poniedziałek, 29 czerwca 2015

Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu

Grafoman napisał książkę. Książkę odrzuciły wszystkie normalne wydawnictwa, ale obecnie to nie problem, wystarczy sięgnąć do kieszeni. Tylko które wydawnictwo ze współfinansowaniem wybrać? W podjęciu decyzji warto oprzeć się na opiniach innych. Czasami mogą być kłopoty z ich uzyskaniem, ale nie w przypadku wydawnictwa Psychoskok, które zamieszcza te opinie na swojej stronie. Bo „autorzy publikujący swoje książki i ebooki w naszym wydawnictwie to informacja z pierwszej ręki”. A co mają do powiedzenia ci autorzy, którzy są informacją?

Tomasz Zackiewicz: Arogancja i głupota zwłaszcza polskiego rynku wydawniczego woła o pomstę do nieba. (…) Na tym tle Wydawnictwo "Psychoskok" jest autentycznym ewenementem. (…) potrafi pogodzić ryzyko nietrafionej inwestycji z daniem szansy pisarzowi, który dopiero stawia pierwsze kroczki na tym trudnym rynku.

Zackiewicz nie zorientował się, że całą kasę na inwestycję wyłożył on, a nie autentyczny ewenement. Byśmy powiedzieli, że nie rynek jest głupi, tylko zupełnie ktoś inny.

Adam Brzeski: Wydawnictwo opublikowało (…) wiele pozytywnych recenzji o publikacji charakteryzującej się wyjątkowo niekonwencjonalną treścią z dziedziny obrazującej bezmiar materialnego i psychicznego wyniszczenia przedsiębiorcy przez destrukcyjne orzecznictwo sądowe. (…) Ukazanie się publikacji zaszokowało czytelników powiewem prawdy w zakłamanej rzeczywistości, czego domyślnym odzwierciedleniem jest idea Wydawnictwa Psychoskok.

Chodzi o ideę dziedziny obrazującej bezmiar bezczelności wydawnictwa Psychoskok, które samo sobie pisze pozytywne recenzje?

Krystyna Wróblewska: Wydawnictwo to bardzo dba o swoich autorów poprzez reklamę książki elektronicznej ebook. Ja cieszę się bardzo, widząc reklamę mojej bajeczki na kilku portalach. Wiem, że może nie od razu bajeczka będzie się sprzedawać w dużych ilościach, lecz poprzez reklamę jaką prowadzi właśnie wydawnictwo Psychoskok jest szansa, że autorzy zaczną więcej się interesować tym wydawnictwem, które to ma naprawdę dobrych autorów książek elektronicznych jak i w wydaniu papierowym dla dzieci i dorosłych.

Po prostu… bajeczka!

Dariusz Grabowski: (…) bardzo dziękuje za miłe przyjęcie u Państwa w biurze.

Kawą poczęstowali?

Małgorzata Chaładus: Moja oczekiwania wobec wydawnictwa "Psychoskok" nie zawiodły mnie.

Jeśli człowieka nie zawodzą jego oczekiwania, to naprawdę może uznawać się za szczęśliwca.

Piotr Kociszewski: Mogę tylko ponarzekać na brak zainteresowania dziedziną parapsychologiczną, ale do tego tematu trzeba dorosnąć, lecz to jest niezależne od redakcji.

Redakcja Psychoskoka dorosła do tematu zainteresowania dziedziną parapsychologiczną.

Patryk Nowodworski: Nie żądali ode mnie (…) informacji o wykształceniu (…)

Wyczuli, że nie ma się czym chwalić, i wykazali pełnym taktem?

Wiktor Jorkstam: W wydawnictwie Psychoskok cenię sobie ich bezpośredni kontakt i wręcz osobistą relację z wydawcami.

Chyba czegoś nie rozumiemy. Co autora może obchodzić, jaką relację ma Psychoskok z innymi wydawcami?

Marta Malska: (…) jestem niezwykle dumna z profesjonalności i rzetelności, jaką wykazali się pracownicy wydawnictwa.

No proszę, macierzyńskie uczucie dumy, że potomstwo świetnie się sprawuje, Psychoskok też potrafi wzbudzić.

Hanna Lipińska: Urzekła mnie już sama nazwa „Psychoskok” (…)

Nas też urzeka, tylko nie wiemy, co to znaczy: skok na psyche, skok psychola, psychiczny skok?

Dorota Suder: Witam Drogie Państwo bardzo serdecznie i z wielką przyjemnością piszę, jak wielki dar z Waszej strony mnie spotkał. To dar dobrego i życzliwego serca skierowanego w stronę bliźniego, który po raz kolejny odczuł, że nie jest sam, a wokół niego wspaniałe Osoby niosą mu radość, dzięki której jego życie spowija blask i nadzieja! .

Hm. Może „Drogie Państwo” powinno zmienić nazwę na „Psychochrystus”?

Michał Majewski: (…) w rozmowie z Panią Wiolettą Tomaszewską, która rzeczowo i cierpliwie odpowiadała na moje pytania usłyszałem to, co chciałem.

Pytanie za sto punktów: jak pan pójdziesz do prostytutki, to usłyszysz pan, że masz małego czy dużego?

Amadeusz Putzlacher: Miałem (…) możliwość wpłacenia pieniędzy w dwóch ratach (…)

Łaskawcy.

(…) zapisane w umowie 10 artykułów na temat utworu zostało nawet przekroczone.

To są giganci, zapisali 10 artykułów, a zrealizowali 11 czy nawet 12.

Karol Machnowski: Opiniuję pozytywnie we wszystkich ocennych wymiarach, jakie tylko można przypisać wydawnictwu.

Proszę brać przykład, jak można ująć zagadnienie całościowo.

Pozostaje tylko polecić Psychoskok, więc polecam.

I jak elegancko można podsumować.

Korekta rzetelna, a jednocześnie nienarzucająca własnego pryzmatu (…)

Tak, zauważyliśmy, że w Psychoskoku nie narzucają własnego pryzmatu. Pryzmatu języka polskiego też nie.

Kiedy czytam sobie inne zamieszczone opinie, muszę stwierdzić, że wszystkie pozytywne oceny, mają pokrycie w rzeczywistości (…)

A co? Jakaś wredota utrzymywała, że nie mają?

Witold Oleszkiewicz:
Z Psychoskokiem miła i owocna
Jest współpraca - bez dwóch zdań
By zadowolony był twórca
Dokładają wszelkich starań

Mamy nadzieję, że w swoim tomiku poezji Oleszkiewicz bardziej dopracował rymy.

Jolanta Maria Kaleta: Mnie jest dobrze z moim Wydawcą. On mnie rozumie i, co ważne, ceni. (…) Z kim mi będzie lepiej?

Partner życiowy może być przypadkowy, ale wydawca w żadnym wypadku.

Ewa Witkiewicz: Mimo, że mieszkam za granicą wcale nie wyczuwam odległości.

Psychoskok psychicznie ją zniwelował.

Przemysław Liziniewicz: (…) należę do osób konfliktowych. A tu - jak na razie - do konfliktu nie doszło (przynajmniej mam takową nadzieję).

Bo może konflikt jest, ale utajony.

Wydaje się zatem, iż wszystko znajduje się na jak najlepszej drodze i jeśli owa droga okaże się niezbyt wygodna, to raczej przeze mnie.

Jest dobrze, a jak będzie źle, to z góry wiadomo, że nie może to być wina tak wspaniałego wydawnictwa.

Jan Puścian: Współpraca z Wydawnictwem Psychoskok od pierwszego kontaktu stała się dla mnie miłym doświadczeniem, nacechowanym rzetelnością i troską jej pracowników w dążeniu do celu, jakim, zwłaszcza dla początkujących pisarzy jest dostępne cenowo profesjonalne wydanie ich książek.

Wydanie książek, których – wnioskując na podstawie języka, w jakim została sformułowana ta opinia – nikt inny by nie opublikował.

Jacek Grzelakowski: Naturalnie, rzutuje to pozytywnie na relacje wydawnictwo-autor oraz na sam wizerunek firmy jako godnej zaufania i poważania, systematycznie zdobywającej należną sobie pozycję na krajowym rynku wydawniczym, na czym nam autorom i zarówno Czytelnikom powinno szczególnie zależeć.

A czemu czytelnikom ma zależeć, i to szczególnie, na tym, by Jacek Grzelakowski miał gdzie popisywać się swoją niezdarną polszczyzną?

Marcin Żak: (…) ukierunkowani są na treść przekazu. Łączą oni w sobie wiele ludzkich, twórczych potencjałów, do których należą zarówno siła poszukiwania, jak również niespotykana moc alternatywy w otaczającym nas świecie płycizn.

Chodzi o płycizny umysłowe niektórych autorów?

Ewa Wilczyńska: (…) byłam pełna obaw i niepewności pt. "Jak to będzie?".

Jak było? Autorka wydała książkę pt. „Bolą mnie gały”.

Grzegorz Kaźmierczak: Wydawnictwo Psychoskok, które boskim zrządzeniem losu dane mi zostało jako pomoc w wydaniu dwóch moich książek: “Potęgi Serca” i “Królestwa Serca”, zapewnia dotarcie myśli mego serca w formie zmaterializowanej książki. Cud narodzin dokonał się właśnie w PSYCHOSKOK. Dar podzielenia się przekazem mego serca jest równoznaczny z dzieleniem się obfitością, którą każdy z nas ma. Pomocą Wydawnictwa dokonał się cud zaistnienia i dotarcia w formie papierowej i elektronicznej do każdego, kto zechce sięgnąć po wibracje zawarte w tej pracy. Przekłamania energetyczne, które powstały w wyniku burzliwej korekty, zsynchronizowałem ponownie sercem, aby stanowiły całość.

Biorąc pod uwagę człon „psycho” w nazwie wydawnictwa, sądzimy, że Kaźmierczak trafił ze swoimi książkami do właściwego.

Sylwia Niemczyk: Wydawnictwo Psychosokok jest prawdziwą perłą na rynku wydawniczym. (…) Piszę właśnie trzecią książkę i nie wyobrażam sobie, żebym mogła wydać ją gdzie indziej niż w wydawnictwie Psychoskok. To najlepsze miejsce do jakiego autor może trafić.

Łubu dubu, łubu dubu.

Oczywiście nie jest tak, że autorzy są wyłącznie zachwyceni, niektórzy mają zastrzeżenia, ale drobne, można powiedzieć, że nawet niewarte wzmianki:

Jolanta Maria Kaleta: Jeżeli bym mogła, aby ocena była rzetelna i pełna, to sugerowałabym troszkę więcej odwagi na polu reklamy. Wydawnictwo skromnie sądzi, że wydane u nich dzieła obronią się same i nie chce nachalnie narzucać Czytelnikowi, po którą książkę powinien sięgnąć, jak czyni to wielu innych wydawców.

Ten brak nachalności widoczny jest zwłaszcza w portalu „Lubimy czytać”, gdzie Psychoskok wystawia swoim książkom najwyższe noty, ze skromności nie podając, że konto należy do jego pracownicy.

Grzegorz Kaźmierczak: (…) okładka pierwszej mej książki, będąca energetycznym przekazem, mimo prawidłowego próbnego egzemplarza, w następnych książkach została rozbita, tworząc zupełnie nowy obraz i nowy przekaz, którym się stała. W drugiej książce po ostatecznych uwagach, otrzymałem informację, iż książka już poszła niestety do druku. Czynnik ludzki nie zawsze spójny jest z boskim.

Nie wątpimy jednak, że Psychoskok tego boskiego ideału jest blisko. O czym świadczy fakt, że na 57 opinii nie ma ani jednej negatywnej. A Psychoskok zapewnia nas: „nie wybieramy tylko pozytywnych opinii – publikujemy wszystkie, jakie otrzymujemy od naszych Autorów”. Takiej uczciwej firmie nie można oczywiście nie wierzyć, że niepochlebnych ocen nie kasuje. A wziąwszy pod uwagę, że ludzie chętniej krytykują niż chwalą, przy dobrowolnej pochwale ze strony ponad pięćdziesięciu autorów i całkowitym braku niezadowolonych, trzeba uznać, że Psychoskok to najlepsze wydawnictwo w Polsce. Co tam w Polsce, w całym uniwersum.

czwartek, 25 czerwca 2015

Nur für Frauen

Są trzy rzeczy, które powodują degenerację mózgu: choroba Creutzfeldta-Jakoba, katolicyzm à la Tomasz Terlikowski i feminizm à la Magdalena Środa. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu i rozczarowaniu to ostatnie dopadło wybitną pisarkę, której twórczość uwielbiam, a mianowicie Olgę Tokarczuk. Będąc nominowaną do nagrody literackiej Gryfia za „Księgi Jakubowe”, zażądała ona wycofania nominacji, gdyż w jury nagrody nie są zachowane parytety, na trzech mężczyzn jest tylko jedna kobieta. O co chodzi, zapytają państwo. Tokarczuk ma prawo być zwolenniczką parytetów, uważać, że powinny być stosowane w gremiach przyznających nagrody literackie, i odmawiać swojego udziału tam, gdzie, jej zdaniem, zamiast równouprawnienia jest seksizm. Ano chodzi o to, że GRYFIA JEST SEKSISTOWSKĄ NAGRODĄ LITERACKĄ PRZYZNAWANĄ WYŁĄCZNIE JEDNEJ PŁCI. To, że pisarze mężczyźni są dyskryminowani i z góry wykluczeni z konkursu tylko dlatego, że są mężczyznami, Tokarczuk jednak nie przeszkadza.

Kiedy zobaczyłem nagłówek artykułu opisującego jej rezygnację, byłem święcie przekonany, że protestuje ona właśnie przeciwko wykluczaniu z konkurencji innych pisarzy tylko z powodu ich płci. Czy przypadkiem nie właśnie takiej dyskryminacji sprzeciwiają się normalne feministki w odróżnieniu od tych spod znaku Magdaleny Środy, walczących o wprowadzenie matriarchatu? Tymczasem okazuje się, że Tokarczuk jest wielką entuzjastką Gryfii. Ciekawe, co powiedziałaby na ustanowienie nagrody literackiej wyłącznie dla mężczyzn? Przecież urządziłaby raban, że to granda, męski szowinizm, bezprzykładna dyskryminacja. Co więcej, nigdy takiej nagrody w historii nie było, kobiety od samego początku mogły stawać w literackie szranki na równych prawach z mężczyznami. Ale może uważają, że piszą gorzej od swoich kolegów po piórze i w równej konkurencji nie mają szans, stąd odrębne konkursy, wyłącznie dla nich, są zasadne? Tak jak w sporcie, gdzie dyscypliny muszą być rozdzielone, bo kobieta jest od mężczyzny fizycznie słabsza. Jeśli tak, jeśli Inga Iwasiów, pomysłodawczyni Gryfii, doszła w swych badaniach do konkluzji, że płeć piękna jest również słabsza intelektualnie, to ja natychmiast zamykam dziób i przestaję przeciwko tej nagrodzie protestować.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Potrawka z puszczyka

Lampa i Iskra Boża wydała pod koniec zeszłego roku zbiór tekstów Marty Syrwid, publikowanych wcześniej w „Lampie” w rubryce „Koktajl z maku” (książka nosi ten sam tytuł). Są to analizy grafomańskich utworów, w tym także self-publisherskich.

Bardziej niż treść książki, choć czyta się przyjemnie i można się pośmiać, zainteresowały mnie reakcje na nią. Bo oto kobieta od sześciu lat (czyli zaczęła w czasach, kiedy jeszcze nie było mojego bloga) regularnie co miesiąc rozprawia się z grafomanami. Czyta ambitnie całe dzieła, a nie ogranicza się, jak to najczęściej robię ja, do fragmentów. Cytuje kulawe frazy i drze z nich łacha. Szukam więc komentarzy, że to jest niesmaczne, że pluje jadem, że ma się ograniczyć do skrytykowania jednego utworu i więcej autorem się nie zajmować. Nie znajduję. Nikt nie pochyla się nad nią z troską, że marnuje swój czas, że mogłaby wykorzystać go na czytanie wartościowych powieści albo jako pisarka na napisanie własnej książki. Żadnych oskarżeń, że znalazła sobie sposób, by się wypromować. Nikt nie wypisuje bredni o prowadzeniu krucjaty.

Byłem ciekaw, czy w książce znajdą się omówienia utworów grafomanów, których miałem na tapecie, i na jedno takie nazwisko natrafiłem: Aleksander Sowa. Marta Syrwid poświęciła mu aż dwa rozdziały, jeden omawiający prozę, drugi poezję. Bo może nie każdy z państwa wie, ale Sowa to nie tylko prozaik i wybitny znawca tematyki wydawniczej tudzież motoryzacyjnej, lecz także poeta: „Biała mokra bluzeczka / Sklejona do piersi / Uśmiech radosny jej / Grobowiec nadziei naszej”. Muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu dla Syrwid, bo przeczytała większość tego, co gigant – jak go nazywa – stworzył. Ja wymiękłem po kilku stronach „Ery Wodnika”, którą chciałem zrecenzować po omówieniu jego eseju poradnikowego. Można powiedzieć, że grafomańska powieść jest doskonałym tworem ewolucyjnym: przed krytyką chroni ją to, że nie da się jej przeczytać.

Tak swoją drogą, Sowa żyje w przekonaniu, że tylko ja uważam go za grafomana i że rozpowszechniam tę kalumnię, bo napisał lepszy poradnik od mojego i jakoś muszę zniszczyć konkurencję. Chciałbym usłyszeć, jakie będzie miał wytłumaczenie, dlaczego za arcygrafomana uznała go Marta Syrwid.

Omawiając powieść „Enter” („Cytat reprezentatywny: Orgazmy przeżywać potrafi każda, nawet najbardziej przaśna dziewka bez moralności, ale człowieczeństwo sięga głębiej”), będącą przedrukiem wpisów blogowych, Syrwid przytacza chwalby własne Sowy, że te wpisy miały ponad 135 tysięcy wyświetleń, i komentuje: „Jeżeli to prawda, nie chcę już żyć na tym świecie”. Otóż wydaje mi się, że pani Marta wcale nie musi opuszczać ziemskiego padołu. Gdzieś ostatnio Sowa wychynął mi z odmętów internetu, podając, że sprzedał 50 000 egzemplarzy swoich książek. Wziąwszy pod uwagę, że napisał ich 250, w tym takie niewątpliwe hity, jak „Podróż Mazika maluchem przez Czechy z zaoszczędzeniem dwóch kropel paliwa na 100 km”*, ta liczba nie robi wrażenia nieprawdopodobnej. Będę się jednak upierał, że Sowa konfabuluje, bo autor z taką liczbą sprzedanych książek (już niezależnie, czy wielu tytułów, czy jednego) jest zwyczajnie wśród czytelników postacią rozpoznawalną. Tymczasem Sowę, owszem, znają, ale nie czytelnicy, tylko analizatorzy zjawiska self-publishingu.

*Proszę się nie zdziwić, jeśli natkną się państwo na oburzone dementi Sowy, że żadnej ze swoich powieści wcale tak nie zatytułował i że kłamię, zawyżając liczbę napisanych przez niego książek. Odkryłem, że facet jest idealnie ślepy na sarkazm, teksty odczytuje dosłownie, jakiekolwiek odejście od dosłowności powoduje, że nie rozumie on komunikatu piszącego.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Przyślij opowiadanie

Przyznam się, że trochę poczułem się zawstydzony rozczarowaniem Jacka Slaya moim konstruktywnym wpisem o tworzeniu opowiadań. I powoli wykluł się pomysł, jak okazać się trochę bardziej pomocnym. Oczywiście nadal trzymając się z dala od teoretycznych wskazówek, które w przypadku literatury mają mniej więcej tyle samo sensu, co nauka pływania na suchym lądzie. Pomysł zasadza się na zamieszczeniu na moim blogu dwóch opowiadań kryminalnych, mojego (co czynię dzisiaj) i nadesłanego. W pierwszym przypadku liczę na zgłoszenie uwag i poprawek (opowiadanie publikuję w stanie surowym, nikt go jeszcze nie czytał, nie było żadnej redakcji), z czego może wykluje się dyskusja o zastosowanych rozwiązaniach, w drugim opatrzę opowiadanie swoimi komentarzami.

Warunki nadsyłania opowiadań. Termin do 15 lipca (czyli równo miesiąc na napisanie), w pliku wordowskim na adres pollak[małpa]szwedzka.pl. Objętość opowiadania od trzech do pięciu tysięcy słów. Jedno na osobę. Tematyka kryminalna, ale nie może to być konwencjonalny schemat od morderstwa przez śledztwo do złapania mordercy. Ponieważ do omówienia wybiorę zapewne opowiadanie rokujące, a nie najlepsze (żeby była jak największa korzyść dla postronnych), autorowi najlepszego proponuję publikację u mnie na blogu z moją redakcją. Trochę osób ten blog czyta, poza tym to już chyba jakaś nobilitacja, że przeszło się selekcję dokonaną przez autora kryminałów. Pozostałych opowiadań nie będę redagował, omawiał ani nie będę formułował o nich swoich opinii. Teksty niechlujne (np. z dużą liczbą błędów ortograficznych) czy grafomańskie odpadną po przeczytaniu pół strony (jako niepublikowane nie będę ich oczywiście na swoim blogu krytykował).
To wstępne założenia, wszystko będzie zależało od zainteresowania i poziomu nadesłanych utworów, zastrzegam więc sobie prawo by (za zgodą autorów) rzecz zorganizować inaczej lub w ogóle od niej odstąpić. A jeśli propozycja okaże się nieatrakcyjna i nikt nie przyśle, to rzecz umrze śmiercią naturalną.

A teraz do opowiadania, które zamieszczam dzisiaj. Nosi tytuł „Książka”, to kontynuacja cyklu opowiadań zebranych w zbiorze „Czarna wdowa” (dostępnego w Amazonie). Akcja dzieje się w USA, z tego względu, że chciałem z tym cyklem wejść również na rynek anglojęzyczny.


Paweł Pollak

KSIĄŻKA

Tekturę paczki rozdarła, nie patrząc, kto jest nadawcą, i lekko zdziwiona wyciągnęła książkę. Jeśli pamięć jej nie myliła, żadnej ostatnio nie zamawiała. Zresztą kupowała niemal wyłącznie pockety i z całą pewnością szkoda byłoby jej pieniędzy na takie bibliofilskie wydanie w grubej, chyba skórzanej oprawie.
Wypukłe, krwistoczerwone litery tytułu układały się w słowo KANALIA. Pod spodem mniejsze już i bledsze informowały, że to powieść kryminalna. Nazwisko autora, Hank Conway, znała, ale nie jako pisarza. Musiała to być przypadkowa zbieżność, bo tamten nigdy nie przejawiał literackich aspiracji.
Otworzyła na pierwszej stronie:

Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada ich pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia własnym uczuciem, jakie charakteryzuje początkowe wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja, że coś zmienią. Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego ze złośliwości.
– Kocham cię – te słowa były już tylko echem poprzednich.
Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego gestu, że chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie radości, tylko zadowolenia z posiadanej przewagi.
– Żeby chociaż raz usłyszeć „tak” – chłopak powiedział na głos to, o czym marzył.
– Tak.
– Co „tak”?
– No usłyszałeś. A teraz wynoś się.

Poczuła, jak robi się jej gorąco. Nie pamiętała tej rozmowy, ale kiedy przeczytała jej opis, nagle zobaczyła ich dwoje, jak stoją tam pod bramą, a ona posyła go do diabła. Bo był natrętny i żałosny z tą swoją miłością. Tego nie wyjaśnił. Nie napisał, jak ciągle skomlał, żeby zgodziła się z nim chodzić. Tylko pokazał ją tak… wrednie. A ona wcale nie była wredna, miała go po prostu dosyć.
Przysiadła na kanapie i nerwowo zaczęła wertować stronice. Nie zwracając uwagi na fikcyjną akcję, zatrzymywała się na fragmentach, w których opisywał właśnie ją. Nawet nazwisko bohaterki na to wskazywało, było anagramem jej prawdziwego. W trakcie czytania wzbierała w niej coraz większa złość: pokazał ją jako dziwkę i psychopatkę, zepsutą na wskroś kobietę, która nie potrafiła pójść za głosem miłości. Która odrzuciła zakochanego w niej człowieka, mimo że odwzajemniała jego uczucie. Bzdura! Nigdy go nie kochała! Może tak czasami jej się wydawało, może czasami powiedziała o dwa słowa za dużo, ale każdy ma przecież prawo do wątpliwości, do wycofania się ze złożonych deklaracji. A patrząc z dzisiejszej perspektywy, była pewna, że podjęła wtedy dobrą decyzję. Żyła w szczęśliwym związku, jakiego z nim nigdy by nie stworzyła. Bo on wcale jej nie kochał, tak sobie tylko wyobrażał!
Nie miał więc prawa wypisywać, jakim to rzekomo wielkim uczuciem ją darzył i jak ona niby to uczucie zdeptała. Wkładać w usta słów, które, nawet jeśli je wypowiedziała, nie były świętą przysięgą przypieczętowaną krwią. Nie miał prawa winić jej za to, że się po ich powtórnym spotkaniu nie pozbierał, oskarżać o zniszczenie mu życia. Nie domagała się, by odchodził od żony. Sam podjął taką decyzję. Był dorosły, dorośli powinni umieć ponosić konsekwencje swoich czynów. Zwłaszcza mężczyźni. Facet musi być twardy, a nie mazgaić się jak pięcioletnie dziecko, któremu lizak upadnie na piasek. A ta powieść była z jego strony jednym wielkim mazgajeniem się. Którego wcale nie usprawiedliwiało to, że odszukała go po latach w Saint Louis (jak dowiadywała się teraz z tej książki, wyjechał tam, bo nie potrafił pozostać w tym samym mieście, co ona). Zgoda, prosiła o wybaczenie, że na studiach wybrała nie jego, tylko wykładowcę od etyki i przyznała, że do tamtego nic nie czuła, imponował jej po prostu wiekiem, dojrzałością, pozycją. Prawda, powiedziała Hankowi, że potrzebuje jego miłości, ale to nie to samo, co „kocham cię”. Pytała, czy nadal na nią czeka. Każdy byłby ciekaw. Owszem, może trochę pośpieszyła się z zapewnieniami, że z nim będzie, ale przecież musiał na te zapewnienia wziąć poprawkę: że mógł być rozdźwięk między tym, jakim go zapamiętała, jaki był w jej wyobrażeniach, a rzeczywistością. Jeśli dwoje ludzi nie widziało się przez sześć lat, muszą się na nowo poznać, odkryć. Na dodatek wyraźnie mu to zasygnalizowała: nie powiedziała, że przeprowadza się do Saint Louis na stałe, tylko na pół roku. Pół roku próby. Potem miała prawo odejść. A że nie przeprowadziła się w ogóle? Nie zdążyła. Poznała Petera. Życie nie toczy się zgodnie z planem, zaskakuje. Jak mogła przewidzieć, że akurat wtedy postawi na jej drodze tak wspaniałego mężczyznę? A ta książka pokazywała, że postąpiła słusznie. Peterowi nigdy nie przyszłoby do głowy mścić się na niej, ogłaszając publicznie takie oszczerstwa.
Publicznie… Odłożyła wolumin i sięgnęła po tablet. Wpisała w okienko wyszukiwarki nazwisko autora i tytuł powieści. Jakie były recenzje i komentarze? Co on sam mówił w wywiadach o swoim utworze? Kliknęła na „szukaj”, ale zamiast tradycyjnej listy wyników, otrzymała komunikat, że jeśli chce znaleźć strony, na których oba te słowa występują łącznie, to liczba trafień wynosi zero. Sprawdziła pisownię, ale nie zrobiła błędu.
Nie rozumiała tego. Przecież nawet o słabo reklamowanej powieści powinny być jakieś informacje. Choćby na witrynie wydawnictwa. Otworzyła książkę na stronie tytułowej, by sprawdzić, kto ją wydał, ale nazwy oficyny tam nie podano. Ani w żadnym innym miejscu. Dziwne. Wprawdzie bardzo grube okładki i masywny grzbiet mogły sugerować, że to ręcznie przepisany przez mnichów foliał, ale jednak trzymała w ręku normalnie wydrukowaną książkę. O co, do licha, chodziło?
Sprawdziła w katalogu Biblioteki Kongresu, która powinna mieć wszystkie wydane pozycje. Potem Amazon, skąd czytelnik, szukający nawet najbardziej niszowych publikacji, rzadko odchodził z kwitkiem. I tu, i tu pudło.
Czyżby ten palant napisał powieść o nich, żeby wydrukować ją w jednym egzemplarzu i jej przysłać? W jakim celu? A może nikt nie chciał mu tego wydać?
Przeczytała ponownie kilka fragmentów, skupiając się na języku, ale na ile potrafiła ocenić, rzecz była napisana przyzwoicie. Do wielkich znawców literatury wprawdzie się nie zaliczała, prędzej jej domeną była grafika, ale miała za sobą wystarczająco dużo lektur, by rozróżnić między grafomanią a sprawnym piórem. Hank musiał już po spotkaniu z nią odkryć u siebie literackie zdolności. Dlaczego zresztą nie? Za pisanie książek ludzie brali się w każdym wieku.
Sprawdziła w internecie, czy napisał coś jeszcze, ale jego nazwisko nie prowadziło do żadnych trafień. Nie miał nawet profilu na fejsie. Były dwa o identycznych danych, ale jeden z tych mężczyzn zbliżał się już do emerytury, a drugi nie pochodził z USA, tylko z Kanady. Kiedy to ustaliła, zastanowiła się, po co go w ogóle szuka. Przecież nic jej nie obchodził. Żałosny dupek, który nie umiał pogodzić się z tym, że jakaś kobieta go nie chciała. I który nawet nie potrafił się na niej odegrać. Spodziewał się, że zirytuje ją powieścią istniejącą najwyraźniej w jednym egzemplarzu?
Przejrzała wiadomości na swoim profilu. Kilka mało znaczących, jedna od Petera:
„Kotku, będę dzisiaj dopiero o dziewiątej. Musimy zamknąć projekt przed weekendem. Ale żeby Ci to wynagrodzić, zamówiłem dla nas coś wykwintnego na kolację. Nie ujawniam co, bo niespodzianka. Ty zrób tylko atmosferę: rozpal w kominku, przygotuj świece, ubierz się podniecająco i pokrop czymś ładnie pachnącym”.
Poczuła mrowienie w podbrzuszu. Wiedziała, że po takiej romantycznej kolacji będą się kochać przed kominkiem. Długo i intensywnie.
Odpisała mu, że będzie czekać, i poszła do łazienki. Napuściła wody do wanny na półgodzinną aromatyczną kąpiel. Potem wydepilowała nogi i jedno wrażliwe miejsce. Dała sobie dużo czasu na wybór olejków i perfum – miała przecież kusząco pachnieć. Nałożyła delikatny makijaż.
Zdecydowała się na krótką, zwiewną sukienkę z dużym dekoltem. Za oknem panowała już jesień, ale przy ogniu w i tak dobrze ogrzanym domu będzie im gorąco. Wciągnęła pończochy, tę na lewej nodze ozdabiając koronkową podwiązką. Wiedziała, co mężczyźni lubią. Uwiodła niejednego. Co nie znaczy, że jest puszczalska, jak ten gnój ją opisał. Po prostu nowoczesna. Świadoma swoich potrzeb.
Nakryła do stołu, potem dołożyła drewien do kominka, dorzuciła kostki rozpałki i sięgnęła po leżącą na gzymsie zapalniczkę. Płomyki ognia zabrały się za swoją strawę. Wszystko gotowe. Spojrzała na zegar ścienny, mała i duża wskazówka tworzyły wąs, uwinęła się czterdzieści minut przed czasem.
Ciekawe, co Peter zamówił. Na pewno nie pizzę ani nie chińszczyznę, miał właściwe pojęcie, co jest wykwintne. W przeciwieństwie do tamtego pacana. Hankowi zawsze brakowało gustu. Widać to zresztą nawet po tej książce. Okładka to przerost formy nad treścią. Co on chciał wyrazić, dając taką oprawę? Odpowiednią chyba tylko dla Biblii połączonej z Koranem.
Wzięła książkę do ręki i ponownie przewertowała strony, szukając wzrokiem swojego przerobionego nazwiska. Menda. Jak śmie ją tak zniesławiać? Nazywać kanalią?! Może wytoczy mu proces? Ale czy da się pozwać autora za obraźliwą powieść, jeśli obrażany ma jedyny egzemplarz? I wtedy przyszła jej do głowy myśl, która sprawiła, że mimo buzującego coraz żywiej na kominku ognia poczuła zimny dreszcz. Co, jeśli to egzemplarz sygnalny, zapowiedź, że niedługo pojawi się na rynku cały nakład? Przysłał jej nie wydaną książkę, tylko mającą się dopiero ukazać. Tak, to brzmiało prawdopodobnie. W przeciwieństwie do zupełnie nielogicznego wniosku, jaki wyciągnęła wcześniej, że miała być jedyną czytelniczką.
Ale czy w takim razie nie dałoby się temu jakoś zapobiec?
Sięgnęła po telefon.
– Patricia? Tu Cindi, słuchaj, takie pytanie mam do ciebie jako prawniczki. Moja przyjaciółka odeszła od faceta, a ten jest pisarzem i chce się na niej zemścić, opisując ją w swojej powieści. Czy ona może jakoś zakazać mu wydania tej książki?
– Masz przyjaciółkę, która była z pisarzem? Kto to?
– Nie znasz. Nieważne. To jak? Może mu przeszkodzić?
– Nie ma szans, byłoby to naruszenie jego wolności słowa. Pierwsza poprawka do Konstytucji.
– Jak to?! Facet będzie ją obrażał, a ona ma się temu bezczynnie przyglądać?
– Nie bezczynnie. Jak już powieść się ukaże, wtedy pozwie go za znieważenie, zniesławienie, straty moralne i parę innych rzeczy, które przełożą się na kilka milionów odszkodowania. Mogę poprowadzić tę sprawę.
– Co jej z odszkodowania, kiedy pokaże ją jako dziwkę?
– A co ma się przejmować, że ktoś ją nazywa dziwką, kiedy będzie miała parę milionów dolców?
Nie przekonało jej to i rozłączyła się, zła na Patricię, że nie rozważyła żadnego kruczku, jak powstrzymać publikację. Czy nie od tego byli prawnicy, żeby wynajdywać kruczki? Pierwsza poprawka, też coś. Chrzanić pierwszą poprawkę!
A gdyby poprosiła Petera, żeby przekonał gnoja „ręcznie” do niewydawania tej książki? Nie był ułomkiem, do tego w młodości uprawiał boks. Znokautowałby tamtą ciapę w dwie sekundy. Tylko musiałaby go wtajemniczyć w całą historię, a nieszczególnie miała na to ochotę. Poza tym chciała mieć go przy sobie – znowu poczuła mrowienie w podbrzuszu – nie za kratami Rikers Island. A że tamten z rozbitą mordą poleciałby na policję, było pewne jak amen w pacierzu.
Ech, co tu zrobić?
Przerzuciła kartki do końca, jakby spodziewała się, że wraz z rozwiązaniem akcji znajdzie rozwiązanie swojego problemu. Spostrzegła, że powieść została opatrzona posłowiem. Cholera, chyba nie ujawnił w nim, że pisząc, oparł się na faktach? Nie zawarł wskazówek, pozwalających ją zidentyfikować? Nerwowo przebiegła wzrokiem pierwsze linijki, ale to nie było posłowie. To był list. Do niej.

Ty, kanalio, uważasz, że tobie wolno bezkarnie niszczyć drugiego człowieka. Naigrawać się z jego uczuć, pomiatać nimi, by wreszcie pozbyć się go jak zużytej ścierki. Uważasz, że wystarczy rzucić jakimś bezwartościowym „przepraszam”, by świństwo przestało być świństwem, a krzywda krzywdą. Jesteś psychopatką, której wystarczy zmienić telefon, odciąć się od swej ofiary, by zyskać spokój sumienia. Napisałem więc tę książkę, by była twoim wyrzutem. By przypominała ci, co zrobiłaś. By za każdym razem, kiedy na nią spojrzysz, mówiła: bez potrzeby zadałaś niewyobrażalny ból Hankowi, którego całą winą było to, że się w tobie zakochał.
Na razie powieść jest w tym jednym egzemplarzu, który dostałaś. Nie mam jej nawet w komputerze. Bo daję ci ostatnią szansę. Nie naprawienia krzywdy, którą wyrządziłaś, gdyż tego nie da się już naprawić, ale poniesienia za to kary. Jeśli ten egzemplarz zniszczysz, książka przestanie istnieć. Jeśli nie, po twojej śmierci ja lub ktoś z mojej rodziny zgłosimy się do twoich spadkobierców z prośbą o jej udostępnienie. Nie ma powodu, by nie spełnili tej prośby. I wtedy zostanie opublikowany pełny nakład. Cały świat dowie się, co z ciebie za parszywa gnida. Masz w sobie tyle przyzwoitości, by zapłacić za swój postępek? Czy potwierdzisz, że jesteś skończoną kanalią i książkę zniszczysz?

Sukinsyn jebany! W gierki psychologiczne się z nią bawił! Nieudolnie zresztą. Naprawdę spodziewał się, że będzie się biczowała, patrząc na jego „dzieło”? Albo że pierdoleniem o przyzwoitości skłoni ją do zachowania tej książki? Dureń. Skoro to jedyny egzemplarz, to won z nim!
Zdecydowanym ruchem wrzuciła wolumin do kominka. Patrząc, jak płomyki ognia obejmują skórzaną oprawę, zaniosła się niepohamowanym śmiechem.

***

Detektyw Lonny Brisbane, weteran w szeregach NYPD, usiadł na krześle przy odrapanym stole i spojrzał w oczy szczupłemu mężczyźnie, sprowadzonemu do komisariatu pod pretekstem, że ktoś go niesłusznie oskarża o stłuczkę i trzeba sprawę wyjaśnić.
– Co, koleś, myślałeś, że po książce ślad nie zostanie, więc nie chciało ci się jej wycierać? Będzie cię to lenistwo kosztowało dożywocie albo zastrzyk, bo resztki okładki się uchowały, a na nich – pech – odcisk twojego kciuka. A że swego czasu starałeś się o pozwolenie na broń, to i mieliśmy go w bazie.
Mina Hanka Conwaya świadczyła o wyraźnym zaskoczeniu, ale odpowiedź przyszła dużo później, jakby nie wiązała się z jego źródłem.
– Dożywocie? Zastrzyk? Za co?
– Za posłanie Cindi Bonilli na tamten świat. Przed karą śmierci może cię uratować tylko przyznanie się i skrucha.
– Cindi nie żyje?
– Znał ją pan? – włączył się czarnoskóry detektyw Ed Gode.
– Tak, studiowaliśmy razem.
– Utrzymywaliście ze sobą kontakt w ostatnim czasie?
– Nie, żadnego. Spotkaliśmy się przypadkiem nieco ponad rok temu w Saint Louis, gdzie wtedy mieszkałem. Cindi miała tam jakieś sprawy zawodowe. Wypiliśmy kawę i tyle. Nigdy nie łączyła nas bliższa znajomość, więc i nie było powodu, żeby nagle się z takiego spotkania wykluła. Rozmawialiśmy potem może ze trzy razy przez telefon i się urwało. Od tego czasu jej nie widziałem.
Detektywi wymienili spojrzenia.
– Ed, on ma nas za idiotów.
Gode oderwał się od ściany, z której gdzieniegdzie odchodziła farba, 27. Komisariat Policji wymagał doinwestowania, i usiadł obok podejrzanego.
– Proszę przyjąć do wiadomości, że odrobiliśmy zadanie domowe. Szukając powiązań między wami, dotarliśmy do waszych kolegów z New York University, a ci opowiedzieli nam, że był pan w Cindi ogromnie zakochany.
Złapany na kłamstwie mężczyzna z początku nic nie odpowiadał. Potem wzruszył ramionami.
– No dobra, byłem. To nie przestępstwo. Odrzuciła mnie, więc nie lubię się do tego przyznawać. Nikt nie chwali się porażką. A skoro musieliście sięgnąć aż do okresu studiów, by znaleźć powiązania między nami, to znaczy, że powiedziałem prawdę: odkąd skończyliśmy uniwerek siedem lat temu, widziałem ją jeden jedyny raz.
– Niektórzy długo potrafią nosić zadrę w sercu.
– Jest pan z kimś?
Zapytany założył ręce na piersi.
– To moja prywatna sprawa, nic wam do tego, czy z kimś jestem, czy żyję w celibacie. Nie zabiłem Cindi. Nie umiem mordować telepatycznie, a inną metodą nie mógłbym jej zabić, skoro przez ostatni rok nie miałem z nią styczności.
– Można zabić, wysyłając bombę.
– I ja taką bombę jej wysłałem?
– Posłał pan jej książkę.
– I ta książka wybuchła przy rozpakowywaniu? Czy po otwarciu na setnej stronie?
Od strony lustra weneckiego dobiegło pukanie. Na ten sygnał detektywi Brisbane i Gode zostawili podejrzanego i przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Stamtąd przesłuchanie obserwowali porucznik Bess Deagan, która ich zawołała, i prokurator Jack Whitham.
– Kpi sobie z nas – powiedziała Deagan, krzywiąc pełne usta w wyrazie irytacji.
– I de facto się przyznaje – dodał Whitham. – Ale formalnie nie, a bez tego o nic nie da się go oskarżyć.
– Jak to nie? – zdziwił się Brisbane. – Posłał jej książkę napakowaną czeskim plastikiem. To udowodnione: mamy odcisk palca i ekspertyzę laboratorium, że okładki i grzbiet były wypełnione semteksem. A wysyłanie ludziom bomb, które rozrywają ich na strzępy, jest chyba karalne?
Whitham wykonał głową gest, przechodzący od potwierdzenia do zaprzeczenia.
– Bomb tak, materiałów wybuchowych nie. W tej ekspertyzie stwierdzono też, że gdyby Bonilla nie wrzuciła książki do ognia, ta sama z siebie by nie eksplodowała. A nikt inny jej nie wrzucił, bo również zostałby trupem. Nic też nie wskazuje, by Bonilla została do tego w jakiś sposób przymuszona. Czyli poniosła śmierć wskutek własnego działania. Nie można za to skazać innego człowieka.
– Ale przecież nie uprzedził jej, że w okładkach znajduje się semtex – wspomógł kolegę Gode. – To nie była przesyłka od producenta do przedsiębiorstwa prowadzącego roboty górnicze. Conway chciał się rozprawić ze swoją dawną miłością i spodziewał się, że Bonilla, nie wiedząc, co w książce jest, będzie się obchodziła z nią na tyle nieostrożnie, że ten semtex zdetonuje.
– Szkopuł w tym, że nie bardzo na takie nieostrożne zachowanie mógł liczyć – zaoponował ponownie Whitham. – Bonilla musiałaby walnąć książką o ścianę, i to mocno, żeby ta eksplodowała. Albo właśnie wrzucić ją do ognia. Przyznacie panowie, że zwykle ludzie tak z książkami nie postępują. Każdy adwokat będzie wskazywał, że gdyby ofiara normalnie ją przeczytała, a potem odstawiła na półkę, to przez lata nic by się nie wydarzyło.
– Niezła lektura, powieść oprawiona w czeski plastik. Pewnie jako ilustracja do sensacyjnej akcji – skomentował zgryźliwie Brisbane.
– Zgoda, detektywie, że absurd, ale obronie wystarczy mnożyć wątpliwości, winę musimy dowieść my. A jak udowodnić przestępstwo, jeśli jego dokonanie było uzależnione od działania ofiary, którego sprawca – patrząc racjonalnie – nie mógł zakładać ani przewidzieć? Gdyby posłał jej semtex ukryty w drewnie do kominka, byłaby inna rozmowa, a tak?
Prokurator rozłożył ręce, patrząc na pozostałą trójkę. Odpowiedziała mu porucznik Deagan:
– Conway musiał coś do tej książki włożyć albo w niej napisać, na przykład jakąś obraźliwą dedykację, która ofiarę wkurzyła. I on wiedział, że tak będzie. Że zirytowana ciśnie książką o ścianę albo wrzuci ją do ognia.
– Znowu zgoda. Tyle że nie mamy na to cienia dowodu. Na podstawie tych strzępków, które się zachowały, żadnej dedykacji nie odtworzymy. W sumie genialne. Skłonił ofiarę, by podjęła działanie, które doprowadziło do jej śmierci, a zarazem do zniszczenia jedynego dowodu.
– Ale są poszlaki układające się w logiczny ciąg, a jeśli dołoży się motyw, powinno starczyć. Przecież często oskarżacie na podstawie takiego właśnie zestawu – Deagan uniosła ręce, palcami sygnalizując, że ostatnie słowo bierze w cudzysłów – a co ważniejsze, udaje się wam przekonać ławę przysięgłych.
– Za słaby ten motyw. Nawet ja w niego nie wierzę. Moim zdaniem on się nie zemścił za odrzucenie na studiach, bo to zbyt dawna sprawa. I nic nie przemawia za tezą, że sobie z tym odrzuceniem nie poradził. Przeciwnie: ożenił się i nie szukał z Cindi kontaktu, nie dzwonił do niej, nie pisał. Coś się wydarzyło między nimi w Saint Louis, na pewno nie spotkali się tam przypadkiem. Ale nie ma żadnych świadków, że się widzieli, tamtejsza policja na waszą prośbę go przecież sprawdzała i nie natrafiła na żadne powiązania z Cindi Bonillą, nie licząc tych trzech telefonów. Faktem jest, że gdyby nie opowiedział nam teraz o tym spotkaniu, to byśmy się o nim nie dowiedzieli. A przecież nie ujawni nam, jak naprawdę przebiegło.
– Ale co takiego mogło wydarzyć się podczas jednego krótkiego spotkania, że skłoniło go do zabójstwa? – Gode odniósł się sceptycznie do teorii prokuratora.
– A kto panu powiedział, że ono było krótkie? Podejrzany. Może trwało całą noc. I może o tej nocy dowiedziała się jego żona. Może bezpośrednio od kochanki. Rozwiodła się z nim, a on postanowił zemścić się za rozwalone małżeństwo. Wiemy, kiedy był rozwód?
Deagan sięgnęła po segregator z materiałami ze śledztwa, leżący na półeczce pod szybą, i odszukała właściwe zeznanie.
– Niecały rok temu.
– Czyli krótko po tym, jak rzekomo tylko wypił kawę ze swoją dawną miłością. Symptomatyczne. Żona coś mówiła o zdradzie?
– Nie. Powiedziała, że to on ją zostawił. Wynajął sobie mieszkanie, ale ni stąd, ni zowąd z tego mieszkania się wyprowadził, rzucił pracę i wyjechał do Nowego Jorku.
Whitham rozważył te okoliczności.
– A zatem nie miałem racji. Mieszkanie musiało być dla niego i Cindi, ale ta, wbrew jego oczekiwaniom, się nie pojawia, więc on jedzie za nią do Big Apple. Do tej teorii pasują te trzy rozmowy telefoniczne: najpierw ona dzwoni, że jednak z nim nie zamieszka, potem on dwa razy usiłuje ją przekonać, żeby przyjechała.
– Tylko dwa razy? – wyraziła swą wątpliwość Deagan. – Mężczyźni są dużo bardziej wytrwali.
– Może za drugim razem dostał taką odpowiedź, że mu w pięty poszło. Albo miał świadomość, że nic nie wskóra. Kochał się w niej na studiach i na pewno podjął niejedną próbę, by ją zdobyć. Doświadczenie musiało mu podpowiadać, że jest bez szans.
– Nie przemawia to do mnie. Bo po co pojechał za nią do Nowego Jorku, jeśli nie po to, by nakłaniać do zmiany zdania?
– Żeby ją zabić.
– W sposób, który mógł zastosować również z Saint Louis? I czemu czekał z tym rok?
Na te pytania Whitham nie znalazł odpowiedzi.
– Okej, nie upieram się. Istotne jest co innego. Bez względu na to, jakie zachowanie Conwaya zrekonstruujemy, nie mamy dowodu, że stała za nim Bonilla, a co za tym idzie, wiarygodnego motywu do przedłożenia przysięgłym.
– Nic się nie da zrobić? – Brisbane nie ukrywał swego przygnębienia, że mordercę, którego już mieli w rękach, trzeba będzie puścić wolno. – Choćby nieumyślne spowodowanie śmierci?
Prokurator zastanawiał się przez chwilę, potem pokręcił głową.
– Proszę mi wierzyć, że ja też chciałbym łobuza zamknąć. Ale taki zarzut, o jakim pan mówi, wymaga działania lub zaniedbania sprawcy, które bezpośrednio doprowadziło do czyjejś śmierci. Tutaj tym działaniem było wrzucenie książki do ognia. A to zrobiła sama ofiara.
– Jeśli zapomniałabym swojej służbowej broni na stole w domu, wzięłoby ją moje dziecko i się zastrzeliło, to jak nic prokuratura oskarżyłaby mnie właśnie z tego paragrafu – porucznik znalazła argument, przemawiający za tym, że dałoby się skorzystać z furtki wskazanej przez Brisbane’a.
– Zła analogia. Zakłada pani, że broń była nabita. Jeśli zostawiłaby pani pistolet bez naboi, a dzieciak wyciągnąłby je z zamkniętej na klucz szafki, włożył do magazynka i strzelił sobie w głowę, to moja ocena brzmiałaby, że zbyt dużo musiał zrobić, by pani zaniedbanie uznać za prowadzące bezpośrednio do jego śmierci. Materiał wybuchowy nie był uzbrojony i znajdował się w przedmiocie, którego normalne użytkowanie nie doprowadziłoby do wybuchu. Właśnie na to Conway wskazał: nie wysłał do Bonilli bomby pocztowej eksplodującej przy otwieraniu przesyłki, przewracanie stron książki niczym nie groziło.
Spojrzenia całej czwórki skierowały się na podejrzanego, który nie opuścił swojego miejsca, cierpliwie czekając na powrót przesłuchujących.
– Jedyne, o co mogę go oskarżyć – podjął Whitham – to sprowadzenie zagrożenia dla zdrowia i życia drugiej osoby wskutek udostępnienia jej materiału wybuchowego bez zachowania należytych środków ostrożności. Ponieważ ma czystą kartotekę, skończy się wyrokiem w zawieszeniu, jeśli nie grzywną. Nie dość, że kara żadna, to gdybyśmy jednak znaleźli dowody pozwalające wnieść oskarżenie o zabójstwo, jego adwokat usiłowałby ukręcić sprawie łeb, twierdząc, że była już rozpatrywana i zapadł wyrok. Ponieważ chodziłoby o to samo działanie, tylko inaczej ocenione, mógłby tą argumentacją co poniektórego sędziego przekonać.
– Czyli co? – zapytała Deagan. – Umarzamy do czasu pojawienia się nowych dowodów?
– Ad Kalendas Graecas – mruknął Brisbane.
Nietęga mina jego przełożonej potwierdzała, że zgadza się z tymi pesymistycznymi przewidywaniami.
– Nowych okoliczności – sprostował Whitham. – Mordercy puszczani wolno z braku dowodów nie podobają się wyborcom, a prokurator okręgowy myśli o kolejnej kadencji. Zresztą w naszym interesie jest, żeby został na nią wybrany, bo pierwszej wody fachowiec, a z politycznego nadania to się różni zdarzają.
– Jak więc mam zakwalifikować sprawę?
– Oficjalnie – wypadek. Nieoficjalnie – morderstwo doskonałe.

czwartek, 11 czerwca 2015

Pedalska cola

Coca-Cola w przeciwieństwie do naszego przyszłego byłego prezydenta się reklamuje:

Plakat oburzył posła PiS-u Stanisława Piętę:

Dawno nie byliśmy świadkami manifestu takiej pogardy dla chrześcijaństwa, rodziny i godności dziecka. Coca-Cola=wstyd.

Poseł Pięta oburzył się na Twitterze, więc lakonicznie, co, niestety, skazuje mnie na domysły interpretacyjne.
I tak poseł Pięta informuje, że już dawno nie spotkał się z atakami na chrześcijaństwo, co świadczy o tym, iż rzeczy w kraju zmierzają we właściwym kierunku. A po wybraniu biskupiego przydupasa na prezydenta tylko powinny w tym kierunku przyśpieszyć, więc takie plakaty będące manifestem pogardy dla chrześcijaństwa raz na zawsze znikną z naszego krajobrazu. Trzeba przy tym docenić przenikliwość posła Pięty, bo nie każdy od razu ten manifest i tę pogardę dostrzeże. Nikt na plakacie nie polewa krzyża colą ani tym bardziej mniej szlachetną cieczą. Ale właśnie o to chodzi, że krzyża nie ma. A powinien być. Krzyż jest w Sejmie, w szkole, w szpitalu, w urzędzie, więc dlaczego nie ma na plakacie?! A ta butelka coca-coli. Stoi ni w pięć, ni w dziewięć. A gdzie, symboliczne choćby przypomnienie, że to dzięki Wielkiemu Papieżowi Polakowi, który obalił komunizm, mogliśmy polo coctę zastąpić coca-colą?

Pogarda dla rodziny jest bardziej czytelna. Plakat przedstawia dwóch gejów, tworzących najwyraźniej związek i bezczelnie z tego powodu szczęśliwych. A przecież nic nie stało na przeszkodzie, by każdy z nich normalnie się ożenił, unieszczęśliwiając siebie i wybraną kobietę. Umówmy się, że szczęście w małżeństwie to nie jest rzecz najważniejsza, najważniejsze, by tworzyli je mężczyzna z kobietą. A potem mężczyzna może sobie wziąć kochankę, jak mu kobieta, z którą się ożenił, nie pasuje. Grunt, żeby się nie rozwodził, to żaden ksiądz wypominał kochanek mu nie będzie. Czy, w tym przypadku, kochanka. Grunt to dyskrecja. Ksiądz zresztą może podpowiedzieć, jak się takie sprawy załatwia, ma przecież doświadczenie we wciskaniu wiernym, że gosposia to gosposia. Albo samemu być do dyspozycji, bo przecież czasami zamiast gosposi jest kleryk.

Jeśli chodzi o godność dziecka, to najpierw myślałem, że ci geje porwali je jakiejś katolickiej rodzinie. Ale wtedy byliby za kratami, a krat na plakacie nie ma. Czyli adoptowali. Zabrali z domu dziecka. Skandal. Proszę zobaczyć, jakie to dziecko jest uśmiechnięte i rozradowane. Czy to po chrześcijańsku? Chrześcijaństwo jest przecież religią umartwiania się i cierpienia. Chrystus umarł na krzyżu, to jak można się śmiać? Nie, dziecko powinno wrócić pod opiekę siostry Bernadetty. Jako dobra katoliczka wie ona, co jest dla takiego dziecka najlepsze: regularne bicie i gwałcenie, wtedy wejdzie ono w dorosłe życie naprawdę zahartowane.

Jak coca-coli nie piję, tak po twicie posła Pięty poszedłem do sklepu i nabyłem. Napoiłem nią mojego jeża.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

O plagiacie i winie okradzionego

Autor bloga i10 odkrył, że jego wpisy stanowią treść książki Franciszka Kacyniaka pt. „Osiem”, wydanej przez Agencję Reklamowo-Wydawniczą Vectra.

Porównanie tekstów jednoznacznie dowodzi, że plagiat miał miejsce. Kacyniak starał się wprawdzie ukradzione teksty modyfikować, ale po modyfikacji nie ma żadnej nowej myśli, odmiennej fabuły czy innej pointy. Zmieniony jest tylko nieistotny sztafaż, czasami Kacyniak przerabia oryginał tak nieudolnie, że gubi dowcip czy pointę:

Wersja oryginalna:
Widać było, że powinienem się zainteresować.
– Czego znowu? – zrobiłem to co powinienem.
– Jest pewien problem ojcze – nazywa mnie tak gdy czegoś chce. Odłożyłem laptopa.
– Co cię nurtuje córko?
– Widzisz, pojedziemy razem do Łodzi, prawda?
– Prawda.
– I ja tam nie mam koleżanek, prawda?
– Prawda.
– Więc, można by rzec, będę się tam czuła nieco samotna, prawda?
– Nieprawda. Będziesz miała mnie.
– Dziecko w moim wieku... – na co dzień Róża uważa się za dorosłą, więc jeśli sama się nazywa „dzieckiem”, coś knuje. Skupiłem uwagę.
– ...dziecko w moim wieku potrzebuje towarzystwa rówieśników, których mi nie zastąpisz... – zastanowiła się i postanowiła dokończyć – ...kochany ojcze.
– Niby racja. ale o co chodzi?
– Więc będę się czuła samotna.
– Tylko dopóki nie poznasz rówieśników.
– To może potrwać, tato. Bądźmy szczerzy, nawiązywanie kontaktów w dzisiejszych czasach nie jest takie łatwe.
Róża zrobiła przygnębioną minę mającą wizualizować ból jaki jej sprawiają dzisiejsze czasy z całą ich trudnością w nawiązywaniu kontaktów.
Zastanawiałem się dokąd ta rozmowa zmierza.
– Powiedzmy, że nie jest łatwe, choć biorąc pod uwagę możliwości jakie daje internet, moim zdaniem jest łatwiejsze niż w innych czasach.
– Nie ojcze, nie jest łatwe – pokiwała ponuro głową. – I dlatego, ponieważ będę czuła się samotna, pozbawiona towarzystwa rówieśników, skazana na twoje towarzystwo... – spojrzała na mnie - ...dość miłe, ale jednak dzieli nas conajmniej jedno pokolenie...
– Ja ci zaraz dam conajmniej.
– ...dobrze, DOKŁADNIE jedno pokolenie. Więc widzę jedno rozwiązanie problemu.
– Jakiego problemu?
– Problemu mojej samotności tato! Nie słuchasz mnie!
– Słucham, słucham, przepraszam. Jakie widzisz rozwiązanie problemu swej głębokiej i ponurej samotności, córko?
– Kupisz mi jeża!

Wersja plagiatora:
Widać było, że powinienem się zainteresować.
– Czego ty znowu chcesz? – zapytałem, jak zazwyczaj w podobnych sytuacjach.
– Jest pewien problem, tatku – nazywała mnie zawsze tak, gdy czegoś chciała. Odłożyłem wędkę.
– Bo widzisz, przyjeżdżamy razem do ciotuni, prawda?
– Prawda.
– I ja nie mam tutaj koleżanek.
– To też się zgadza.
– Więc mam prawo czuć się nieco samotna?
– Nieprawda. Masz przecież mnie.
– Dziecko w moim wieku... – na co dzień uważała się za dorosłą, ale kiedy sama nazywała się „dzieckiem”, niewątpliwie coś knuła. Skupiłem więc uwagę podwójnie. – ...potrzebuje towarzystwa rówieśników, których mi nie zastąpisz, tatku.
– Niby racja.
– Więc mogę się czuć samotna?
– Tylko dopóki nie poznasz rówieśników.
Zrobiła przygnębioną minę, mającą wyrażać ból, jaki jej sprawiały trudności w nawiązywaniu kontaktów. Zastanawiałem się, dokąd ta rozmowa zmierza. Pokiwała ponuro głową.
– I dlatego, ponieważ czuję się samotna, pozbawiona towarzystwa rówieśników, skazana na ciebie... – spojrzała na mnie – ...chociaż dzieli nas co najmniej jedno pokolenie...
– Ja ci zaraz dam co najmniej – zamachnąłem się w jej kierunku, ale uskoczyła.
– Dokładnie jedno pokolenie. Teraz lepiej?
– Owszem – roześmiałem się.
– Widzę rozwiązanie tego problemu.
Zawsze była rezolutna jak na swój wiek. Być może właśnie dlatego rówieśnicy jej nie rozumieli.
– Jakiego problemu?
Spośród wielu przymiotników, jakich można użyć na określenie mojej córki, szczególnie niepasującym byłby „nierozgarnięta”.
– Mojej samotności, przecież mówię. Tatku, nie słuchasz mnie.
– Ależ słucham – w wodzie coś zabulgotało. – Więc jakie widzisz rozwiązanie tego problemu?
– Złowisz mi złotą rybkę!

Poza kompletnie spieprzoną pointą praktycznie każda poprawka Kacyniaka spłyca tekst i gubi jego sens („rozwiązanie tego problemu” zamiast „rozwiązanie problemu swej głębokiej i ponurej samotności”, ból sprawiają nie dzisiejsze czasy, tylko trudności w nawiązywaniu kontaktów), rozwala jego spójność (np. dodanie passusu, że rówieśnicy nie rozumieją córki, co pokazuje, że córka rzeczywiście jest samotna, tymczasem ta samotność jest przecież rzekoma, czego Kacyniak najwyraźniej nie załapał) czy wprowadza jakiś błąd („ale” zamiast „więc” w zdaniu „więc jeśli sama się nazywa dzieckiem”). Tekst plagiatora jest po każdym względem gorszy (wyłączywszy interpunkcję, ale to pewnie zasługa redaktora, nie Kacyniaka), ale tak będzie zawsze, bo plagiator nie skupia się na tym, by napisać coś dobrego (czego zresztą nie potrafi), tylko na tym, by zatuszować plagiat.

Tłumaczenie się z plagiatu jest zadaniem karkołomnym, więc nie za bardzo wyszło to i Kacyniakowi:

Plagiator pomniejsza swoją winę („zapożyczenia dosłownie kilku opisów”), składa warunkowe przeprosiny („jeśli uraziłem”), implikujące, że tak do końca to wcale nie jest pewne, że wyrządził komuś krzywdę, przy jednoczesnej „zmianie kwalifikacji czynu” z karalnej kradzieży na piętnowane jedynie towarzysko urażenie. Podobnie do Kacyniaka, wielu czytelników odkrywa, że jakiś pisarz formułuje ich myśli, że wyraża dokładnie to, co sami chcieliby powiedzieć. Takie odkrycie nie skutkuje jednak zwykle wydawaniem książek tego pisarza pod swoim nazwiskiem, lecz polecaniem jego twórczości znajomym i przyjaciołom. „Jego opowieści stanowiły dla mnie niedoścignione natchnienie, którego mi brakowało”. To zdanie po prostu rozwala. Nie miałem natchnienia, więc opowieści tego blogera natchnęły mnie, żeby je splagiatować. Ciekawe w tym kontekście są też wynurzenia Kacyniaka, że nie czytuje książek, przez co nie kopiuje stylu innych autorów. Kopiuje gotowe teksty.

Modelowo zachowało się wydawnictwo: natychmiast ogłosiło, że książkę wycofuje z obrotu, wyjaśniło, że Kacyniak wprowadził je w błąd co do swojego autorstwa, i skontaktowało się z rzeczywistym autorem, w celu, jak rozumiem, polubownego załatwienia sprawy. Bo chociaż wydawnictwo nie ponosi winy w sensie etycznym, to prawnym tak. Czyjeś prawa autorskie można naruszyć świadomie bądź nieświadomie, w przypadku Vectry mamy do czynienia z tą drugą sytuacją. Pojawiają się głosy, że Vectra powinna sprawdzić tekst przed wydaniem, są programy wychwytujące plagiaty, stosują je uczelnie. Tyle że na uczelniach plagiaty są masowe, w literaturze to pojedyncze przypadki. Składa się na to kilka przyczyn. Powieści piszą wyłącznie ludzie, którzy chcą je napisać, i powieść jest też celem samym w sobie. Praca magisterska jest niekoniecznie mile widzianym obowiązkiem i tylko etapem prowadzącym do dyplomu. Powieść jest zawsze oryginalna, więc przy wpadce widać jak na dłoni, że plagiat. Praca magisterska jest podsumowaniem tego, co napisali inni, więc można iść w zaparte, że to uprawnione cytowanie, tylko zapomniało się podać źródła. Powieść będzie czytana, toteż wpadka jest pewna jak amen w pacierzu (stąd na plagiat decydują się tylko dzieci albo idioci), w przypadku pracy magisterskiej istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że nikt więcej nigdy do niej nie zajrzy. No i wreszcie student nie podpisuje (a przynajmniej kiedyś nie podpisywał) oświadczenia, że praca jest wynikiem jego oryginalnej twórczości i w razie gdyby było inaczej, poniesie wszelkie konsekwencje, a autor tak, i czasami takie przypomnienie może mieć otrzeźwiające działanie.

W tej sytuacji standardowe zabezpieczenie, w postaci tego właśnie oświadczenia autora, jest dla wydawnictwa wystarczające i poza nielicznymi przypadkami skuteczne. Trudno wymagać, by podejmowało ono ponadstandardowe działania, niewarta skórka za wyprawkę. Kwestią jest, jak zachowa się, kiedy okaże się, że autor skłamał. Czy będzie próbowało kombinować jak Bellona, czy od razu odetnie się od plagiatora i wycofa książkę z rynku jak Vectra. Jeśli to drugie, to wszystko jest w porządku.

Autor bloga złożył na razie zawiadomienie do prokuratury przeciwko Kacyniakowi. Z jednej strony słusznie, bo przywłaszczenie sobie cudzego autorstwa jest przestępstwem na podstawie art. 115 ustawy o prawie autorskim, z drugiej strony jak znam polską prokuraturę, którą usiłowałem np. nakłonić do ścigania złodziei z Chomikuj, to zrobi ona wszystko, by sprawę umorzyć, i jeśli autor nie będzie gotów na wniesienie prywatnego aktu oskarżenia, to nic nie wskóra. Ale chciałbym się mylić, bo niewiele rzeczy bardziej by mnie ucieszyło niż wyrok dla plagiatora. Są tacy „fachowcy”, którzy twierdzą, że autor poszedł do prokuratury, bo musi mieć wyrok w ręku, by móc dochodzić swoich praw na drodze cywilnej, co jest bzdurą. W ogóle zastanawia mnie, że cały tłum ludzi wypowiada się, jakie są możliwości działania w tym przypadku, przy czym prezentuje wiedzę ze źródeł „słyszałem”, „wydaje mi”, „znajomy znajomego miał podobną sytuację”, a nikt nie zajrzy do ustawy, gdzie wszystko jest wprost napisane.

Art. 78 ustawy o prawie autorskim mówi: „Twórca, którego autorskie prawa osobiste zostały zagrożone cudzym działaniem, może żądać zaniechania tego działania”. – To już nastąpiło, książka została wycofana z rynku, a Kacyniak usunął z fejsa profil książki i swój jako jej autora.
„W razie dokonanego naruszenia może także żądać, aby osoba, która dopuściła się naruszenia, dopełniła czynności potrzebnych do usunięcia jego skutków, w szczególności aby złożyła publiczne oświadczenie o odpowiedniej treści i formie”. – Wydawnictwo takie oświadczenie złożyło, od autora zależy, czy mu wystarczy (bo może chciałby np. nie tylko w internecie, ale i w prasie), o oświadczeniu plagiatora trudno powiedzieć, by miało odpowiednią treść i formę.
„Jeżeli naruszenie było zawinione, sąd może przyznać twórcy odpowiednią sumę pieniężną tytułem zadośćuczynienia za doznaną krzywdę (…)”. – W tym przypadku tego zadośćuczynienia autor może dochodzić tylko od plagiatora, bo wydawnictwo też zostało przez niego oszukane i nie miało świadomości, że autorem książki jest ktoś inny.

Artykuł 79, mówiący o naruszeniu majątkowych praw autorskich, przewiduje, że naruszający musi oddać autorowi to, co zarobił na książce (w tym przypadku pewnie jeszcze nic), ale też autorowi należy się dodatkowo odszkodowanie albo podwójne (jeśli naruszenie było niezawinione) lub potrójne wynagrodzenie (jeśli naruszenie zawinione).

Generalnie całkiem sporo kasy można dostać i jeśli ktoś padnie ofiarą plagiatora, to warto, by o nią powalczył. Raz, że mu się takie zadośćuczynienie zwyczajnie należy, a dwa, że w przypadku tak oczywistego plagiatu jest duża szansa, że winni zapłacą odszkodowanie dobrowolnie, woląc sprawy sądowej uniknąć. Przy czym za naruszenie praw majątkowych odszkodowania należy dochodzić też od wydawnictwa, ono z kolei, na podstawie zawartej umowy, będzie mogło później zażądać jego zwrotu od plagiatora. Wydawnictwo nie może się tą umową zasłaniać przed poszkodowanym, mówiąc, plagiator nas okłamał, więc roszczenia wobec nas ze strony autora są bezpodstawne. Poszkodowany przez plagiat nie jest stroną umowy wydawniczej. Jak napisałem wyżej, umowa ze stosownym oświadczeniem (rzekomego) autora nie wyłącza prawnej odpowiedzialności wydawnictwa, usprawiedliwia je tylko w sensie moralnym.

Są dowody na plagiat potwierdzone przyznaniem się do winy, wydawałoby się, że sytuacja jest jasna. Niestety, istnieje taki gatunek ludzi, a w Polsce liczniejszy chyba niż gdzie indziej, którego przedstawiciele uważają, że motorem działań współbliźnich jest wyłącznie chęć zysku i że dla tego zysku dopuszczą się każdej podłości. W związku z tym, jeśli ktoś został okradziony, należy się najpierw zastanowić, jaki mógł mieć w tym interes, że dał się okraść. Na profilu "Czytamy polskich autorów" tę mentalność prezentują panie Monika Morhan („Ale coś mi w tej aferze śmierdzi. Bo i pozycja byle jaka, i mało znane wydawnictwo. Jakby sztucznie nakręcano aferę, żeby sprzedać kiepską powieść”.) i Beata Głąb („Też mnie to frapuje (że cała akcja jest zaplanowana), bo wystarczy że wydawnictwo w ramach "przeprosin" wyda powieść pod nazwiskiem prawdziwego autora a reklamę ma już gotową”.). Morhan na swoje obrzydliwe sugestie nie ma żadnych dowodów, Głąb ma dwa: że wydawnictwo przecież mogło odkryć przed wydaniem, że to plagiat (dlaczego wcale nie musiało, wyjaśniłem powyżej) oraz że bloger pewnie teraz wyda w Vectrze swoją powieść. Tak, dobrze państwo czytają: dla Głąb dowodem na to, że okradziony kombinuje, jest zdarzenie, które być może nastąpi w przyszłości (jest to tak genialne rozwiązanie prawne, że Głąb powinna je opatentować). I które na dodatek wcale niczego nie dowodzi, bo byłoby to naturalne usunięcie skutków plagiatu, choćby w ten sposób, że Vectra mogłaby zorganizować wymianę sprzedanych egzemplarzy książki Kacyniaka na właściwe, inne wydawnictwo raczej nie będzie się w to bawić. Już sam brak dowodów nakazywałby przyzwoitemu człowiekowi zamknąć buzię, a nie dodatkowo pluć na tego, kogo przed chwilą właśnie opluto (nie padłem nigdy ofiarą plagiatora, ale pozwolę sobie antycypować, że tak właśnie czuje się autor, którego utwór został pokancerowany i wydany pod cudzym nazwiskiem). Ale w tej sprawie wystarczy włączyć mózg na pięć sekund, by dostrzec, jaki to absurd. Dlaczego autor miałby przerabiać swój tekst na dużo gorszy, gdyby to była mistyfikacja? A Franciszek Kacyniak, postać przecież realna, to tak z dobrego serca zgodził się na rolę wroga publicznego numer jeden? I dlaczego wydawnictwo nie ma przygotowanej właściwej wersji do wypuszczenia, żeby skorzystać na największym szumie? A i10 zawiadamia prokuraturę o przestępstwie, którego nie było, bo to wcale nie jest karalne, tylko taka forma zabawy?

Dla przeciwwagi odnotujmy fantastyczną reakcję internautów, bo praktycznie wszędzie, gdzie o książce pisało się w internecie, pojawiło się stosowne sprostowanie, że Kacyniak nie jest autorem, tylko plagiatorem (choć część epitetów można by sobie darować).

I tak dotarłem do końca tekstu, a nie wyłoniła się żadna pointa. Idę sobie kupić jeża.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ślepota mola książkowego

Autor bloga Galeria Kongo zamieścił recenzję książki „Gdzie mól i rdza”. Wszedłem, przeczytałem, przyjąłem do wiadomości, że uważa powieść za złą, i miałem właśnie zamknąć okno przeglądarki, kiedy pojawił się komentarz niejakiej Koczowniczki.

Znam tylko "Niepełnych" tego autora. Wrażenia miałam mieszane. Niektóre partie książki uważam za bardzo dobre, inne za niedopracowane albo przydługie. W jednym z fragmentów niewidomy od urodzenia bohater myśli tak: "Staram się zorientować, czy poza ptakami mam w zasięgu wzroku inne zwierzęta". A przecież człowiek niewidomy od urodzenia, nie mający wzroku nie może ocenić, co znajduje się w zasięgu jego wzroku. Szkoda, że pan Pollak nie dopracował tej powieści.

Cofnijmy się trochę w czasie. Koczowniczka zamieściła recenzję „Niepełnych” na swoim blogu. Dość krytyczną, ale na krytyczne recenzje reaguję po prostu zamknięciem okna przeglądarki, a po godzinie nie pamiętam, co w nich było. Tutaj nie zamknąłem, bo Koczowniczka robiła właśnie to, co w komentarzu powyżej: pokazywała mnie jako idiotę, który albo nie wie, że niewidomy nie widzi, albo zapomina, że ma niewidomego bohatera. Do tego myliła sporo faktów z powieści. Zastanawiałem się, co z tym fantem począć. Nie uśmiechała mi się dyskusja z osobą, która stosowała następującą logikę: „Również starszy brat Jacka nie budzi sympatii (…) Choć jest lekarzem (…) źle wyraża się o szkole dla niewidomych w Laskach” (proszę mi wyjaśnić, dlaczego o lekarzu źle świadczy to, że ma niepochlebną opinię o Laskach). Z doświadczenia wiedziałem też, że dyskusja z blogerem, który nie potrafi z sensem napisać o książce, jest bezcelowa. Uwag autora tak czy tak nie przyjmie do wiadomości, a będzie zarzucał mu, że czepia się o negatywną recenzję (taki zarzut potrafią postawić nawet blogerzy, którzy napisali recenzję pozytywną (sic!), kiedy zwraca im się uwagę, że na przykład nie powinni ujawniać zwrotów akcji). Postanowiłem przełknąć tę gorzką pigułkę i machnąć na wpis Koczowniczki ręką.

Półtora miesiąca później natknąłem się na recenzję innej mojej książki. Niemile zaskoczony zobaczyłem, że Koczowniczka dzieli się pod nią swoimi odkrywczymi przemyśleniami, jak to nie wiem, że ślepy nie może mieć nic w zasięgu wzroku. Uznałem, że w tej sytuacji nie mam wyboru, skoro panienka zamierza łazić po internecie i prezentować mnie jako półgłówka. Na dodatek bez szans na sprostowanie, bo skoro recenzja dotyczyła innej książki niż „Niepełni”, to jej autor nie miał możliwości wskazania Koczowniczce, że bzdury pisze, że w powieści jest wytłumaczone, dlaczego Jacek posługuje się takimi pojęciami jak „zasięg wzroku”. Zamieściłem więc na jej blogu wyjaśniający komentarz, możliwie suchy i rzeczowy (a i tak został oceniony, że nie podoba mi się krytyka). Tak, jak się spodziewałem, do Koczowniczki nic z tych wyjaśnień nie dotarło, ale miałem nadzieję, że powstrzyma ją sam fakt, że bronię swoich rozwiązań. Przez jakiś czas wydawało się, że cel osiągnąłem, ale nie, skoro teraz znowu wyskoczyła ze swoim, tradycyjnym już, komentarzem. Odpisałem jej:

Szanowna Pani Koczowniczko, wyjaśniłem Pani, dlaczego Jacek używa pojęć będących w przypadku osoby niewidomej pozornie bez sensu. To wyjaśnienie zostało zresztą expressis verbis zawarte w powieści. Jacek robi to świadomie, jest to wyraz niezgody na ograniczanie jego świata z racji tego, że jest niewidomy. Dlatego mówi „patrzę”, „widzę”, posługuje się nazwami kolorów. Byłbym więc wdzięczny, gdyby przestała Pani pod każdą recenzją mojej książki zamieszczać komentarz dowodzący, że jestem półgłówkiem, który podczas pisania albo zapomina, że ma niewidomego bohatera, albo nie wie, że niewidomy nie widzi.

Koczowniczka odpowiedziała: Ależ po co te nerwy, przecież czytelnik ma prawo skrytykować te elementy książki, które wydały mu się niedopracowane i kiepskie. A wyjaśnienie, którego Pan udzielił, nie trafiło mi niestety do przekonania. Osoba niewidoma od urodzenia nie może wiedzieć, co to jest zasięg wzroku! Nigdy nie twierdziłam, że jest Pan półgłówkiem (zawsze trzymam się zasady: krytykujemy książkę, ale nie autora) i nie pisałam źle o całej Pana książce. Użyłam słów: "niektóre partie książki uważam za bardzo dobre, inne za niedopracowane albo przydługie". Pana książka wywarła na mnie duże wrażenie i gdyby nie kilka potknięć i słabizn, można by ją zaliczyć do najlepszych polskich powieści ostatnich lat.

No i proszę mi powiedzieć, jak dyskutować z wtórną analfabetką, która na twierdzenie, że z jej oceny _wynika_, że autor jest półgłówkiem, odpowiada, że wcale go tak nie nazwała, a na zarzut pomijania wyjaśnienia zawartego w powieści, że niewidomi pojęć związanych ze wzrokiem używają, chociaż nie widzą, tłumaczy się, że wcale nie napisała źle o całej książce. Uznałem, że trzeba dyskusję pociągnąć, żeby raz na zawsze zamknąć ten temat:

Gdzie Pani w moim komentarzu dopatrzyła się nerwów? Choć nerwy byłyby uzasadnione, bo z Panią to się rozmawia jak właśnie ze ślepym o kolorach. Tu nie ma co trafiać Pani do przekonania, bo Pani nie krytykuje mojej koncepcji bohatera, tylko przemyślaną, świadomie zastosowaną i jednoznacznie w powieści zakreśloną koncepcję Pani przedstawia jako wynik niedoróbki, braku logiki i nieuwagi autora. Przy czym taka niedoróbka i nieuwaga byłyby możliwe tylko w przypadku autora półgłówka, więc jako takiego mnie Pani pokazuje (oczywiście że nie formułując takiego twierdzenia wprost). A osoba niewidoma od urodzenia doskonale może wiedzieć, co to jest zasięg wzroku, bo człowiek jest w stanie rozumowo pojąć, na czym polegają i jak przebiegają zjawiska, których nie widział na własne oczy ani nie przeżył.
Pani wyjaśnienia, że nie napisała Pani źle o całej mojej książce, świadczą o tym, że Pani kompletnie nie rozumie, o co mam pretensje. Nie zastanawia Pani, dlaczego odniosłem się do Pani komentarza, ale ani słowem do powyższej negatywnej recenzji? Jeśli zechce mnie Pani zjechać za koncepcję bohatera, proszę bardzo, to jest Pani święte prawo. Ale jeśli w powieści bohater deklaruje, że kolory są częścią jego świata, bo on nie jest gorszy od widzących, i mówi, że podoba mu się seledynowa farba na ścianach jego pokoju, co jest właśnie wyrazem tego buntu przeciwko niepełnosprawności, a Pani daje wyrwany z kontekstu cytat, że niewidomy mówi, że podoba mu się seledynowy kolor, i komentuje, że autor się pomylił, był nielogiczny i to niedoróbka, bo niewidomy nie może zobaczyć kolorów, to jest to niedopuszczalne fałszowanie albo kompletne niezrozumienie materiału, który Pani ocenia.

Nie widzą państwo tego komentarza w dyskusji pod recenzją? Bo Marlow, czyli ten pan Kongo, go nie dopuścił. W komentarzu nie ma obraźliwych słów, jest rzeczowa polemika, czyli na blogu pana Kongo mamy do czynienia z cenzurą w najlepszym komunistycznym stylu. Po prostu pan Kongo decyduje, kto może prezentować argumenty. Podobnie arbitralnie decyduje, kto może krytykować:

Raz, drugi, trzeci można przeczytać tego rodzaju teksty (mowa o napiętnowaniu grafomanii przez Pawła Pollaka) ale bez przesady. W końcu książki piszą, wydają i czytają dorośli ludzie i każdy decyduje co zrobić z własnymi pieniędzmi i czasem. Ciągłe strzykanie jadem nie tylko, że robi się niesmaczne ale co gorsza jest nudne.

Dla mnie nudne są blogi poświęcone żegludze śródlądowej. Nie przypominam sobie jednak, bym z tego powodu zgłaszał ich autorom pretensje, że nie powinni o żegludze śródlądowej pisać. Po prostu tych blogów nie czytam.
Pan Kongo ma niejakie kłopoty z wyrażaniem myśli, bo nie bardzo wiadomo, jak fakt, że książki piszą, wydają i czytają dorośli ludzie, przekłada się na to, że krytyczne teksty można zamieścić góra trzykrotnie, stosuje interpunkcję godną Kałaskowej (w powyższej wypowiedzi brakuje pięciu przecinków), ale interesujące jest co innego. Poszukałem sobie na blogu pana Kongo i bez trudu znalazłem na nim więcej niż trzy bardzo krytyczne recenzje, w tym wyśmiewanie powieści Katarzyny Michalak i Katarzyny Enerlich, które pan Kongo ma za grafomanki, choć piszą o niebo lepiej od omawianych przeze mnie autorów. Ale oczywiście pan Kongo uprawia krytykę literacką, a ja „strzykam jadem”. Albo hipokryzja godna podziwu, albo nieumiejętność oceny tekstów. I niezła ignorancja, bo regularne komentowanie twórczości grafomanów jest praktykowane nawet w poważnych periodykach literackich (vide np. rubryka „Koktajl z maku” w „Lampie”) i nikt rozsądny nie nazywa tego „strzykaniem jadem”. W tym komentarzu zresztą pan Kongo ujawnił to, co w recenzji jako tako starał się maskować, że jest do mnie uprzedzony. Ale jeszcze ciekawszy jest jego następny komentarz:

Zastanawiało mnie, jakim cudem doświadczeni policjanci nie odróżniają bełtu do kuszy od strzały z łuku.

Nie ma w powieści takiej sytuacji, by policjanci wzięli bełt do kuszy za strzałę z łuku albo odwrotnie. Na dodatek nie chodzi tu o jakieś pojedyncze, epizodyczne zdarzenie, a o kwestię, która pojawia się w kilku miejscach, w związku z czym trudno ją przeoczyć czy źle zrozumieć. Skoro pan Kongo mimo to nie załapał, że policjanci żadnego bełtu do kuszy nie widzieli, to znaczy, że jest wtórnym analfabetą, który nie rozumie, co czyta (w tej sytuacji nie dziwi solidarność z Koczowniczką i niedopuszczanie komentarzy pokazujących jej intelektualne braki). Albo załapał i świadomie kłamie, przypisując mi wymyślone przez siebie błędy, bo bardzo mu zależy, żeby udowodnić, że jestem nieudolnym autorem (który w związku z tym nie powinien strzykać jadem na grafomanów). Za tą drugą wersją przemawiałby następujący passus z recenzji:

(…) trudno zrozumieć czemu Autor tak dużo miejsca poświęcił jego znajomemu, dziennikarzowi lokalnej gazety, bo ani opis panujących w niej stosunków opartych na molestowaniu seksualnym ani jego jazda porsche na basen, by pozostać tylko przy tych przykładach, nawet się nie ociera o rozwiązanie zagadki kryminalnej.

To zdanie jest bardzo zgrabną manipulacją. Rzeczywiście stosunki w redakcji ani wyjazd na basen nie wiążą się bezpośrednio z rozwiązaniem zagadki, czyli pan Kongo napisał prawdę, ale przemilczał, że Kuriata bierze aktywny udział w śledztwie, ten udział jest wynikiem wykonywanego przez niego zawodu (a zatem opisy pracy redakcji są zasadne), a jego teorie są dla tego śledztwa kluczowe. Chyba że pan Kongo rzeczywiście tego wszystkiego nie zauważył. W sumie skoro jeden wtórny analfabeta może przeczytać książkę i nie pojąć, że niewidomy wcale nie widzi kolorów, tylko o nich mówi, to dlaczego drugi nie miałby przeoczyć, że policjantowi ktoś w sposób znaczący w śledztwie pomaga?

Jako pisarz muszę się oczywiście pogodzić z tym, że ktoś będzie negatywnie oceniał moje powieści. I godzę się. Bez słowa przyjmuję do wiadomości, że krytyk ma akcję mojej książki za statyczną i nudną, że uznaje powieść za słabą (sformułowania z recenzji Jane Doe), że zakończenie jest godne telenoweli (to o „Niepełnych”), że tamto, siamto i owamto jest w utworze nie tak, jak powinno. Muszę pogodzić się z tym, że o książkach chcą pisać osoby o tak wątpliwym intelekcie jak Koczowniczka albo o tak ograniczonym warsztacie krytycznoliterackim jak pan Kongo (np. uznawanie za błąd, że bohater ma syna, „który w powieści nie wypowiada ani jednego słowa, bo wyemigrował”, jakby każdy wspomniany członek rodziny bohatera musiał przemówić). Jeżeli pan Kongo chce uznawać za błąd coś, co błędem nie jest, jego sprawa, też nie komentuję. Ale jeśli wymyśla mi sytuacje, których w powieści nie ma, po to, by pokazać, że robię błędy, to tutaj moja zgoda się kończy. Tak samo jak w przypadku robienia ze mnie półgłówka, bo czytająca nie jest w stanie zrozumieć, co napisałem. Jest jakaś granica, której blogerom przekraczać nie wolno. Tą granicą jest rzetelne przytaczanie faktów z powieści, faktów, które komentują i na których podstawie oceniają książkę. Blogowanie to nie pogaduszki przy kawie, gdzie można wymienić się wrażeniami, nie przejmując się, czy dobrze pamięta się szczegóły. To publiczna ocena książki. A jeśli publicznie ocenia się czyjąś pracę, to najpierw rzetelnie należałoby wykonać własną. Trzeba sprawdzić przytaczane fakty i jeszcze upewnić się, czy dobrze się zrozumiało. Bo tego wymaga elementarna uczciwość, to jest kwestia szacunku dla cudzej pracy. Którą można skrytykować, ocenić negatywnie, ale której nie wypada lekceważyć.

I wreszcie nie podoba mi się, że moją pracę ocenia ktoś, kto chowa się za pseudonimem. Debatuję z jakąś Koczowniczką, z jakimś Marlowem. To nie jest realny człowiek. Realny człowiek ma imię i nazwisko. I powinien mieć odwagę je podać, jeśli bierze się za recenzowanie.

A teraz do wtórnych analfabetów, którzy przeczytają ten wpis i zechcą zarzucić mi, że mam pretensje o negatywne recenzje: przeczytaj wpis jeszcze raz, zastanów się, co mnie skłoniło do jego zamieszczenia (odpowiedź jest we wpisie, ale nie wprost), przeanalizuj zarzuty, jakie stawiam. Dalej uważasz, że zirytowały mnie negatywne recenzje? Umów się z Koczowniczką i panem Kongo na kawę, dogadacie się.

PS. Jeśli komentarz miałby dotyczyć treści „Gdzie mól i rdza”, proszę o pamiętanie, że to kryminał i ostrożne przytaczanie faktów. Jeśli w komentarzu będzie za dużo ujawnione, będę musiał niestety go skasować.