma, a nie reforma. Nawiasem mówiąc, Tusk powinien dostać za nią politycznego IG Nobla. Naraził się jednocześnie przeciwnikom i zwolennikom wydłużenia wieku emerytalnego, a nie wprowadził żadnego rozwiązania korzystnego dla kraju.

Z Sejmu wypada SLD i bardzo dobrze; jeśli chodzi o mnie, ćwierć wieku za późno. Wypada zresztą na własne życzenie, bo nic nie stało na przeszkodzie, by się zarejestrować jako komitet wyborczy, a nie koalicja. Ponieważ w ten sposób nie tylko pozbawił się reprezentacji parlamentarnej, ale i zapewnił PiS-owi samodzielną większość, należy uznać to za kolejny majstersztyk godny IG Nobla.

Kompletnie nie podzielam żalów, że w Sejmie nie będzie lewicy. Po pierwsze z SLD jest taka lewica, jak z PiS-u prawica, bo lewicowcy nie modlą się publicznie w klasztorach, a prawicowcy nie fundują hojnych zasiłków na dzieci, a po drugie podział lewica-prawica jest całkowicie anachroniczny. Teraz linia podziału przebiega między zwolennikami postępu a zwolennikami zacofania, zwanymi obrońcami tradycyjnych wartości. Między ludźmi, którzy dostrzegają, że świat nie stoi w miejscu, i rozumieją, że problemy przynoszone przez postęp należy rozwiązywać bez ideologicznych naleciałości, a tymi, którzy chcą zatrzymać postęp, chociaż z niego w efekcie korzystają. Między politykami, którzy honorują prawa człowieka, a tymi, którzy przez człowieka rozumieją białego heteroseksualnego katolika. I niestety tych pierwszych w świeżo wybranym Sejmie jest garstka (i to jest problem, a nie brak lewicy). Ale w poprzednim wcale nie było wiele lepiej. Dlatego nie doczekaliśmy się euro, związków partnerskich, pełnej wolności słowa, za to mamy państwo półwyznaniowe i dyskryminacyjną ustawę o in vitro (która jak na razie w ogóle eliminuje tę formę leczenia). Zamiast ku nowoczesności, którą symbolizuje już nie tylko Europa Zachodnia, ale również katolicka Ameryka Południowa, wprowadzająca dzięki orzecznictwu sądów małżeństwa homoseksualne, orbitujemy w stronę Iranu z jego religijną dyktaturą i Nigerii z jej karaniem więzieniem za homoseksualizm. I to jest konkluzja po ośmiu latach rządów rzekomo liberalnej partii. Naprawdę nie zamieniliśmy siekierki na kijek, przenieśliśmy się jedynie z deszczu pod rynnę.