poniedziałek, 21 września 2015

Lektyką na Księżyc

Od pewnego czasu podczytuję bloga Bartosza Adamiaka. Jest to self-publisher, autor dwóch książek. Bezpośrednio na temat ich poziomu się nie wypowiem, bo są z gatunku, który mnie zupełnie nie interesuje, ale biorąc pod uwagę zarówno język, jak i sensowność wpisów, spokojnie można przyjąć, że Adamiak grafomanem nie jest. Bez problemu mógłby startować do normalnych wydawnictw. Sam zresztą deklaruje:

Nie jestem zatwardziałym selfem i pewnie kiedyś poszukam wydawcy na coś. Jednak zanim to się stanie, chciałbym stworzyć sobie jakieś cv i mieć coś do pokazania.

No i właśnie z tej deklaracji, jak i z całego wpisu, w którym została zawarta, wynika, że Adamiakowi brakuje wiedzy, jak działa normalna ścieżka wydawnicza, i nieraz opiera się na mitach. Bo w wydawnictwie wystarczy mieć do pokazania dobry tekst. A self-publishing w CV, jeśli nie jesteśmy Amandą Hocking, daje początkującemu pisarzowi takie same fory, jak odsiadka starającemu się o pracę w policji.

We wskazanym wpisie Adamiak porównuje self-publishing z tradycyjnym trybem wydawniczym. Z jednej strony robi to z głową, z drugiej widać, że nie do końca wie, jak ten tradycyjny tryb funkcjonuje.

1. Pisanie
Selfpublishing: W zasadzie na tym etapie nie ma znaczenia to, że będzie self publishing.
Wydawnictwo: Brak wpływu przy pierwszej książce. Jeżeli jest to kolejna książka, może istnieć jakaś presja czasu.

Tylko wtedy, jeśli autor osiągnął duży sukces komercyjny. A wtedy to on dyktuje warunki. I bardziej, niż dopominanie się wydawcy o książkę, dopinguje go perspektywa kolejnego bestsellera.
Generalnie na proces pisania forma wydania nie ma żadnego wpływu.

2. Okres przejściowy (przed wydaniem)
W: Problem pozyskania wydawcy: spamowanie kilkunastu/kilkudziesięciu wydawnictw i długi czas oczekiwania na decyzję (nawet kilka miesięcy). Frustracja.

Nie nawet kilka miesięcy, bo kilka miesięcy to jest _krótki_ okres oczekiwania na decyzję. Może być rok, a _nawet_ dłużej. Nie frustracja, tylko megafrustracja. Ale wynikła z nierealnych założeń. To tak, jakby się frustrować, że na przebiegnięcie maratonu potrzebowaliśmy czterech godzin, a nie godzinę.

3. Proces wydawniczy
S: Wszystko robione samodzielnie, bezkosztowo lub low-costowo. Brak deadline`u. Często w sposób pozostawiający wiele do życzenia.
W: Walka z redaktorem. Duża spinka, deadline.

Bez przesady, publikowanie książki to nie wydawanie codziennej gazety, żadnych nocy się nie zarywa, zwykle na wszystko ma się odpowiednio dużo czasu. Z redaktorami rzeczywiście jest problem tego rodzaju, że im większe wydawnictwo, tym rzadziej honoruje zasadę (wynikłą z przepisów prawa), że ostateczny głos w sprawie tekstu ma autor. Grzechem self-publishingu jest zaś rezygnacja z redaktora. Sam Adamiak pisze, że nie stać go na redaktora, bo zyski ze sprzedaży książki nie pokryją kosztów. Tyle że jest to oferowanie czytelnikowi niepełnowartościowego produktu z tekstem, jak mi teraz zapłacisz, to później dostaniesz już ode mnie coś, co będzie spełniało wszystkie wydawnicze standardy.

4. Wpływ na całość
S: Całkowity (ograniczony finansami lub możliwościami/umiejętnościami).
W: Różnie, w zależności od wydawcy. Pewnie bywa doskonale, ale może być i tragicznie. Nie zawsze wizje są spójne.

To jest gigantyczna zaleta self-publishingu, że decyduje się o wszystkim samodzielnie od początku do końca. Z wydawnictwami jest tak, że im większe, tym autor ma mniej do powiedzenia. Chyba że tę przewagę wydawnictwa niweluje popularność pisarza.

5. Premiera
W: Aktywny, przymusowy udział: wyjazdy, spotkania autorskie, wywiady. W zasadzie gorzej, jak tego nie ma, bo to znaczy, że jesteśmy dla wydawcy zapchaj-dziurą, albo że wydawca jest niewydarzony.

Nie. Duże wydawnictwa sprzedają książki dzięki rozbudowanemu systemowi dystrybucji, a spotkań autorskich z mało znanymi pisarzami nie organizują, bo na tę sprzedaż nie mają one większego wpływu. I nie ma żadnego przymusu: jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby propozycja wywiadu czy spotkania autorskiego nie była w formie pytania, czy udzielę, czy zgodzę się wziąć udział. Jeśli autor odmówi, to nikt go zmuszał nie będzie. Zwłaszcza że pisarzy, którzy nie chcą brać udziału w spotkaniach autorskich czy udzielać wywiadów, jest garstka.

7. Sprzedaż i dochody
W: Smutna, polska rzeczywistość (1-3 zł od egzemplarza, nakład 2000, honorarium wypłacone po pół roku). Zwykle dużo poniżej średniej krajowej (tej realnej) i trzeba dorabiać na boku.

Jeśli dla Adamiaka 3 zł od egzemplarza, nakład 2000 i honorarium po pół roku to jest smutna polska rzeczywistość, to ja nie mam serca pisać mu, jak jest naprawdę.

9. Największa zaleta
S: Wolność + doświadczenia/wiedza.
W: Rozwój, wiedza, doświadczenie + cień szansy na jakąkolwiek gotówkę.

Wiedzę i doświadczenie wyniesiemy z każdej działalności, więc trudno traktować to jako szczególny pozytyw. Co do wolności się zgadzam, również z tym, że szanse na zarobek daje w praktyce tylko wydawnictwo.

10. Największa wada
S: Brak kasiory i fejmu, ale przede wszystkim brak możliwości współpracy z doświadczonym redaktorem, który wybije durnoty ze łba.
W: Początkujący pisarz jest raczej popychadłem i zapchaj-dziurą. Zwykle dostaje najniższe stawki i najmniejsze nakłady.

I to jest właśnie mit. Stawki za drugą czy trzecią książkę wcale nie są znacząco wyższe, a nakład jest zależny od rodzaju książki, a nie od tego, czy autor jest debiutantem, czy nie.
Jeśli chodzi o brak możliwości współpracy z doświadczonym redaktorem w przypadku self-publishingu, to Adamiak ma pewnie na myśli współpracę bez ponoszenia kosztów. Bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by self-publisher redaktora sobie wynajął. I to takiego, z którym będzie się dobrze dogadywał. W wydawnictwie na wybór redaktora nie mamy wpływu, a nieraz można się pociąć na widok tego, co robi z tekstem.

Kluczowa dla pisarza jest możliwość dotarcia do czytelników. I, niestety, o ile angielski czy niemiecki self-publisher ma na to realną szansę, to polski nie. A zatem całe to rozważanie, czy lepiej być selfem, czy publikować w wydawnictwie jest pozbawione sensu. To tak, jakby rozważać, czy lepiej na Księżyc polecieć rakietą czy lektyką. Lektyka będzie miała w porównaniu z rakietą parę zalet, np. jest wygodniejsza i bezpieczniejsza (nie ulega wypadkom wskutek odklejenia się kawałka pianki), i jedną zasadniczą wadę: na Księżyc nie doleci.

Osobiście modelową karierę pisarską wyobrażałbym sobie tak: autor debiutuje w wydawnictwie, co potwierdza, że nie jest grafomanem. Potem w tym wydawnictwie zostaje albo – chcąc osiągnąć lepszą sprzedaż lub chcąc samemu decydować o sprawach wydawniczych – idzie w self-publishing. Albo łączy te dwie drogi, część tytułów publikuje samodzielnie, część w wydawnictwach. Tyle że tę drugą drogę musiałby mieć otwartą, tymczasem w polskim krajobrazie blokuje ją mur, przy którym berlińska budowla to niewysoki płotek.

3 komentarze:

  1. Komentarze pod wpisem były zamieszczone w systemie Disqus, z którego zrezygnowałem. Poniżej je przytaczam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Autor komentarza: Grzegorz Kudybiński

    Co do braku możliwości zarobienia jako self to nie do końca się z tym zgodzę. Wystarczy być odpowiednio znanym i nie chodzi tu bynajmniej o bycie celebrytą, wystarczy być poczytnym blogerem. Alex Barszczewski na stronie Świat Czytników (http://swiatczytnikow.pl/self-... podzielił się danymi dotyczącymi self-publishingu. W skrócie: koszt wydania (6000egz.) 47.500 zł, dochód brutto ok 60.000 zł (jak sprecyzował Alex w jednym z komentarzy.) Trzeba wziąć poprawkę na to, że był to poradnik.

    Z kolei Tomasz Tomczyk w wywiadzie w naTemat (http://natemat.pl/152857,jason... w związku z premierą THORN'a odpowiadał:

    "Ile sprzedałeś już egzemplarzy?

    Kilka tysięcy, ale jeszcze sporo brakuje do 10 tys. Na razie jeszcze nie chcę zdradzać, czekam na okrągłą liczbę.

    A ile wydrukowałeś?

    Też kilka tysięcy. Trzymam je w magazynie."

    Na sprzedaż poradników pewnie też nie narzekał: "W grudniu ruszyła przedsprzedaż “Blogera i social media” i dodałem do niego za darmo “Blog. Pisz, kreuj zarabiaj” – to zdecydowanie zachęciło do kupienia, w ciągu kilku godzin sprzedałem ok. 2 tys. sztuk tych książek."

    W czym tkwi sekret? Tomek: "Moje obecne statystyki to ok. 150-200 tys. wejść miesięcznie(...)" Z tego co pamiętam Alex miał około 120 tys. unikalnych użytkowników miesięcznie. Chyba można założyć, że około 3-4% czytelników skusi się na zakup książki lubianego blogera. Tylko cały problem tkwi w tym aby wcześniej te 100 tys. czytelników przyciągnąć na bloga.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to jest właśnie odcinanie kuponów od sukcesu w innej dziedzinie. Bez takiej podpórki żaden self sensownych pieniędzy na książce w Polsce nie zarobił.
      Nie wiem, co to jest ten Thorn i nie zamierzam sprawdzać, bo po lekturze wywiadu z Tomczykiem w „Wyborczej”, po którym musiałem wziąć prysznic, nie zamierzam się interesować żadnym przejawem działalności tego pana, ale poza tym mówimy o poradnikach, które daleko łatwiej sprzedać niż beletrystykę.

      O zarabianiu na self-publishingu będzie można mówić, jeśli większa grupa autorów zacznie uzyskiwać dochody porównywalne z dochodami pisarzy publikujących w wydawnictwach.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.