niedziela, 31 maja 2015

The winner is…

Konkurs, w którym można było zdobyć czytnik, cieszył się mizernym zainteresowaniem. Wygrali na tym ci, którzy zdecydowali się wziąć w nim udział, bo w polu musieli zostawić mniej konkurentów.

Żeby wszystko było pico bello, jurorkom nie zostały ujawnione nazwiska konkursowiczów, oceniały anonimowe teksty.

Zwyciężczynią konkursu, wygrywając czytnik Kindle Paperwhite, została pani Anna Kańtoch z Katowic, która o książce „Gdzie mól i rdza” napisała tak:

Brakowało mi takich kryminałów: tradycyjnych, gdzie najważniejsze jest śledztwo, bez nadmiernego psychologizowania i bardzo rozbudowanego obyczajowego tła. Bohaterowie są tu na tyle pogłębieni, by bronić się jako postacie wiarygodne (plus za ciekawe poprowadzenie mało oryginalnego wątku rozwodu), Wrocław zarysowany na tyle precyzyjnie, byśmy uwierzyli, że właśnie w tym miejscu toczy się akcja, ale szczęśliwie autor nie przytłacza czytelników topograficznymi szczegółami. Jest jeszcze trochę sympatycznego humoru i wystarczy, reszta to czysta intryga kryminalna: wciągająca, z dobrze rozłożonym napięciem i ładnie wygranymi tajemnicami, większymi i mniejszymi też – bo przecież nie trzeba mordować wszystkich bohaterów, żeby zaciekawić czytelnika, czasem wystarczy odpowiednio rozegrany drobiazg. Można co prawda marudzić, że zbrodnie są przekombinowane i nikt w realnym życiu takich morderstw by nie popełnił, jednak w tym gatunku to niewielka wada. Jak by na to nie patrzeć, książki Agathy Christie też są dalekie od realizmu, a czyta się je znakomicie.

Drugie miejsce zajęły ex aequo Lena Helman z Krakowa (oceniała „Jak wydać książkę”) i Agnieszka Chodkowska-Gyurics z Nowej Iwicznej („Gdzie mól i rdza”). Nagrodą są po trzy książki Oficynki, wybrane przez laureatki.

Czwarte miejsce zajęła Anna Bittner z Portugalii, a piąte Natalia Styrska z Krakowa. Obie panie przeczytały „Zbyt krótkie szczęście”. Laureatki wybiorą sobie po dwie książki Oficynki.

czwartek, 28 maja 2015

Wpis konstruktywny, czyli jak napisać opowiadanie kryminalne

Po wzięciu przeze mnie pod lupę dyletanckich porad Migury odezwały się głosy, że krytykant jestem, że czepiać się łatwo, trudniej coś doradzić, że mógłbym raz pozytywnie, a nie ciągle tak negatywnie. Postanowiłem zatem stworzyć wpis konstruktywny i podpowiedzieć, jak napisać opowiadanie kryminalne. Wyzwania podejmuję się niechętnie, skoro sam owych opowiadań napisałem zaledwie dziewięć, z czego cztery doczekały się jedynie takiej publikacji jak twórczość Aleksandra Sowy.

Na tworzenie opowiadania składają się trzy etapy. Porównałbym je do Monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, gdzie żadne… tfu, wróć, to nie ten tekst. Ale trzy etapy rzeczywiście trzeba przejść:

1. Przeczytaj setki opowiadań kryminalnych.
2. Wymyśl intrygę (inną niż w tych setkach opowiadań) z zaskakującą pointą.
3. Usiądź i napisz.

Ad 1. Jeśli chcesz pisać kryminały, a dotąd nie przeczytałeś albo nie masz zamiaru przeczytać setek opowiadań kryminalnych, weź lepiej udział w maratonie na igrzyskach olimpijskich. Nie masz przygotowania? Do pisania też nie.
Ad 2. Jeśli potrzebujesz porad, skąd wziąć pomysł na intrygę ze zgrabną pointą, podaruj sobie, prędzej zostaniesz astronautą niż pisarzem.
Ad 3. Jeśli po przeczytaniu setek opowiadań, nie wiesz, jak napisać własne, schlej się w trupa, a potem zacznij nowe życie z dala od literatury.

Ha! Wpisy konstruktywne mi się podobają, rach-ciach i gotowe. Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 25 maja 2015

Guru

Ludzie, którzy łapią za pióro, mają na temat pisarstwa dwa błędne wyobrażenia. Pierwsze, że pisać każdy może, drugie, że po napisaniu albo i nienapisaniu czegokolwiek, ma się kwalifikacje, by innych pisania uczyć. Jednym z tych ludzi jest niejaki Łukasz Migura, autor trzech „skończonych i opublikowanych opowiadań”, przy czym przez opublikowanie rozumie on zamieszczenie opowiadania, którego nikt nie chciał wziąć, na swoim blogu. Autor całych trzech opowiadań, przyjętych przez autora do publikacji na własnym blogu, poczuł się powołany, by uczyć innych, jak te opowiadania pisać.

Na tworzenie opowiadania składają się trzy etapy. Prace przygotowawcze, akt tworzenia oraz redakcja tekstu. Porównałbym je do Monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, gdzie żadne nie ma widocznej (na pierwszy rzut oka) przewagi nad pozostałymi.

Żadne co? Żadne etap czy żadne władza? I co ma ustrój polityczny do etapów pisania? A dlaczego nie porównać ich do trzech wagoników, które ciągnie pisarz-kolejka? Też żaden nie ma przewagi nad pozostałymi i też porównanie jest bez sensu. Podobnie jak ten podział. Ponieważ Migura przez prace przygotowawcze rozumie znalezienie pomysłu, tworzenie planu i research, a przez redakcję szlifowanie tekstu, wszystko to mieści się w pojęciu aktu tworzenia.

W pierwszej części powinieneś wykazać się zarówno kreatywnością (oryginalny pomysł), jak i umiejętnością planowania (stworzenie chronologicznego zapisu wydarzeń).

Nie wiem, jak inni autorzy, ale gdyby nie Migura, to ja nigdy nie wpadłbym na to, że do stworzenia opowiadania muszę mieć na owo opowiadanie pomysł. Tylko nie wiem, co z tym chronologicznym zapisem wydarzeń, bo planuję akcję opartą na retrospekcji.

Sam proces pisania obedrze Cię ze złudnych romantycznych wyobrażeń na temat pracy pisarza. To żmudne stukanie w klawisze klawiatury. Ciągłe popychanie fabuły do przodu.

Stukanie w klawisze nie jest żmudne. Przeciwnie, to chyba jedna z najlżejszych fizycznych prac, jaką można wykonywać. A tak z ciekawości. Czy klawisze klawiatury popychają fabułę do przodu równomiernie, czy jednak nie, i na przykład te z górnego rzędu szybciej, a te z dolnego wolniej?

Trzeci etap – redakcja – jest chyba najbardziej niewdzięcznym i znienawidzonym przez wszystkich autorów. Podczas redagowania tekstu musicie przyznać się do własnej niedoskonałości. Kolejne poprawki nie będą dotyczyły wyłącznie interpunkcji i ortografii. Najistotniejsze, a co się z tym wiąże bardziej jeszcze bolesne, będzie wykreślanie zbędnych i nic nie wnoszących do fabuły zdań.

A jeśli autor w miejsce usuniętego zdania wstawi dwa nowe, to ból przerodzi się w euforię? Bolesne to jest czytanie tego rodzaju zbędnych i nic niewnoszących dyletanckich wpisów blogerów, którzy nie potrafią przyznać się do własnej niedoskonałości. Migura nie zna nawet podstawowych pojęć odnoszących się do pracy nad tekstem. Redakcję wykonuje redaktor, osoba postronna. Pisarz może co najwyżej swój tekst poprawiać, szlifować. Oczywiście można słowa „redagować” użyć w znaczeniu „pisać i odpowiednio opracowywać stylistycznie tekst”, ale wtedy nie będzie to żaden trzeci etap, tylko po prostu pisanie. Chyba że poczyni się założenie, że pisarz najpierw tworzy fabułę, nie przejmując się, czy pisze poprawnie i z sensem, a dopiero potem zajmuje się warstwą językową.

W tej części powinieneś spojrzeć na swój tekst całościowo.

To znaczy jak?

Koniecznie pokaż go bliskiej osobie. Sam nie wyłapiesz wszystkich błędów logicznych.

A co jest takiego w błędach logicznych, że nie da się ich – jak rozumiem, w przeciwieństwie do innych – wyłapać samodzielnie? I co ma zrobić autor, którego bliscy nie zajmują się literaturą i nie potrafią wyłapywać błędów logicznych w tekstach?

Unikaj proszenia o opinię innych autorów/pisarzy. Jeśli napisałeś gniota, z całą pewnością Cię skrytykują. Przecież jesteś konkurencją. Jeżeli opowiadanie będzie dobre, również usłyszysz krytykę. Bo przecież możesz kogoś wygryźć.

Jak widzimy, wpis Migury nie został sprawdzony przez bliską osobę, bo logika tego wywodu mocno szwankuje. Strach przed konkurencją nie może być powodem krytyki jednocześnie przy gniocie i przy dobrym tekście. Poza tym to wierutna bzdura, większość pisarzy uczciwie powie, co myśli o ocenianym opowiadaniu. Jeśli będzie dobre i będzie przypominało twórczość oceniającego, wcale mu nie zaszkodzi, bo czytelnicy zachwyceni jakimś tekstem szukają podobnych. Chociaż rzeczywiście należy być wstrzemięźliwym w proszeniu pisarzy o pomoc, ale z zupełnie innego powodu: zwykle na ocenianie amatorskich prac nie mają czasu ani ochoty.

(…) musisz stworzyć bohaterów. Najłatwiej będzie Ci czerpać z rzeczywistości. Dlatego tak istotne jest obserwowanie otoczenia. Ja staram się nadawać moim bohaterom cech osób spotkanych w pojazdach komunikacji miejskiej.

Nie ma to, proszę państwa, jak rady doświadczonego autora trzech opowiadań. Zostawiłem samochód na parkingu, wsiadłem w tramwaj i… bingo! Akurat bilet kasował gość, który idealnie nadał mi się na mordercę. Zepsuty do szpiku kości, chociaż zły nie z natury, a wskutek przykrych życiowych doświadczeń. Dwie sekundy później miałem ofiarę, prostytutkę, która zajmowała miejsce – o ironio rzeczywistości – przeznaczone dla kobiet z małymi dziećmi. Potrzebowałem jeszcze policjanta z wydziału zabójstw, ale akurat żaden tramwajem nie jechał, więc żeby ustalić, jakie będzie miał cechy, musiałem przesiąść się do autobusu. A kiedy ten dojechał do pętli, uświadomiłem sobie, jakim marnotrawstwem było jeżdżenie przez całą moją pisarską karierę samochodem. Ale pretensje mogłem mieć wyłącznie do siebie. Bo czy ktoś bronił mi wyszukiwać w internecie porad udzielanych przez autorów trzech opowiadań?

Istnieje grono ludzi piszących bez planu. (...) Dla mnie jednak jest to niezwykle przydatne narzędzie.

Bez planu pisze na przykład Ryszard Ćwirlej. Mówi, że plan to by sobie nawet przygotował, problem w tym, że później zamiast pisać, szukałby, gdzie ten plan jest. Ale sami państwo rozumieją, że dokonania literackie Ćwirleja są żadne w obliczu trzech opowiadań Łukasza Migury, w związku z czym, jeśli dla Migury jest to bardzo przydatne narzędzie, to będzie nim dla każdego. W każdym razie gwarantuje napisanie trzech opowiadań, które będziemy mogli opublikować na swoim blogu, a potem uczyć innych, jak się pisze opowiadania.

Dzięki temu nie gubię się w kreowanym świecie. Widzę przed sobą zbiór kolejnych celów. Taka terapia małych kroków. Ciężko mi tworzyć, jeśli dążę tylko do wielkiego finału. Muszę mieć po drodze kilka mniejszych sukcesów, bym wiedział, że czynię postępy.

Skończone opowiadanie „Gnijąca wiśnia” Łukasza Migury ma prawie dziewięć stron, a przy takiej masie tekstu naprawdę łatwo pogubić się w kreowanym świecie, nie mając planu. Trudno też dotrzeć do wielkiego finału na stronie dziewiątej, jeśli na drugiej, piątej i siódmej nie odniesie się mniejszych sukcesów i nie będzie widziało postępów.

Z własnego doświadczenia wiem, że najlepsze rzeczy pisze się nie w komforcie, a na rozwalającym się autobusowym fotelu zdezelowanego Ikarusa, gdzie szyby zamiast chronić przed mrozem, przepuszczają chłostający wiatr.

Ponieważ zdezelowane ikarusy rzadko już teraz jeżdżą, mamy wyjaśnienie, dlaczego doświadczenie autora ogranicza się do trzech opowiadań i dlaczego nikt nie chce ich publikować.

A jeżeli chodzi o kreatywność nikt przecież nie broni nam nanoszenia poprawek już w samym akcie tworzenia. Musisz tylko pamiętać, że na pozór nieistotny szczegół może mieć wpływ na wiele późniejszych wydarzeń.

Ech, żeby guru Migura to Panu Bogu w porę podpowiedział, to ten świat może lepiej by wyglądał.

poniedziałek, 18 maja 2015

Czwarta Strona Hucpy

Wydawnictwo Czwarta Strona (Grupa Wydawnictwa Poznańskiego) ogłosiło konkurs Czwarta Strona Fantastyki na powieść fantastyczną.

Ponieważ powieść science fiction chodzi mi po głowie, a w konkursie miały być nagrody finansowe, zainteresowałem się szczegółami.

§ 4 ust. 6. Nagrodą główną w konkursie jest nagroda pieniężna w wysokości 5000,00 zł (słownie: pięć tysięcy złotych) oraz publikacja Utworu przez Wydawnictwo Poznańskie pod marką CZWARTA STRONA, w języku polskim w formie książkowej.
§ 4 ust. 7. Organizator, oprócz nagrody głównej przyzna dwa wyróżnienia. Wyróżniony Utwór zostanie opublikowany w języku polskim w formie książkowej, a Autorzy wyróżnionych Utworów otrzymają nagrody pieniężne w wysokości 1500,00 zł (słownie: jeden tysiąc pięćset złotych) każda.

Niestety, pisarz, którego zachwyciłyby te zawrotne kwoty, gdyż przymiera głodem, a elektrownia regularnie odcina mu prąd za niezapłacone rachunki, ucieszyłby się przedwcześnie. Bo w ustępie 8 tego paragrafu wyjaśnia się, że de facto żadnych nagród w konkursie nie ma:

Główna nagroda i wyróżnienia w formie nagród pieniężnych stanowią jednocześnie zaliczkę na poczet honorarium należnego autorowi z tytułu sprzedaży książki.

Czyli można wygrać, że zapłacą nam honorarium za napisaną książkę. To jest tak wspaniały pomysł, że należałoby go upowszechnić. Niech McDonald’s wprowadzi konkursy, w których do wygrania będzie pensja za smażenie hamburgerów.

Ktoś mógłby wskazać, że pięć tysięcy jest bardzo przyzwoitą zaliczką. Gdyby książka została przyjęta do wydania w normalnym trybie, autor pewnie tyle by nie dostał. Zgoda, szkopuł w tym, że wygranie konkursu wcale mu tych pięciu dych nie gwarantuje: § 4 ust. 10. Jury ma prawo do nieprzyznania nagrody głównej lub innego rozdziału nagród i wyróżnień.

§ 4 ust. 9. Warunkiem przyznania nagrody głównej i wyróżnień jest przekazanie majątkowych praw autorskich do Utworu Wydawnictwu Poznańskiemu sp. z o.o. na warunkach określonych w umowie wydawniczej z Autorem. Wzór umowy wydawniczej jest załącznikiem do niniejszego Regulaminu i stanowi jego integralną część (Zał. Nr 1). Przystępując do konkursu Uczestnik Konkursu akceptuje treść umowy wydawniczej z Autorem.

To i tak nie najgorzej, bo w tego rodzaju pseudokonkursach nieraz trzeba się zgodzić na wydanie nagrodzonej książki na warunkach, które nie zostają ujawnione. Tutaj umowa została przedstawiona do wglądu. Problem w tym, że normalnie warunki wydania można negocjować, autor, który weźmie udział w konkursie, takiej możliwości nie ma. Spójrzmy więc, czy przynajmniej ta umowa, którą trzeba zaakceptować, jest w miarę przyzwoita.

§ 2 ust. 1. Na mocy niniejszej umowy Autor przenosi na Wydawcę na okres 7 lat od daty zawarcia umowy prawa autorskie majątkowe do utworu oraz prawa do zezwalania na wykonywanie praw zależnych związanych z utworem. Prawa te są przestrzennie nieograniczone i mają charakter wyłączny.

Przeniesienie autorskich praw majątkowych jest niezbędne, by wydawnictwo mogło książkę opublikować i ją sprzedawać (autor może też wydawnictwu udzielić licencji wyłącznej, ale w praktyce nie ma różnicy). I nie oznacza to wcale pozbawienia pisarza jego praw, jak lubią twierdzić wydawnictwa ze współfinansowaniem, które zakładają, że przeciętny grafoman tej konstrukcji nie rozumie. Autor jest ograniczony tylko w takim zakresie, że w tym czasie nie wolno mu publikować książki w innym miejscu. Wydawnictwa ze współfinansowaniem stosują licencję niewyłączną, przez co ten zakaz znika, ale tylko w teorii, bo żadne normalne wydawnictwo nie weźmie od autora książki, do której prawa ma również konkurencyjna firma. Siedem lat jest okresem rozsądnym (zwłaszcza że ich bieg rozpoczyna się z chwilą podpisania umowy, a nie publikacji), więc do tego punktu nie można mieć zastrzeżeń.

§ 2 ust. 7. Wydawca jest uprawniony do wydania utworu w ciągu 18 miesięcy (słownie: osiemnastu miesięcy) od dnia zawarcia niniejszej umowy.

No i tu już zrobiło się niefajnie, bo widzimy, że mamy do czynienia z wydawcą, który nie chce brać na siebie żadnych zobowiązań, a autora ma za durnia i próbuje wmówić mu, że daje gwarancję opublikowania książki w ciągu półtora roku. Otóż nie. Sformułowanie „jest uprawniony” oznacza tyle, że wydawca może coś zrobić, ale wcale nie musi. Ten ustęp powinien brzmieć: „Wydawca jest _zobowiązany_ do wydania i przystąpienia do rozpowszechniana utworu w ciągu 18 miesięcy”. Przy takim zapisie, jeśli wydawnictwo zrezygnuje z wydania książki, będzie musiało na mocy art. 57 prawa autorskiego wypłacić autorowi podwójne dodatkowe wynagrodzenie lub odszkodowanie, przy tym przez siebie sformułowanym nie poniosłoby żadnych konsekwencji. Brakuje też zapisu o minimalnej wysokości nakładu i jeśli nawet wydawca zobowiąże się do wydania książki, to bez niego będzie mógł wydrukować na cyfrze 20 egzemplarzy i formalnie spełni warunki umowy.

§ 4 ust. 2. Wynagrodzenie Autora (brutto) strony ustalają na 10% brutto ceny zbytu (…)

10% ceny zbytu to jest najniższa stawka stosowana przez wydawnictwa (co nie znaczy, że rzadko stosowana i że nie zdarzają się niższe). Cena zbytu to cena, po jakiej wydawca sprzedał komuś książkę. Większość nakładu sprzedaje hurtowni za połowę ceny okładkowej. Czyli jeśli książka będzie kosztowała 30 zł, hurtownia kupi ją za 15 zł i autor dostanie 10% z 15 zł, czyli 1,50 zł za egzemplarz.

§ 4 ust. 3. Udział Autora w dochodach uzyskanych przez Wydawcę z zezwalania na wykonywanie zależnego prawa autorskiego będzie wynosił 20% brutto.

Chodzi o dochody z tłumaczeń na języki obce i ze sfilmowania książki. 20% dla autora to jest rzucanie mu ochłapu, uczciwy podział ze sprzedaży praw zależnych wynosi fifty-fifty.

§ 2 ust. 6. Ostateczny tytuł (…) dla utworu ustala Wydawca.
§ 6. Wydawca ma prawo domagania się od Autora wprowadzenia koniecznych, uzasadnionych merytorycznie zmian w utworze, sugerowanych zwłaszcza przez opracowanie redakcyjne.

A tutaj mamy ordynarną ingerencję w osobiste prawa autorskie pisarza. O tytule utworu decyduje wyłącznie jego autor i tylko on rozstrzyga, co jest merytorycznie uzasadnioną i konieczną zmianą w tekście. Redaktor i wydawnictwo mogą zmiany jedynie zaproponować, domagać to się mogą, żeby autor stanął na głowie i zanucił im od tyłu hymn narodowy. Bo tego drugiego ustawa nie zakazuje, natomiast zakazuje, by ktokolwiek inny poza twórcą decydował o formie i treści utworu. Tym samym oba powyższe zapisy są z mocy prawa nieważne (bo umowa nie może być sprzeczna z ustawą), o czym w wydawnictwie Czwarta Strona albo nie wiedzą, albo po chamsku liczą na to, że nie wie tego autor, i chcą się rządzić na jego poletku.

Mamy więc konkurs, w którym można wygrać publikację książki na nieciekawych warunkach i honorarium za tę książkę. Żadnych bonusów dla laureatów z tytułu udziału w konkursie. Autor lepiej wyjdzie na tym, jeśli pośle propozycję wydawniczą do wszystkich wydawnictw, a potem wybierze najkorzystniejszą czy najuczciwszą ofertę. Czwarta Strona najwyraźniej cierpi na brak propozycji wydawniczych i chce w ten sposób ściągnąć do siebie teksty. Uda się jej to, bo autorzy do konkursów się garną, a że najwyraźniej wyłączają przy tym mózg, nie dostrzegają, że tego rodzaju konkursy są wydmuszką, została tylko nazwa. A dla wydawnictwa gratka, bo nie dość, że ma teksty, to jeszcze na wyłączność, gdyż zwykle autor, który śle powieść na konkurs, nie rozsyła jej jako propozycji wydawniczej. Tym samym łatwo przewidzieć, kto będzie prawdziwym wygranym tego pseudokonkursu: Czwarta Strona.

PS. Przed takimi konkursami przestrzegałem już w moim poradniku Jak wydać książkę.

środa, 13 maja 2015

Spotkanie autorskie we Wrocławiu

Jutro, czyli w czwartek 14 maja, o godz. 18.00 będę miał spotkanie autorskie w filii nr 23 Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu przy bulwarze Ikara 29-31. Serdecznie zapraszam.

wtorek, 12 maja 2015

Konkurs piękności

Z wczorajszej czołówki „Gazety Wyborczej”:

Kandydatka PSL-u brzydsza, to i zebrała mniej głosów.

poniedziałek, 11 maja 2015

Chodnik prowadzący ku przeznaczeniu, czyli jak tłuc kasę na grafomanii

Wydawnictwo E-bookowo nas zachęciło:

Oto jest! Najluźniejszy horror tego stulecia! Powieść autorstwa znanego już pisarza Przemysława Kałaski od której wręcz nie sposób się oderwać. Przeżyj przygodę swojego życia pozwalając by uwiódł cię; Wróg z Przeszłości.

Stulecie jak na razie nie jest nawet piętnastoleciem, ale i tak nam to zaimponowało, ostatecznie w kategorii „luźny horror” trwa zażarta walka autorów o palmę pierwszeństwa. I ze wstydem przyznajemy się, że chociaż pasjami czytujemy luźne horrory, to znany pisarz Przemysław Kałaska pozostawał dla nas pisarzem nieznanym. Postanowiliśmy więc ten skandaliczny stan rzeczy zmienić. Nie ukrywamy też, że mieliśmy ochotę na przygodę życia i uwiedzenie.

Książka którą masz przed sobą wiele przeszła a jej kształt zmienił się znacznie względem pierwowzoru. Powieść rozwinąłem od czasu ukończenia pierwotnej wersji dodając nowe rozdziały dzięki którym poznający historię zaszczutej Dorotki, heroicznego Przemka oraz tajemniczego i budzącego grozę Roberta będą w stanie w pełni zasmakować w klimacie Wroga z Przeszłości.

Coś nas ogromnie raziło w tym fragmencie i z początku nie wiedzieliśmy co, ale potem dotarło do nas, że brak konsekwencji w programowym nieużywaniu przecinków, po słowie „Dorotki” jeden się zaplątał.

Ten nowy chłopak... chyba Robert, tak to było jego imię. Zmienił jej życie diametralnie. Boże ! Była zakochana.

Ludzie generalnie nie mają pamięci do imion osób, w których się zakochują i które diametralnie zmieniają im życie.

Opieka nad babcią dobiła Dorotę. Mimo to lubiła staruszkę, zawsze pogodną pomimo choroby. Potem nadszedł sądny dzień. W niedzielę o 8 rano zaszokowana dziewczyna znalazła ciało babki w salonie.

Ergo: babcia chorowała na coś śmiertelnego. Na co konkretnie zeszła, można sobie przeczytać w akcie zgonu.

Jest przystojny, umięśniony i ma dużo pod sufitem

Nie wiemy, czy autor jest przystojny i umięśniony, a na temat tego pod sufitem nie będziemy się wypowiadać.

(…) nakładała na twarz delikatny makijaż. Nie chciała aby był zbyt wyrazisty lub wyzywający bo nazwano by ją wtedy dziwką (…) zbliżał się czas doboru sukienki, która nie mogła być za zwyczajna bo wówczas nazwano by ją oberwańcem

Dzisiaj w tramwaju widzieliśmy trzy dziwki i pięciu oberwańców.

Przy jej pozycji nie ma się zbyt wielu możliwości, a wpadnięcie w oko chłopakowi graniczy z cudem. Musiała celować jak snajper (…)

Chłopakowi w oko.

Zbliżała się godzina wyjścia a łóżko jeszcze nie pościelone, książki nie spakowane i brzuch dopomina się o swoje.

Jeść, proszę państwa, jej się chciało.

Trzeba się śpieszyć, tego to mogła być pewna. Czasu było coraz mniej. Jednak zdążyła. Już szła szerokim chodnikiem prowadzącym ją ku przeznaczeniu. Dotarła do celu acz nie spotkała Roberta tam gdzie mogła się go spodziewać. Nie było go na placu, ani z kolegami. Wpadła na niego w piwnicy i tego się nie spodziewała (…)

W piwnicy się go nie spodziewała, do uczelnianej piwnicy poszła po ziemniaki. Autor o tym nie napisał, bo nie zdążył przy tym błyskawicznym tempie akcji, ale innego być nie może, skoro bohaterowie chodzą po chodnikach prowadzących ku przeznaczeniu.

Robert stał tam, ale jego usta wmieszane w usta jego ex dziewczyny ukrywały taniec ich języków.

Czyż grafomania nie jest piękna?

Jeden z nauczycieli oświadczył ze smutkiem w głosie, że uczennica została pogryziona przez psa wilczura i przebywa teraz na ostrym dyżurze w szpitalu. (…) Na gardle biedaczki pozostały cztery krwawiące ślady więc nie należy spodziewać się jej w najbliższym czasie.

Bo kto chciałby pokazywać się z czterema krwawiącymi śladami na gardle?

O ile w ogóle zdoła wrócić na uczelnię.

Uczennica na uczelnię? A nie do szkoły?

Lekarze bardzo źle wróżą ofierze tego jakże fatalnego wypadku.

My się tak zastanawiamy, czy autor nie jest po jakimś wypadku.

Psa – sprawcy nie udało się jeszcze ująć ale poszukiwania trwają. Profesor prosi o zachowanie szczególnej ostrożności na terenie uczelni. Pies jest prawdopodobnie wściekły.

Aha. Dlatego ofiara może nie przeżyć. Czy ten profesor to jest ów nauczyciel ze smutkiem w głosie? I kto usiłuje ująć „psa – sprawcę”? Policja czy, ze względu na wściekliznę, jednostki antyterrorystyczne?

W pewnej chwili źrenice ich spotkały się mówiąc głosem namiętności.

– Cześć, źrenico Doroty, napalona jestem.
– To dobrze, źrenico Roberta, bo mam mokro w majtkach.

Szli za rękę do sali pulsując wręcz od uczuć. Podczas zajęć byli zainteresowani jedynie sobą a nie słuchaniem nudnego ględzenia profesora. Ich bliska znajomość wywołała niebywały wyraz na twarzach większości osób z grupy.

Czy ta bliska znajomość była w sensie biblijnym, że innych tak zszokowała?

Resztę lekcji (…)

Myśleliśmy, że są na zajęciach na uczelni.

Tydzień później wróciła Magda; była dziewczyna Roberta.

Ta pogryziona przez psa. Jednak przeżyła. Czy „psa – sprawcę” ujęto, nie wiadomo.

Jej wściekłość objawiła się przy pierwszym spotkaniu z Dorotą.

Ale wścieklizny dostała.

Tak padły szamocąc się. Dalej poszły w ruch zęby i paznokcie. Za trzy szramy na swej twarzy Dorota odpowiedziała krwawiącym obficie zadrapaniem na czole napastniczki.

Szramy, bo rany Doroty zdążyły się w czasie bójki zabliźnić.

Nie wiadomo jak skończyła by się ta scena gdyby nie wkroczenie jednej z asystentek profesora, która wezwała ochronę do pomocy

Ochronę z pobliskiego supermarketu.

i po chwili obie poobijane i podrapane szły do gabinetu dziekana dysząc ze zmęczenia i wściekłości. (…)
– Hmm, znów bójka, która zaczęła ? – zapytał groźnie.
– Ona –
– Ona – padły sprzeczne odpowiedzi

Tak, sprzeczność jest niewątpliwa.

– Zabrała mi chłopaka gdy byłam w szpitalu, a kiedy wróciłam zaatakowała mnie – zaczęła Magda.
– Co ?! Jak możesz jeszcze tak kłamać ?! – Dorota była oburzona.
– Czy ty w ogóle nie masz sumienia ?! – ciągnęła.
– To ona napadła na mnie w ubikacji bo jej były chłopak kocha mnie –
– Nieprawda, to tylko chwilowe zauroczenie ! –
– Więc przyznajesz, że Dorota jest z nim – zabrał głos dziekan

Mamy tutaj do czynienia z powieścią realistyczną. Ochrona prowadzi dorosłe studentki do dziekana, ten zwraca się do nich per „ty” i pomaga jednej z nich udowodnić, że ma większe prawa do chłopaka niż konkurentka.

– Proszę zawołać mi tu Rawnicza i to zaraz – dodał pokrótce dziekan. Drzwi się zatrzasnęły (…)

Poszły szukać Rawnicza.

Potem do pokoju wszedł Robert.
– Te dwie młode damy pobiły się o ciebie chłopcze. Chyba czas więc byś jedną wybrał lub obie odrzucił – rzekł dziekan

Realizmu ciąg dalszy.

– Ma pan rację panie dziekanie. Doszło tu do incydentu, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Cała ta wasza kłótnia była bezsensowna choć przyznaję to moja wina, bo nie wyjaśniłem z tobą do końca wszystkiego droga Magdo – zakończył Robert

Dobrze, że w E-bookowie nie ma redakcji, bo każdy redaktor na taką kwestię dialogową strzeliłby sobie w łeb. Albo autorowi.

Kałaska jest mało interesujący. Najwyraźniej licealista, któremu wydaje się, że studia są przedłużeniem liceum, i który ubzdurał sobie, że jest pisarzem. Znacznie ciekawsza jest osoba Katarzyny Krzan, która go w tym przekonaniu utwierdza i te grafomańskie wypociny udostępnia światu. Według oficjalnych informacji na stronie E-bookowa, Krzan to redaktor naczelna tego wydawnictwa, ale z udzielanych wywiadów można wywnioskować, że jest jego twórczynią i właścicielką. Sama o sobie w jednym z tych wywiadów mówi tak: „jestem autorką. Moje opowiadania zostały wydane jako pierwsze, gdy jeszcze nie miałam żadnych tekstów”. Czyli opowiadania zostały wydane, zanim Krzan je napisała. Przez jakie wydawnictwo? Ano przez E-bookowo (a w każdym razie katalog Biblioteki Narodowej o żadnym innym nie wie). Autorka jednego zbioru opowiadań, „wydanego” we własnym wydawnictwie, napisała dwa poradniki dla adeptów pisarstwa: „Praktyczny kurs pisarstwa” i „Zacznij pisać”. Pierwszy wydany przez Złote Myśli, które opublikowały też parodię (niezamierzoną) poradnika dla chcących zarabiać na książkach, napisaną przez Aleksandra Sowę, drugi przez E-bookowo. Ale powiedzmy sobie uczciwie, że Krzan nie jest pierwsza ani jedyna, która chce uczyć innych pisania przy nikłym czy żadnym dorobku. Znacznie gorsze jest to jej pseudowydawnictwo, w którym bez żenady wciska ona czytelnikom kompletną grafomanię jako znakomite książki i bierze za to pieniądze. Przy czym nie mamy tutaj do czynienia z burakiem, który zwietrzył dobry interes i uznał, że wydawnictwo e-bookowe będzie świetnym uzupełnieniem jego serwisu porno i sklepu z dopalaczami, a coś takiego jak literatura to mu szczerze wisi i powiewa. Katarzyna Krzan to doktor nauk humanistycznych o specjalności literaturoznawstwo. A doktor nauk humanistycznych o specjalności literaturoznawstwo po pierwsze potrafi odróżnić tekst napisany z sensem od grafomańskiego bełkotu, a po drugie powinno mu chyba zależeć, by tego drugiego nie propagować. Nie mówiąc o tym, że ktoś, kto mieni się humanistą, powinien mieć w sobie tyle przyzwoitości, by nie zarabiać na życie w sposób oparty na podwójnym kłamstwie: na utwierdzaniu grafomanów w przekonaniu, że są pisarzami, a ich teksty warte publikacji, i na sugerowaniu czytelnikom, że oferuje im się pełnoprawne powieści.

Ktoś mógłby w tym momencie zwrócić uwagę, że przy książce Kałaski widnieje adnotacja „wydawnictwo Self-Publishing”, a w sekcji Dla autorów można dowiedzieć się, że w E-bookowie są dwie ścieżki wydawnicze. Jedna normalna, gdzie teksty są selekcjonowane, druga zaś to opcja self-publishingu: „Jesteś self-publisherem, a my jedynie Twoim dystrybutorem. (…) W tym przypadku tylko Ty odpowiadasz za treść tego, co stworzyłeś”. Czyli niby wydawnictwo E-bookowo nie bierze odpowiedzialności za treść oferowanej książki. Problem w tym, że czytelnik jest na stronie wydawnictwa E-bookowo, a nie księgarni czy platformy dystrybucyjnej i automatycznie przyjmuje, że są to książki firmowane marką tego wydawnictwa. Nawet jeśli zwróci uwagę, że widnieje inny wydawca, nie ustali, na czym to polega, bo przecież informacje dla autorów go nie interesują. I wreszcie to rozróżnienie, że raz wydawcą jest E-bookowo, a raz nie, obowiązuje tylko na stronie E-bookowa, kiedy przejdzie się dalej, do innych księgarń, to tam książka Kałaski widnieje już jako publikacja E-bookowa albo jest wprost kojarzona z Katarzyną Krzan. Zresztą nie musimy pozostawać przy „Wrogu z przeszłości”, tak samo grafomańskie Obsesja i Joker Marty Grzebuły są książkami wydanymi przez E-bookowo, co każe domniemywać, że o ścieżce publikacji wcale nie decyduje jakość tekstu, tylko życzenie autora, którą formę woli. Skoro utwory Grzebuły zostały uznane za wystarczająco dobre do opublikowania przez E-bookowo, to znaczy, że Krzan weźmie każdy bełkot, bo gorzej od Grzebuły już pisać nie można, a w każdym razie trudno to sobie wyobrazić.

Ale przyjmijmy za dobrą monetę, że „Obsesja” i „Joker” rzeczywiście przeszły selekcję. W rzeczonym wywiadzie Katarzyna Krzan wyjaśnia: „Lubię dawać szansę autorom, którzy być może nigdzie indziej nie mogliby się wydać, bo ich tekst nie pasuje do tego, co akurat jest modne”. No tak, teksty Grzebuły rzeczywiście nijak nie pasują do panującej w wydawnictwach mody publikowania książek napisanych poprawną polszczyzną. „Lubię różnorodność, unikanie gatunków i wątków promowanych akurat przez media”. Wziąwszy pod uwagę, że „pornolowata” „Obsesja” nijak się ma do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, a „Joker” jest (czy raczej miał być) kryminałem, czyli gatunkiem niszowym, wszystko jasne.
W tym samym wywiadzie pojawia się też krytyka autorów, których książka interesuje jedynie jako towar na sprzedaż: „nastawienie wyłącznie na zysk jest nieuczciwe wobec czytelników”. To ja tak z głupia frant zapytam: a na co jest pani nastawiona, pani Krzan, wydając i sprzedając „Wroga z przeszłości”, „Obsesję” i „Jokera”? Na promowanie dobrej literatury? I czy uczciwe wobec czytelników jest wciskanie im tych grafomańskich wypocin jako sprawnie napisanych powieści?

E-bookowo nie jest wydawnictwem ze współfinansowaniem. To, zgodnie z nazwą, wydawnictwo książek elektronicznych, większość opublikowanych książek nie ma wersji papierowej. Autor nie płaci, płatna jest redakcja, ale wykonywana tylko wtedy, „gdy Twój tekst w przysłanej przez Ciebie formie nie nadaje sie do publikacji”. „Joker” najwyraźniej nadawał się do publikacji w przysłanej formie, bo redakcji nie zrobiono żadnej, skoro bohater na przykład najpierw zapala silnik, a potem wsiada do samochodu i przekręca kluczyk, a tekstu nie przepuszczono nawet przez korektę w Wordzie, o czym świadczą takie kwiatki jak „szapit” w miejsce „szpitala”.

Jeśli autor chce książkę na papierze, płaci za druk, ale może zamówić nakład „już od jednej sztuki”, co pozwala przypuszczać, że nakłady są jeszcze niższe niż w wydawnictwach ze współfinansowaniem. Wygląda więc na to, że oferta E-bookowa to oferta dla self-publisherskich gołodupców. Jeśli jesteś forsiasty, idziesz do Poligrafu czy innego Psychoskoku, jeśli z kasą krucho, do E-bookowa.

Głównym źródłem dochodów E-bookowa jest najwyraźniej sprzedaż książek, jak w przypadku normalnych wydawnictw, a nie strzyżenie autorów, jak w tych ze współfinansowaniem. Tyle że trudno uznać je z tego powodu za wydawnictwo, skoro sprzedaje takie teksty jak „Obsesja” czy „Wróg z przeszłości”. Najwyraźniej pomysł na biznes wyglądał tak: wrzucamy tyle śmiecia, ile się da, ktoś zawsze coś kupi, a z masy tytułów już jakiś sensowny zarobek powinien być. I, niestety, ta kalkulacja chyba się sprawdza. Krzan chwali się na blogu, że E-bookowo działa już sześć lat i się rozwija, rozszerzając swoje kanały dystrybucji. Jej grafomani mogą dotrzeć do coraz większej liczby czytelników. Ale jeśli ktoś weźmie pod lupę twórczość tych grafomanów, to wtedy zlatują się moraliści z pretensjami o złośliwą krytykę, pani Katarzyna Krzan, która na grafomanii w sposób bezwstydny i cyniczny zarabia, kompletnie ich nie interesuje.

PS. Przypominam, że dzisiaj mija termin pierwszego etapu konkursu, w którym można wygrać czytnik Kindle Paperwhite (zasady i regulamin konkursu TUTAJ). Jeśli ktoś chce jeszcze wziąć udział, to musi dzisiaj zlecić przelew za zakupionego e-booka.

czwartek, 7 maja 2015

Jeszcze cztery dni

Gwoli przypomnienia: do zakończenia pierwszego etapu konkursu, w którym można wygrać czytnik Kindle Paperwhite zostały cztery dni.
Zasady i regulamin konkursu.

poniedziałek, 4 maja 2015

Jak prokurator na głowie stanął, żeby nie dowieść fałszerzowi winy

W poradniku Jak wydać książkę w tekście „Nasze wydawnictwo nie łamie umów!” opisałem historię niewydania przekładu „Gwiezdnych dróg” Petera Nilsona. W skrócie: Tomasz Jodłowski z wydawnictwa Kraina Beletrystyczna (nazwisko i nazwa zmienione), chociaż zlecił mi tłumaczenie tej książki, nie miał zamiaru jej wydać. Złożyłem więc pozew o dodatkowe podwójne wynagrodzenie (należne autorowi/tłumaczowi zakontraktowanej książki na mocy art. 57 prawa autorskiego, jeśli wydawca odstąpi od publikacji). W sądzie Jodłowski najpierw udowadniał, że po korekcie autorskiej zatrzymałem maszynopis i w ten sposób uniemożliwiłem mu wydanie, ale kiedy wykazałem, że to kłamstwo, przedłożył rzekomo opublikowaną książkę (na zdjęciu), zawierającą nieprawdziwą datę wydania (2003 rok, choć wydrukował ją między rozprawami w 2005 r.). Dołożył do niej dwa fałszywe dokumenty W-Z, mające dowodzić, że po 10 egzemplarzy trafiło do dwóch księgarni, w tym do Łagodnego Dzikusa (nazwa też zmieniona), którego Jodłowski jest właścicielem. Twierdził, że wydrukował tylko 20 egzemplarzy, bo najpierw chciał sprawdzić, jaki będzie popyt, ale jest to zgodne z umową, która nie określała minimalnego nakładu. Sztuczka mu się nie udała i proces przegrał, a ja złożyłem doniesienie do prokuratury, że posłużył się fałszywymi dokumentami. Jakąś taką alergię mam na oszustów i fałszerzy. Zwłaszcza na tych, którzy stroją się w piórka porządnych ludzi i dobrodziejów kultury.

Nigdy dokładniej nie opisałem, co się w tej prokuraturze działo, ale mimo że sprawa jest sprzed dekady, chyba warto, zwłaszcza że doniesienia prasowe pokazują, że nic się zmieniło i polscy prokuratorzy nadal urządzają sobie kpiny z logiki i zdrowego rozsądku.

Prokuratura Rejonowa uznała a priori, że pan Jodłowski nie popełnił przestępstwa albo że bardzo nie chce mu zrobić krzywdy, bo od samego początku usiłowała sprawie ukręcić łeb (nie jestem skłonny do podejrzeń o łapówkarstwo, więc nie pomyślałem, żeby zgłosić sprawę do CBA). Musiałem odwoływać się Okręgowej, a potem do sądu, ale Rejonowa – do której sprawa wracała z poleceniem, że ma się nią zająć – konsekwentnie nie dostrzegała winy Jodłowskiego, ignorując jawne kłamstwa i sprzeczności w jego zeznaniach i zeznaniach świadków i nie przejmując się tym, że podawane przez nich fakty zakrawają na absurd.

I tak prokuratura uznała, że Jodłowski wcale nie przyniósł do sądu książki z fałszywą datą wydania, bo „Gwiezdne drogi” rzeczywiście zostały przez Krainę Beletrystyczną wydane w 2003 roku. Na jakiej podstawie to stwierdziła? Bo pan Jodłowski, wezwany na przesłuchanie, tak im powiedział. Wyroku sądu orzekającego, że tej publikacji w 2003 roku nie było, może prokuratura nie musiała brać pod uwagę, ale już moją korespondencję mailową z Jodłowskim z początku 2004 r., powinna. A w tych mailach Jodłowski wprost przyznawał, że książki nie wydał. Autentyczność korespondencji nie podlegała dyskusji, bo sam Jodłowski przedłożył ją w sądzie. Mimo to prokurator nie zechciał go zapytać, jak jego obecne twierdzenie, że książkę wydał w 2003, ma się do tego, że na początku roku 2004 nic o tym wydaniu nie wiedział.

Ponieważ wskazałem na brak faktury za druk, jedynego jednoznacznego dowodu potwierdzającego datę wydania (bo w książce to można sobie wpisać dowolną), Jodłowski wyjaśnił prokuratorowi, że faktury nie ma, bo książkę wydrukował na prywatnym kserografie. Prokurator nie raczył zapytać Jodłowskiego, dlaczego w takim razie na stronie redakcyjnej jest podane, że „Gwiezdne drogi” wydrukowała drukarnia Opolgraf. Zrobił to dopiero po moim odwołaniu. Jodłowski odpowiedział, że tak, to się zgadza, drukował w Opolgrafie. Tak po prostu. Ani myślał wyjaśniać, co z tym prywatnym kserografem. Złapany na jednym kłamstwie, serwował bez żenady kolejne (taką taktykę stosował też w sądzie) i nawet nie troszczył się o to, by były ze sobą spójne. Nie musiał, prokurator bynajmniej nie miał zamiaru kłopotać Jodłowskiego niestosownymi pytaniami, dlaczego podaje sprzeczne wersje. Jeśli chodzi o fakturę, Jodłowski zeznał, że nie dostał jej od zleceniobiorcy. Przesłuchano właściciela drukarni. Powiedział, że „Gwiezdnych dróg” nie drukował. Żeby było śmieszniej, Opolgraf w ogóle nie oferował takiej usługi jak druk cyfrowy, a przy 20 egzemplarzach tylko ta technika wchodziła w grę. Wnioski prokuratora? Uznał, że zeznania Jodłowskiego są wiarygodne, a na to, że drukarz mówi prawdę, nie ma żadnych dowodów. Czyli gość, który, przyłapany na kłamstwie, podaje nową wersję, w żaden sposób nie starając się dopasować jej do starej, i który ma interes w tym, żeby kłamać, jest dla prokuratora wiarygodny, a neutralny świadek nie. I żeby przypadkiem nie dowieść prawdziwości zeznań tego świadka, prokurator nie sprawdza, iż rzeczywiście nie wykonuje on usługi, którą Jodłowski rzekomo mu zlecił.

Jeszcze ciekawsze wygibasy były przy rzeczonych dokumentach W-Z. Problem pana Jodłowskiego polegał na tym, że w papierach księgarni nie było innego śladu, że książka „Gwiezdne drogi” kiedykolwiek w nich się znalazła. Jakoś tak pechowo żaden egzemplarz się nie sprzedał. Jodłowski poradził sobie w ten sposób, że pracownicy swojej księgarni kazał, a kolegę z drugiej poprosił, żeby zeznali – i teraz uwaga! – że książka została przyjęta do księgarni, ale nie do sprzedaży. W jakim innym celu można przyjąć książkę do księgarni, jeśli nie do sprzedaży, prokuratora oczywiście nie zainteresowało. A co zrobił, kiedy w odwołaniu wskazałem, że to absurd, że książkę przyjmuje się do sprzedaży albo w ogóle, nie ma żadnej podwójnej procedury, bo nie wymagają jej ani przepisy, ani względy praktyczne? Może powołał biegłego, żeby mu wykonał ekspertyzę? Skąd. Zapytał tych samych świadków jeszcze raz o to samo, dostał tę samą kłamliwą odpowiedź i uznał ją za obiektywnie stwierdzony fakt. Najśmieszniejsze, że pracownica Łagodnego Dzikusa Marta S. zeznała, że nie mogła przyjąć od wydawcy książki do sprzedaży, bo o tym decyduje właściciel. Czyli wydawca Tomasz Jodłowski zgłosił się z wydaną książką „Gwiezdne drogi” do księgarni Łagodny Dzikus i zastał tam Martę S., która nie mogła przyjąć książki bezpośrednio do sprzedaży, bo najpierw musiała zapytać właściciela księgarni, czyli Tomasza Jodłowskiego. Przyjęła więc książkę do księgarni, ale nie do sprzedaży, a potem ją zwróciła, bo właściciel księgarni Tomasz Jodłowski odmówił sprzedaży książki wydanej przez wydawcę Tomasza Jodłowskiego. Prokurator łyknął to bez zastrzeżeń.

Pracownik drugiej księgarni zeznał, że dokumenty W-Z po zwrocie książek są niszczone. Prokuratora oczywiście nie zastanowił taki dziwny zbieg okoliczności, że w tym przypadku zostały wystawione dwa dokumenty W-Z (każdy opiewał na 10 egzemplarzy, a według słów samego Jodłowskiego zostało wydrukowanych 20) w dwóch różnych księgarniach i chociaż powinny zostać zniszczone, to jednak zachowały się oba (czyli sto procent) i odnalazły akurat po dwóch latach, kiedy Tomaszowi Jodłowskiemu zajrzało w oczy widmo przegrania procesu z powodu niewydania książki. Zaiste, cudowne zrządzenie losu, ale wiara prokuratorów w cuda w kraju katolickim nikogo nie powinna dziwić.

Sprawa została ostatecznie umorzona. Musiałbym wnieść prywatny akt oskarżenia, a do tego trzeba wynająć adwokata, co kosztuje. I teraz, kiedy czytam, że prokurator uznaje swastykę za hinduski symbol szczęścia, wcale nie jestem zdziwiony. Zdziwiony jestem, że prokuratorem można w tym kraju zostać, będąc debilem albo łapówkarzem, a system skonstruowany jest tak, że debil albo łapówkarz swoją wersję – sprzeczną z faktami i logiką – spokojnie może przeforsować. I zdziwiony jestem, że w kulturze mogą działać takie zera moralne jak Tomasz Jodłowski czy Anna D. z wydawnictwa P. Które nie potrafią powiedzieć (dlatego zresztą zera moralne): zrobiłem źle, przepraszam, żałuję, poniosę konsekwencje.