poniedziałek, 30 marca 2015

Pszygody komisaża w prasie

Dopiero dzisiaj sięgnąłem po ubiegłotygodniową „Politykę”, a tu niespodzianka: Marcin Zwierzchowski w artykule pt. „Pisarzom się wydaje”, poświęconemu wydawnictwom ze współfinansowaniem, opisał (i to dość obszernie) moją prowokację z przesłaniem do nich grafomańskiego tekstu.

PS. Jeśli kogoś artykuł interesuje, to ten numer powinien w kioskach jeszcze do jutra być.

Pisarz chroniony

Wrocław chce przystąpić do Międzynarodowej Sieci Miast Schronienia Pisarzy (ICORN). Polega to na tym, że miasto gości przez rok pisarza, który w swoim kraju jest zagrożony śmiercią, porwaniem lub atakiem fizycznym. Łącznie tych miast jest ponad czterdzieści (głównie w Skandynawii, z tego, co widzę), w Polsce ścieżki przetarł Kraków, gdzie dwoje pisarzy już skorzystało z pobytu. Koszt takiej imprezy to około 90 tys. na osobę (przelot, zakwaterowanie, stypendium, lekcje polskiego) i 1-2 tys. euro składki.

Pomysł króla Wro… tfu, prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza wywołał sprzeciw radnych PiS-u, którzy uznali, że to pijarowskie działanie i że lepiej przeznaczyć te pieniądze na stypendia dla wrocławskich pisarzy. Nie zgodziła się z nimi dziennikarka Dorota Wodecka, która wskazała, że Dutkiewicz konsekwentnie promuje literaturę, bo ufundował Nagrodę Angelus i organizuje festiwale literackie, oraz że naszym moralnym obowiązkiem jest pomóc prześladowanym, bo za komuny inni pomagali polskim pisarzom.

Rzecz jasna można dbałość o literaturę sprowadzać do promowania twórczości rodzimych pisarzy, ale czyż po 26 latach od uzyskania wolności nie czas upomnieć się o tych, których wolność wypowiedzi jest krępowana, którzy za nią płacą czasem najwyższą cenę? – pyta dramatycznie Wodecka.

Oczywiście, że czas się upomnieć. Tyle że tak samo należałoby się upomnieć o wrocławskich pisarzy, których Dutkiewicz i jego ekipa mają szczerze w dupie. Dutkiewicz funduje nagrody, organizuje festiwale, którymi może się chwalić jak ruski generał swoimi błyszczącymi orderami. Praca u podstaw zupełnie go nie interesuje, na mało spektakularne stypendia dla miejscowych twórców nie da grosza, bo o tym, że Igrek czy Iksiński dostał wsparcie od miasta, gazety nie napiszą.

Akcja moich kryminałów z komisarzem Przygodnym w roli głównej („Gdzie mól i rdza” i „Zbyt krótkie szczęście”) rozgrywa się we Wrocławiu. W związku z tym moje wydawnictwo zgłosiło się do Urzędu Miasta z prośbą o wsparcie (niekoniecznie pieniędzmi) promocji tych powieści. I przez wrocławskich urzędników od kultury zostało spławione. Ludziom Dutkiewicza wisi i powiewa, że mają u siebie jakichś gryzipiórków, którzy coś tam o tym Wrocławiu piszą. No chyba, że sami się wypromują, wtedy – jak przy Krajewskim – miasto chętnie się podłączy.

W świetle tych doświadczeń pozwolę sobie nie uwierzyć w miłość Dutkiewicza do literatury, w to, że zgłaszając Wrocław do ICORN-u, chce spłacić jakiś moralny dług. Tego buca obchodzi wyłącznie własne ego i jaką reklamę mu ta inicjatywa przyniesie. Co nie znaczy, że jestem pomysłowi przeciwny. Trochę to paradoksalne, ale z niskich pobudek można robić też rzeczy bardzo przyzwoite. I nawet nieważne, że kiedyś byliśmy w takiej sytuacji, że sami potrzebowaliśmy pomocy. Skandynawowie nie byli, a pomagają. Należymy już do zamożniejszych krajów i wspieranie innych to zwyczajnie nasz moralny obowiązek. Idea jest szlachetna i zdecydowanie popieram, by Wrocław udzielił schronienia pisarzowi, który w swoim kraju jest zagrożony.

Tyle że w przeciwieństwie do radnych PiS-u i Wodeckiej nie widzę tutaj dylematu albo – albo. 90 tysięcy w budżecie takiego miasta jak Wrocław to grosze i nic nie stoi na przeszkodzie, by drugie 90 tysięcy przeznaczyć na stypendia dla trojga wrocławskich pisarzy. No, może poza takimi wydatkami jak 60-tysięczna premia dla prezesa aquaparku za „wyśmienite wyniki” (tak brzmiało uzasadnienie) w postaci ponaddwumilionowej straty. A że na takie wydatki Dutkiewicz i jego urzędasy muszą mieć, to wrocławscy pisarze za jego kadencji gówno zobaczą, a nie stypendia twórcze. O czym symbolicznie będą przypominać im psie odchody, których potrzeby posprzątania dbający o kulturę Dutkiewicz nie widzi.

Ale mam pomysł. O pobyt może ubiegać się pisarz zagrożony atakiem fizycznym oraz skazaniem „na więzienie za swoją twórczość przez władze kraju, w którym mieszka”. Jak nic spełniam oba warunki. Marta Grzebuła niedwuznacznie zagroziła mi w swojej powieści, że mogę mieć obitą mordę, a uwagi moich bohaterów bez wątpienia wypełniają znamiona przestępstwa obrazy uczuć religijnych, za co grożą dwa lata paki. Wystąpię więc z wnioskiem, żeby Wrocław udzielił mi schronienia. Nawet będę tańszy, bo dolecieć nie muszę, mieszkać mam gdzie i polski też już znam.

poniedziałek, 23 marca 2015

Robiąc redakcję nie poprawiły się błędy

Kwestia redakcji w wydawnictwach ze współfinansowaniem frapowała mnie od samego początku. Wiadomo, jeśli autor nie chce zapłacić za redakcję (a często nie chce, bo nie zdaje sobie sprawy z jej wagi), idzie surowy tekst. Ale co, jeśli płaci? Poprawia się jedynie najgrubsze błędy, skoro wiadomo, że tekstu i tak się nie da uratować? Robi się wyłącznie korektę, i to wordowską? Czy też na bezczelnego zostawia się pierwotną wersję, w przekonaniu, że grafoman i tak nie ma bladego pojęcia, co to ta redakcja? I wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że to bezpieczniejsze, bo grafoman przecież nie doceni poprawek, tylko dostanie wścieklizny, że ktoś ingeruje w jego wybitne dzieło. A może rzeczywiście nad tekstem się pracuje?

Książka Jolanty Nasiłowskiej „Ja, oni i Dżej”, którą zrecenzowałem przed tygodniem, dała mi niesamowitą okazję, by to sprawdzić. Bo Nasiłowska, szukając funduszy na wydanie, udostępniła fragment, który można porównać z ostateczną wersją w powieści, wypuszczonej przez pseudowydawnictwo Psychoskok.

Przy czytaniu książki można dojść do wniosku, że redakcji nie było żadnej. Bo człowiek natyka się na:

liczne powtórzenia
Ciepły wieczór zaprosił nas miło na miejski deptak. Leniwe stoliki zapraszały, odsuwając lekko śpiące krzesła. Co trochę, zapraszały nas wnętrza lokali, nucąc subtelną muzykę. (str. 63)

konstrukcje typu „idąc przez most, spadła mi czapka”
Krążąc po sklepach, zaczęło świdrować mnie w brzuchu. (str. 33)
Myśląc przez chwilę intensywnie, ktoś zastukał mi w ramię. (str. 73)

dziwaczne porównania
Romans w pracy zaraz każdy pracownik wywęszy jak każdy pies do tropienia romansów. (str. 45)
Jaki pies tropi romanse? Łyżew?

szwankującą gramatykę
(…) następnego dnia każdy mówili tylko o moim pocałunku z nieznajomym. (str. 93)
[Dżej] Mieszkała blisko, ale dzisiaj droga się jakoś dziwnie wydłużyła. Była też strasznie krzywa i musiała iść wężykiem. (str. 90)
Jedno z dwojga: albo Dżej była strasznie krzywa, albo droga szła wężykiem.

ułomną frazeologię
Nie zajmowałam sobie tym głowy. (str. 127)

i ogólnie ciekawe sformułowania
Głośno rozmawiali, próbując zagłuszyć moje myśli. One jednak intensywnie gniotły mi mózg. (str. 97)
Moje uszy zamknęły otwory i rozpoczęły protest. (str. 155).

Do tego dochodzą nonsensy w akcji, które wymieniłem w recenzji, a na które redaktor musiałby autorowi zwrócić uwagę.

Co do korekty, to nasuwało mi się przypuszczenie, że zrobiono wyłącznie wordowską. Świadczyły o tym takie przepuszczone błędy jak: „gapiłam się tempo w ekran” (str. 39), „działała na nich jak magnez” (str. 52), „cholera, [mleko] zważyło się?” (str. 108).

Kiedy jednak dotarłem do rzeczonego fragmentu (str. 131-134), niespodzianka. Książkę rzeczywiście zredagowano:

Pierwotna wersja: Świadkiem mojej beznadziejności była Teresa. Zwierzyłam się jej z tego uczucia i czasem miałyśmy ubaw jak w szkole, z różnych sytuacji z Normanem. Ona widziała jego zachowania w stosunku do mnie, ale też widziała moje zachowania w stosunku do niego.
Po redakcji: Świadkiem mojej beznadziejności była Teresa, której zwierzyłam się jej z tego uczucia. Ona widziała jego zachowania w stosunku do mnie, ale też widziała moje zachowania w stosunku do niego.

Po usunięciu części zdania wprowadzenie podrzędnego ma sens, ale że z błędem (zostawione „jej”), to już nie. Poza tym nie wiadomo, dlaczego redaktor usunął, co usunął, a zostawił następne zdanie dokładnie z tej samej parafii.

Pierwotna wersja: Widziała niebezpieczeństwo całej sytuacji, bo gdyby cokolwiek między nami powstało, byłby to zakazany romans i mógłby nieść za sobą konsekwencje zranienia osób trzecich.
Po redakcji: Widziała niebezpieczeństwo całej sytuacji, bo gdyby cokolwiek między nami powstało, byłby to zakazany romans i mógłby nieść ze sobą konsekwencje zranienia osób trzecich.

Redaktor poprawia „nieść za sobą” na ciut gorsze „nieść ze sobą”, ale urzędnicza nowomowa autorki („konsekwencje zranienia osób trzecich”) już go nie razi.

Pierwotna wersja: Bałam się, że jak sobie wypiję, to każdy zobaczy moje uczucie do Normana. Bałam się, że on tego uczucia nie ma do mnie, i że zrobię po raz setny z siebie idiotkę. Postanowiłam więc to stłamsić.
Po redakcji: Bałam się, że jak sobie wypiję, to każdy zobaczy moje uczucie do Normana. Bałam się, że on tego uczucia nie ma do mnie i że zrobię po raz setny z siebie idiotkę.
Postanowiłam więc stłamsić swoje uczucie do Normana.

Niepotrzebny akapit, wprowadzenie powtórzeń. Za to pokraczne „on tego uczucia nie ma do mnie” zostało.

Pierwotna wersja: Było mi bardzo ciężko, widząc go codziennie jak się do mnie uśmiecha i opowiada o swoich pasjiach.
Po redakcji: Było mi bardzo ciężko, widząc jak codziennie się do mnie uśmiecha i opowiada o swojej pasji.

Bezsensowna zmiana z liczby mnogiej na pojedynczą, bo z żadnego passusu nie wynika, że Norman ogranicza się do opowiadania o jednej pasji. No i nie „było mi ciężko, widząc”, tylko „było mi ciężko, kiedy widziałam”.

Pierwotna wersja: Nadszedł dzień imprezy a ja krocząc nieśmiało po miejskim chodniku w stronę knajpy, powtarzałam sobie:
– Nie dam się, trzymaj się, szalejesz za nim, ale nie możesz krzywdzić innych i siebie. Przejdzie ci.

Po redakcji: Kiedy nadszedł dzień imprezy i krocząc nieśmiało po miejskim chodniku w stronę knajpy, powtarzałam sobie:
– Nie dam się, trzymaj się, szalejesz za nim, ale nie możesz krzywdzić innych i siebie. Przejdzie ci.

Abstrahując od interpunkcji, zdanie Nasiłowskiej jest całkowicie poprawne, czego nie da się powiedzieć o zdaniu redaktorskim, w którym dzień imprezy kroczy po miejskim chodniku.

Pierwotna wersja: Rozglądając się na lewo i prawo wpadłam twarzą w czyjś tors.
Po redakcji: Rozglądając się na lewo i prawo, wpadłam twarzą w czyjś tors.

Jest poprawiony przecinek, czyli mamy dowód, że redaktor ten humor zeszytów widział.

Pierwotna wersja: Każdego dnia chciałam się wtulać w jego niesamowicie męskie ciało. (…) Niesamowicie męski i cudowny zapach owinął moje nozdrza.
Po redakcji: Każdego dnia chciałam się wtulać w jego niesamowicie męskie ciało. (…) Niesamowicie męski i cudowny zapach owinął moje nozdrza.

Redaktora nie razi ani ta „niesamowita” męskość, ani zapach owijający nozdrza.

Pierwotna wersja: Kiedy spora ilość promili zawładnęła naszymi umysłami, zaczęliśmy się przemieszczać po lokalu, tańcząc do puszczanej z głośników muzyki. Moich promili było już na tyle dość, że wskoczyłam na środek parkietu i z innymi dziewczynami pląsałyśmy ochoczo.
Po redakcji: Kiedy spora ilość promili zawładnęła naszymi umysłami, zaczęliśmy się przemieszczać po lokalu, tańcząc do puszczanej z głośników muzyki.
Moich promili było już na tyle dość, że wskoczyłam na środek parkietu i z innymi dziewczynami pląsałyśmy ochoczo.

Nie wiadomo, po co rozbicie na dwa akapity, kiedy należało się zainteresować podwójną informacją o promilach, złym orzeczeniem w drugim zdaniu (powinno być „pląsałam”) oraz fatalnym „przemieszczaniem się po lokalu” na określenie tańca.

Pierwotna wersja: Wymienialiśmy się wtedy subtelnymi, tajemniczymi uśmiechami.
Po redakcji: Wymienialiśmy się wtedy subtelnym, tajemniczymi uśmiechami.

Nie wiem, czy redaktor chciał zrobić z tego jeden subtelny uśmiech, w każdym razie było dobrze, a dołożył błąd.

Pierwotna wersja: Widzę jak na siebie patrzycie i mi Cię szkoda. Na prawdę nic między wami nie było?
Po redakcji: Widzę, jak na siebie patrzycie i mi Cię szkoda. Naprawdę nic między wami nie było?

Wstawiony przecinek po „widzę” i poprawiona pisownia „naprawdę”. Nadal brak przecinka po „patrzycie” i zaimek osobowy dużą literą, chociaż bohaterka to mówi, a nie pisze w liście. Czyli dwa do dwóch.

Kto jest redaktorem, który naniósł te poprawki, trudno powiedzieć. Na stronie redakcyjnej wymieniona jest tylko korektorka Paulina Jóźwiak. Z jednej strony takie wydawnictwa często nie odróżniają korekty od redakcji (tacy fachowcy), z drugiej strony ich redaktorzy, mając świadomość, że pracują nad sieczką, nie chcą się pod nią podpisywać.

Wnioski? W Psychoskoku redakcja rzeczywiście jest wykonywana. Przez osobę skrajnie niekompetentną, ale jest. Redaktor potrafi poprawić trochę interpunkcję, trochę pisownię i w zasadzie tyle. Nie zwraca uwagi na toporną polszczyznę, nie wyłapuje błędów, które powinien bezwzględnie wyłapać, nie poprawia nawet najjaskrawszych nonsensów w akcji, a szczytem wszystkiego jest, że dobre passusy przerabia na kulawe. Moja rada dla „wydających” w Psychoskoku: nie płaćcie za redakcję, wasza książka jest wystarczająco zła, nie musicie obniżać jej poziomu psychoskokową redakcją.

piątek, 20 marca 2015

O „uczciwości” przedstawicielki Psychoskoka

W recenzji grafomańskiego gniota Jolanty Nasiłowskiej pt. „Ja, oni i Dżej” wskazałem, że pseudowydawnictwo prowadzi promocję tej książki w sposób nieuczciwy:

Przedstawicielka Psychoskoka Agnieszka Jakimiuk Marzol jest do tego stopnia bezczelna, że w serwisie „Lubimy czytać” wystawia tej książce najwyższą notę jako czytelniczka, „zapomniawszy” podać, że jest pracownikiem wydawcy.

Na tę krytykę ocena znikła, znikł również profil pani Jakimiuk Marzol.

Czyżby przyjęcie krytyki, umiejętność przyzwoitego zachowania się, refleksja, że może jednak nie wypada udawać czytelnika, kiedy jest się wydawcą? O, święta naiwności! Wystarczy chwilę poszukać, by odkryć, że Agnieszka Jakimiuk Marzol przemianowała się na Anetę Mazur.

Zadanie za pięć punktów: znajdź podobieństwa między zdjęciami. A kto nie znajdzie, niech porówna numery profili.

„Czytelniczka” Mazur przejęła od „czytelniczki” Jakimiuk Marzol umiłowanie do pozycji wydawanych przez Psychoskok – ostatnich dwadzieścia dodanych książek to wyłącznie książki tego „wydawnictwa” – oraz zachwyt nad nimi, na ostatnich dwadzieścia ocen wystawiła 16 dziesiątek i 4 dziewiątki.

I teraz jest wszystko w najlepszym porządku: Aneta Mazur nie jest pracownikiem Psychoskoka, może więc jego książki obiektywnie oceniać jako czytelniczka, a to, że czyta tylko książki Psychoskoka i jest nimi nieodmiennie zachwycona, oceniając je na 9 lub 10 punktów, nie powinno nikogo dziwić. Przecież wiadomo, że taka renomowana oficyna jak Psychoskok wydaje samiutkie arcydzieła, a skoro tak, to czytanie książek z innych wydawnictw jest czystą stratą czasu.

czwartek, 19 marca 2015

A bo klient jest kretynem

Bank ING, w którym mam konto, powiadomił mnie, że od kwietnia muszę zapłacić kartą za zakupy o wartości co najmniej 300 złotych w miesiącu, by uniknąć dość słonej opłaty za tę kartę (zdaje się, że 7 zł). Dotąd było 200 zł, a kiedy konto zakładałem, wcale nie tak dawno, 100.

Tego rodzaju praktyki same w sobie uważam za chamskie. Mamy deflację, a nie 50-procentową inflację, więc nie ma żadnego obiektywnego uzasadnienia, by ten limit podnosić. Bank po prostu szuka dodatkowych zysków, bo zdaje się, że wskutek obniżanych stóp procentowych spadły mu dochody z kredytów. Wkurzające jest też, że może sobie tak jednostronnie zmieniać warunki, na jakich otworzył rachunek, bo tabela opłat i prowizji nie jest częścią umowy. A ja nie bardzo rozumiem dlaczego i dlaczego KNF bankom na coś takiego pozwala. Przecież opłaty są najważniejszym czynnikiem branym pod uwagę przez klienta, kiedy decyduje się, czy z usługi chce skorzystać, czy nie. A w przypadku usług bankowych musi korzystać w ciemno, bo nie ma żadnej gwarancji, że bank nie wpadnie na pomysł, żeby po miesiącu czy dwóch nie wprowadzić opłaty za coś, co miało być bezpłatne, albo podnieść obowiązującą, i nie ma żadnej możliwości, żeby się przed taką praktyką bronić.

Ale tak naprawdę zirytowało mnie nie samo podniesienie limitu, tylko sposób, w jaki Bank ING mnie o tym poinformował:

1. Przygotowaliśmy udogodnienie dla osób, które używają lub zamierzają używać kilku kart do jednego konta. Będziemy sumować wszystkie Państwa transakcje dokonane następującymi rodzajami kart: Visa Zbliżeniowa, Debit MasterCard Zbliżeniowa, Zbliżak Visa oraz Zbliżak MasterCard. W tej sposób ułatwione będzie osiągnięcie sumy transakcji stanowiącej podstawę zwolnienia z opłaty.

2. Nie pobierzemy miesięcznej opłaty za kartę, jeśli suma Państwa miesięcznych transakcji kartami wyniesie co najmniej 300 zł.

Czyli Bank ING usiłuje sprzedać swoim klientom podwyższenie limitu jako „udogodnienie” i najwyraźniej uznaje ich za debili, którzy się na taką prymitywną manipulację nabiorą. Mam jedną kartę i punkt pierwszy mnie nie dotyczy, tylko drugi, i zapewne tak samo większość klientów, bo inaczej wprowadzenie zasady, że opłatę anulują zsumowane wydatki ze wszystkich kart, bankowi by się nie kalkulowało. A przecież ING nie zapragnął nagle ściągać z opłat za karty mniej pieniędzy niż dotąd. Oczywistym jest, że chce z tego źródełka mieć wyższe zyski, ale nie ma ochoty się do tego przyznawać i robi swoim klientom wodę z mózgu.

A ja sobie wypraszam. Nie jestem debilem i proszę mnie, szanowni państwo menadżerowie ING Banku Śląskiego, przestać jako takiego traktować. Proszę mi uczciwie napisać, że podnosicie limit, a jako rekompensatę dajecie tym, którzy mają więcej kart, możliwość zsumowania wydatków, a nie próbować mi wmówić, że zwiększenie limitu spowoduje, że łatwiej będzie ten pułap osiągnąć. A jeśli wam się wydaje albo przeprowadziliście badania, że większość waszych klientów to debile, którzy się na to nabiorą, to ja bardzo proszę o powieszenie na drzwiach oddziałów tabliczek z napisem „Bank dla idiotów” albo „Obsługujemy tylko klientów z IQ poniżej 80”. Ponieważ w towarzystwie idiotów przebywać nie lubię, IQ też u mnie nieco wyższe, będę wiedział, że ING Bank Śląski mam omijać z daleka.

poniedziałek, 16 marca 2015

O tym, jak autorce mózg uciekł z wrzaskiem

Kiedy opisałem próbę zebrania przez grafomankę pieniędzy na wydanie książki ze współfinansowaniem, jeden z komentujących wskazał na krzepiący fakt, że próba okazała się nieudana, co mogłoby świadczyć o zbiorowej mądrości odwiedzających serwisy finansowania społecznościowego. Niestety, nie trzeba było długo czekać, by jedno z kolejnych podejść zakończyło się powodzeniem. Niejaka Jolanta Nasiłowska poprosiła internautów, by wsparli ją kwotą 5600 złotych na opłatę dla pseudowydawnictwa Psychoskok, które zażądało siedmiu tysięcy za wypuszczenie jej powieści na rynek. Oczywiście dyskretnie przed autorką przemilczając, że to czystej wody grafomania, nadająca się najwyżej do kosza. Chociaż zamieszczony przez Nasiłowską fragment nie pozostawiał wątpliwości, że kiedy Pan Bóg rozdawał na Ziemi talent pisarski, przebywała ona na innej planecie albo w ogóle w innej galaktyce, 46 osób tego nie dostrzegło i dało Nasiłowskiej kasę, doprowadzając do zaśmiecenia półek księgarskich dziełem o tytule „Ja, oni i Dżej” (na okładce zapisanym zresztą z błędem ortograficznym).

Teraz pewnie państwo się spodziewają, że będą cytaty i będzie do śmiechu? Nic z tych rzeczy. Nasiłowska nie jest takim grafomanem „z polotem” jak Grzebuła czy Saddler, których ekwilibrystyka językowa prowadzi do sytuacji, gdzie facet jest np. wzywany przed oblicze waginy albo spada jak liść. Nasiłowska pisze szkolną polszczyzną trójkowego ucznia szóstej klasy szkoły podstawowej:

Pojechałam na zakupy. Wzięłam od Sharka samochód. Jechałam wciąż wściekła, mamrocząc pod nosem o swoim nieszczęściu. Skręciłam w boczną uliczkę do sklepu. Kiedy przejeżdżałam przez przejście dla pieszych, w momencie przejazdu weszła na przejście jakaś para. Idący pan zatrzymał się. Ja również stanęłam, gwałtownie hamując. Pan, patrząc na mnie, głośno i dobitnie wyraził swoje poglądy na temat pierwszeństwa pieszego. Ja, cóż ja? Łagodna jak łania, nie wytrzymałam i nakrzyczałam na niego, że wszedł mi przed maskę samochodu i nie zna przepisów ruchu drogowego. Przedstawiłam swoją interpretację pierwszeństwa pieszego na pasach. Pan jeszcze dobitniej wyraził swoją opinię na mój temat i tego, jakim ja jestem kierowcą. (str. 40)

Można naprawdę zejść z nudów przy tak prowadzonej narracji i człowiek zaczyna tęsknić do tekstów Grzebuły czy Saddlera, przy których co chwila ryczy śmiechem. Nawet wśród grafomanów może być podział na arcymistrzów i przeciętniaków.

Dla porządku uprzedzę o spojlerach, bo ujawnię całą akcję. To znaczy akcji w tej powieści nie ma. Powieści też nie ma. Utwór Jolanty Nasiłowskiej przypomina najbardziej zapiski człowieka, który wieczorem odnotowuje sobie w kalendarzu, co mu się za dnia przytrafiło:

Po południu wybrałam się na piwo z koleżankami (…) gadałyśmy o życiu i tajemnych sprawach kobiecych. Ja wyżaliłam się jak bardzo jestem nieszczęśliwa, one opowiadały o swoich problemach. Problemy egzystencjalne królowały tego wieczoru. Upiłam się trochę, ale co tam. (str. 29)

Ponieważ takie zapiski są wyłącznie dla piszącego, nie troszczy się on o podawanie faktów, które są dla niego oczywiste. Postronny czytelnik, jeśli takowy się trafi, może je sobie z różnych uwag wydedukować albo i nie. Podobnie Nasiłowska pisze dla siebie, a nie dla czytelnika. Opis powyższego wyjścia na piwo nie zawiera _ani jednej informacji_ o owych koleżankach, nie ma nawet imion. Równie lakoniczna jest Nasiłowska w całej swojej pseudopowieści: nie wiemy, w jakim mieście czy kraju dzieje się akcja (bohaterowie noszą zarówno obco brzmiące, jak i polskie imiona i nazwiska), nie wiemy, w jakich latach, nie wiemy, jaki okres obejmują opisane wydarzenia. Imię bohaterki, Emma, poznajemy na stronie 32 (ze 166), dzięki temu, że ktoś tam się do niej zwraca, a jej wiek na stronie 161 (sic!), bo Nasiłowskiej zechciało się opisać przyjęcie urodzinowe. Oczywiście wieku ani imienia nie trzeba podawać wprost, akcja może dziać się w nieokreślonym mieście, ale w przypadku Nasiłowskiej nie są to świadome zabiegi (o czym świadczą właśnie strony, na których dane informacje się pojawiły), tylko brak wiedzy, że emocjonalne rozterki bohatera muszą mieć jakieś tło.

Użyłem wyżej słów „opis”, „opisać”. To niewłaściwe określenia. Nasiłowska nie opisuje, nie opowiada, jej styl to styl protokolanta, który w punktach odnotowuje, co się wydarzyło. Przy czym protokolanci dbają, by ich zapis miał ręce i nogi, Nasiłowska nie zawraca sobie tym głowy. Na przełomie stron 10 i 11 bohaterka zakochuje się „na zabój” w owym Sharku. Potem przez strony 11 i 12 mamy informacje, jaka to ona zakochana i szczęśliwa:

Szczęśliwe dni trwały. Budziłam się co rano, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Jadąc do pracy, myślałam o nim i o tym, jaka jestem szczęśliwa. Kiedy po mnie przyjeżdżał samochodem, jechaliśmy gdziekolwiek, a ja nie spuszczając z niego wzroku, wciąż nie mogłam się nadziwić, skąd mam tyle szczęścia.

W trzecim wersie strony 13 następuje podsumowanie tego srania szczęściem: „było cudownie i idealnie”. W wersie piątym grom z jasnego nieba: „Po jakimś czasie, zaczęło brakować mi bliskości Sharka. Nie zajmował się mną jak kiedyś. Nie byłam w centrum JEGO uwagi”. Było cudownie i idealnie, a potem się posypało, co, jak, kiedy i dlaczego, a kogo to obchodzi.

Kiedy „Ja, oni i Dżej” zostaną lekturą szkolną (a dlaczego nie, skoro można to badziewie wydać i nazwać powieścią?), uczeń, który dostanie zadanie „scharakteryzuj Sharka Rocka”, będzie musiał popełnić harakiri. Mimo że to kluczowa postać w życiu głównej bohaterki, nie ma dialogów, sytuacji, które by powiedziały cokolwiek o jego osobowości czy stosunku do partnerki. Zamiast żywego mężczyzny na pierwszym planie jest dmuchana męska lalka z sex-shopu ustawiona gdzieś w kącie. Lalka ma romans. Emma się o tym dowiaduje, konfrontuje z tym Sharka, i nic. Nie odchodzi od niego. Okej, jest wiele kobiet, które godzą się z tym, że ich partner ma kochankę. Tyle że Emma zrywa z Sharkiem, kiedy w jego telefonie odkrywa SMS-a od tejże kochanki. O której wie. Czyli wychodzi na to, że fizyczna zdrada niezbyt ją uwierała, ale nie mogła znieść, że przesyłają sobie SMS-y. Emma zresztą też nie jest święta, co jakiś czas idzie w tango, schlewa się i zdradza Sharka. Jest wtedy ową tytułową Dżej. Takie rozdwojenie jaźni. Porządna Emma i kurwa Dżej. Jak Emmie jest źle, to Dżej się puszcza. W sumie nic takiemu pomysłowi nie można by zarzucić, gdyby nie wykonanie:

Innym razem, Dżej poszła na imprezę z pewnym znajomym, któremu miała współtowarzyszyć. Chłopak nie był fajny, ale myślała, że może przy bliższym spotkaniu coś się między nimi urodzi. Nie urodziło się nic. Za to po dużej dawce alkoholu rodziło się z dwoma jego kumplami. (str. 51)

(…) Dżej i przystojniak jechali dalej [taksówką]. W pewnym momencie poczuła jego rękę na swoim kolanie. Spojrzała na niego. Nie zwróciła mu uwagi. Patrzyła dalej, a on patrzył na nią. Po chwili zbliżył twarz do jej twarzy. Była to bardzo intrygująca sytuacja, a Dżej takie uwielbiała. Jego usta dotarły do jej rozchylonych ust. Zastygli tak na chwilę, by natychmiast po tym utonąć w namiętnych pocałunkach. Jego ręce krążyły wokół jej piersi, a ona nie mogła się opanować.

Ktoś się napalił na mocną erotyczną scenę? Nic z tego:

Wysiedli razem i skonsumowali namiętność w jego mieszkaniu. (str. 56)

Dodajmy, że w całej „powieści” nie ma słowa o tym, co na te zdrady Shark. Czy o nich wie, jeśli wie, to jak reaguje, a jeśli nie wie, to jak to się dzieje, że Emmie udaje się je ukryć. Nasiłowską interesują wyłącznie emocje głównej bohaterki, reszta nie ma uczuć, a w każdym razie nie na tyle istotnych, by się nimi zajmować. Autorka zanudza więc czytelnika powtarzaniem, jak to Emmie bywa źle („Który to już nóż kroi moje dziurawe serce?”, str. 101), i wyliczaniem kochanków Dżej (utwór niewiele by stracił, gdyby to wyliczenie nastąpiło w formie tabelki). A potem Emma poznaje Normana. Który jest tym właściwym. Dlaczego akurat on, czym różni się od poprzednich kochanków, diabli wiedzą. Nasiłowska najwyraźniej uznała, że czas kończyć książkę, więc kolejnemu z szeregu absztyfikantów Dżej po prostu przylepiła etykietkę „ten właściwy”. I już.

Autorka wyjaśnia czytelnikom, jak to się stało, że zaczęła pisać:

Jakiś czas temu opowiadając znajomym mniej lub bardziej zabawne historie zasłyszane i te które sama przeżyłam, stwierdziłam, że spisanie ich wszystkich to byłby fajny pomysł na książke.

Nasiłowska nie nabrała jeszcze tej życiowej mądrości, że niektórych fajnych pomysłów, jak na przykład skoczenie na główkę z trzeciego piętra na beton, wcale nie należy realizować, więc katuje czytelnika „zabawnymi historiami”. Opowiadanymi w ten sposób, że kiedy chce opisać, jak zamiast puszki z mlekiem podgrzała karmę dla psa, to przypomina się jej, że bohaterka opiekuje się psem sąsiada (str. 108). Ani wcześniej, ani później o żadnym psie czy sąsiedzie nie ma mowy, byli potrzebni do historyjki, to się ich po prostu do książki wrzuciło. Kunszt pisarski taki, że Tokarczuk z Myśliwskim wysiadają.
Ulubione przez Nasiłowską miejsce akcji „zabawnych historii” to autobus komunikacji miejskiej. Bohaterka na przykład odkrywa w autobusie, że ma na nogach kapcie (str. 22). Prosi więc kierowcę, by się zatrzymał, i wraca do domu włożyć buty. A autobus, proszę państwa, na nią _czeka_. Albo Emma wysiada z Sharkiem na przystanku, orientuje się, że za wcześnie, i wsiadają z powrotem (str. 139). Anegdota taka, że boki zrywać. Albo następująca historyjka: impreza, jeden gość wyszedł w cudzych butach, drugi nie mógł tych zostawionych włożyć, ten pierwszy się wrócił, ale nie po buty, tylko po klucze. I nie mógł się zorientować, dlaczego towarzystwo się śmieje. Pointa? „Wytłumaczyliśmy mu w końcu całą sytuację i przyznał, że ten wieczór był dziwny” (str. 145).

Jak wiadomo, przeciętny człowiek poza życiem osobistym ma również zawodowe. Takoż i bohaterka niepowieści „Ja, oni i Dżej” pracuje. Gdzie, to już trudniej ustalić, bo po pierwsze Emma co kilkanaście stron pracę zmienia, a po drugie Nasiłowska nie ma głowy do tego, by czytelnika za każdym razem informować, jakie aktualnie jej bohaterka ma zajęcie. Niech sam to sobie wydedukuje z faktu, że jest mowa na przykład o biurze i kierowniczce. Na setnej stronie Emma, która zrobiła kurs taksówkarski, zostaje kierowcą taksówki. Dwie strony dalej Nasiłowska o tym zapomina i bohaterka powiadamia, że „dzisiaj jeszcze miałam wyjechać w podróż służbową z koleżanką, której nie lubiłam”. Podróż służbowa jest po to, by opowiedzieć „zabawne historie” z hotelu, na tym samym poziomie co autobusowe, o sprawach zawodowych czytelnik dowiaduje się tyle, że „pojechaliśmy do siedziby firmy, gdzie planowaliśmy przyszłość” (żeby była jasność: to są _wszystkie_ informacje o tej firmie). Utwór Nasiłowskiej jako powieść to dno, ale świetnie nadawałby się na poradnik dla bezrobotnych, którzy bezskutecznie rozglądają się za płatnym zajęciem. Emma żadną rozchwytywaną specjalistką nie jest, ale dostać nową pracę, to dla niej bułka z masłem: „Zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną do dużej firmy zajmującej się dystrybucją kosmetyków. (…) Rozmowa poszła szybko. Okazało się, że byłam jedyną kandydatką i spodobałam się szefowi firmy. Zaczynałam od jutra!” (str. 120). Nie możesz znaleźć pracy? Staraj się tam, gdzie będziesz jedynym kandydatem.

W jednej z tych prac Emma ma do czynienia z budzącą strach „panią Księgową” (taka pisownia w oryginale): „Kiedy o coś mnie pytała – nigdy nie wiedziałam, o co. Mózg uciekał z wrzaskiem i zostawiał mnie samą” (str. 19). I myślę, że to zdanie idealnie wyjaśnia genezę takiego grafomańskiego megagniota, jakim jest powieść „Ja, oni i Dżej”. Mózg uciekł z wrzaskiem i zostawił autorkę samą.

Gniota bez żenady opublikowało pseudowydawnictwo Psychoskok, które wyda wszystko, co mu się przyśle, byleby grafoman zapłacił. Ale nie ogranicza się do tego. Przedstawicielka Psychoskoka Agnieszka Jakimiuk Marzol jest do tego stopnia bezczelna, że w serwisie Lubimy czytać wystawia tej książce najwyższą notę jako czytelniczka, „zapomniawszy” podać, że jest pracownikiem wydawcy. Zamiast tego w swoim profilu pisze: „Potrafię być sobą w tym fałszywym świecie... potrafię iść do przodu z podniesioną głową... potrafię być szczera sama ze sobą…”. No cóż, ja bym powiedział, że człowiek, który potrafi być sobą w tym fałszywym świecie, nie przyjmuje pracy w firmie żyjącej z wprowadzania grafomanów w przekonanie, że są dobrymi pisarzami, i narażania ich na śmieszność oraz z wciskania czytelnikom grafomańskich gniotów jako sprawnie napisanych powieści. A jak pani potrafi być taka szczera sama ze sobą, to niech pani stanie przed lustrem i odpowie sobie na pytanie, czy to nie jest zwykłe oszustwo.

Tutaj mamy zresztą do czynienia z naciągnięciem nie tylko samej autorki, lecz także tych szczodrych ludzi, którzy odpowiedzieli na apel o wsparcie, w przekonaniu, że wykładają pieniądze na prawdziwą literaturę. Tymczasem powieść „Ja, oni i Dżej” z literaturą ma tyle wspólnego, co ryk krowy na pastwisku z arią operową.

Jeśli ta krytyka do Nasiłowskiej dotrze, to pewnie dozna ona szoku. Bo „wydawnictwo” Psychoskok, przyjmując jej książkę do „wydania”, wyrobiło w niej przekonanie, że sięgnęła jakiegoś przyzwoitego literackiego poziomu. I Nasiłowska już się poczuła pisarką, już zapowiada kolejne książki. Pytanie, jak sobie z tym szokiem poradzi. Zapewne jak każdy grafoman, czyli ogłosi, że jestem hejterem, że ją obrażam, mieszam z błotem, bo jako kiepski pisarz jej zazdroszczę, może pogrozi sądem, i będzie pisać dalej. Ale nie powiem, marzyłaby mi się taka sytuacja, w której Nasiłowska byłaby w stanie dostrzec i przyjąć do wiadomości, że predyspozycji do pisarstwa nie ma żadnych, że Psychoskok zrobił ją w ch…, nie informując o poziomie „powieści”, naraził na kompromitację, że de facto wyłudził kasę. I marzyłaby mi się sytuacja, w której autorka zażądałaby tej kasy z powrotem.

czwartek, 12 marca 2015

Wydać Polańskiego!

Kiedy wybuchła sprawa Polańskiego i jego stosunku z trzynastolatką, byłem po stronie tych, którzy uważali go za pedofila, i oburzały mnie komentarze usprawiedliwiające jego zachowanie czy nawołujące do tego, by przymknąć na nie oko, bo facet jest wybitnym artystą (co do tego, że jest, nie ma oczywiście żadnych wątpliwości). 44-latka uprawiającego seks z 13-latką każdy uzna za zboczeńca, więc nie rozumiem, dlaczego ta perspektywa ma się zmieniać, kiedy wyjdzie na jaw, że ten 44-latek nakręcił „Bal wampirów” i „Pianistę”. Wybitny artysta może być wybitnym skurwysynem i wcale nie trzeba na to zamykać oczu, nie deprecjonujemy w ten sposób jego dzieł i nadal możemy się nimi zachwycać.

Później natrafiłem na wypowiedź seksuologa, która kazała mi zrewidować swój pogląd co do pedofilii Polańskiego: stosunek z osobą dojrzałą płciowo nie jest de facto stosunkiem z dzieckiem, jest nim wyłącznie de iure, jeśli prawo danego kraju zakazuje stosunków seksualnych z osobami poniżej określonego wieku. Przy czym ta granica jest czysto uznaniowa, w Polsce jest to 15 lat, w USA 18. A zatem faceta, który śpi w Polsce z 14-latką, a w Stanach z 17-latką, można i należy postawić przed sądem, ale nie można uznać za pedofila, bo wcale nie pociągają go dzieci, tylko młodziutkie kobiety. Pozostałem jednak przy swojej opinii, że Polański jest zboczeńcem, bo chociaż trzynastolatka ma ciało kobiety, to psychikę dziecka (to jest zresztą powód, dla którego prawo nie zezwala na stosunki z chwilą osiągnięcia dojrzałości płciowej) i facet po czterdziestce powinien zdawać sobie z tego sprawę i trzymać od niej ręce z daleka.

Obecnie toczy się procedura ekstradycyjna, bo Stany domagają się od nas wydania Polańskiego. Argumenty przeciwko wydaniu są następujące:

Zarzuty w Polsce się przedawniły. Wprawdzie nie przedawniły się w USA, a zgodnie z umową ekstradycji bierze się pod uwagę miejsce popełnienia przestępstwa, ale umowa mało ważna, ważne, że my nie mamy ochoty na wydanie reżysera.

Polański zapłacił odszkodowanie, a dziewczyna mu wybaczyła. Będę się upierał, że skłonność do wybaczania jest wprost proporcjonalna do wysokości odszkodowania, a zatem facet, który może wyłożyć parę milionów dolców, jest uprzywilejowany w stosunku do gołodupca.

Polański ma już 82 lata. Z tego by wynikało, że wiek daje immunitet przed odpowiedzialnością karną, co dla mnie jest nowością, bo nie znam takiego zapisu w kodeksie karnym, że dotyczy on osób tylko do określonego wieku. Rozumiem, że można odstąpić od karania osoby starej, schorowanej, niedołężnej, ale przecież sam wiek o niczym nie przesądza. Polański, mimo swych 82-lat, jest najwyraźniej w świetnej formie, nadal jest aktywny zawodowo. Skoro ma siły, żeby kręcić filmy, na pewno pobyt w celi mu nie zaszkodzi.

I ostatni argument, kuriozum wygłoszone przez byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego (cytuję za „Wyborczą”): „nie ma jednak pewności, że Polański miałby sprawiedliwy proces w USA, bo jest tam inny system prawny i jak pokazuje życie, ławy przysięgłych bywają stronnicze”. Jak pokazuje życie, jeśli oskarżony chce, by jego sprawę osądził możliwie bezstronny, wykształcony, inteligentny i logicznie myślący sędzia, powinien zrobić wszystko, by stanąć przed sądem polskim.

W Ameryce nie ma świętych krów. Możesz sobie być sławnym reżyserem czy bokserem (casus Tysona), jeśli złamiesz prawo, odpowiadasz jak każdy szary obywatel. My do tego nie dorośliśmy. Przed znanymi nazwiskami władze się korzą. Wybitnemu artyście wolno więcej. Owszem, można się zgodzić, że więcej w tym sensie, że nie będziemy go krytykować za zachowania, które w przypadku innych osób uznamy za niemoralne, ale nie na immunitet w przypadku złamania prawa. Tymczasem Polański ma całkiem spore grono zwolenników, którzy uważają, że taki immunitet z racji artystycznych osiągnięć mu się należy. I moim zdaniem właśnie dlatego powinniśmy Polańskiego Amerykanom wydać. Nie musimy, praktyka jest taka, że raz wydajemy, a raz nie, ale zgadzając się na ekstradycję Polańskiego, minister sprawiedliwości (bo to on podejmie ostateczną decyzję) pokazałby, że Polska jest krajem, w którym rzeczywiście, a nie tylko deklaratywnie, wszyscy są równi wobec prawa. I oczywiście nie mam złudzeń, że nikt się na żadną ekstradycję nie zgodzi, bo w nadwiślańskim folwarku, owszem, wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych.

PS. Dostrzegam ten paradoks, że wydając Polańskiego, by pokazać, że wszyscy są równi wobec prawa, potraktujemy go surowiej niż zwykłego obywatela, który w tej sytuacji mógłby uniknąć wydania.

poniedziałek, 9 marca 2015

Dyskutuj, człowieku!

Bez większej nadziei, że wpis dotrze do tych, do których jest skierowany:

Wszedłeś na jakiegoś bloga i przeczytałeś tekst, który podniósł ci ciśnienie, z którym głęboko się nie zgadzasz, czemu chcesz dać wyraz. Niestety, chodziłeś do polskiej szkoły, gdzie nie zauważono, że wiek XXI już na dobre trwa, ba, nie zauważono, że Polska nie jest już pod pruskim zaborem i można model nauczania zmienić. Walisz więc w klawiaturę, wciskasz „Enter”, poszło, pokazałeś palantowi, który śmie wypisywać takie herezje, gdzie raki zimują, możesz się odprężyć. No więc nie, nie pokazałeś. Pokazałeś, że nie masz bladego pojęcia, na czym polega dyskusja. Pozwól więc, że ci to wytłumaczę. Oczywiście musisz prezentować pewien poziom inteligencji, by moje rady zrozumieć. Nie bój się, poprzeczka wcale nie jest ustawiona wysoko. Jeśli tylko twoi rodzice nie byli spokrewnieni, powinieneś ją przeskoczyć. Ale to wymaga dobrych chęci i wysiłku, by moje rady zastosować. Jeśli je olejesz, dalej będziesz sprawiał wrażenie, że masz zatkane synapsy.

Zacznijmy od tego, że autor tekstu, który cię drażni, nie jest twoim wrogiem, nie jest palantem, gnojem ani idiotą. Ma po prostu inne poglądy niż ty. Ma do nich prawo. Zastanów się nad tym, kiedy następnym razem, słysząc w telewizji polityka, którego nie wybierasz, krzykniesz „Co za idiota!”. Wyobraź więc sobie, że tekst napisał twój dobry przyjaciel. Przyjmij, że się schlał, nagle mu odbiło, uderzył się mocno w głowę. Nie przestałeś go przecież z tego powodu lubić i nie masz powodu, żeby atakować personalnie.

Nie dopatruj się na przykład u autora tekstu niecnych motywów. Nie naskakuj na niego, że napisał tekst, żeby zyskać popularność. Taki zarzut zazwyczaj jest nieprawdziwy, bo jednak większość blogerów pisze o tym, co ich naprawdę interesuje. A nawet gdyby był prawdziwy, to nic w ten sposób nie udowodniłeś, nie obaliłeś żadnych tez artykułu. Bo z niecnych motywacji też można pisać sensowne rzeczy. Nie utrzymuj, że darzy swego adwersarza niechęcią, nienawiścią i najchętniej utopiłby go w łyżce wody, tylko dlatego, że ty nie jesteś w stanie pojąć, że można krytykować czyjeś działania czy efekty jego pracy, mając do danej osoby obojętny stosunek. Nie staraj się twierdzić, że autor jest beztalenciem w swojej dziedzinie. Jeśli tak jest, a tekst dotyczy jego dziedziny, wykażesz to, obalając jego argumenty. Jeśli napisał na temat niezwiązany ze swoją pracą, nic w ten sposób nie wykażesz. Z faktu, że ktoś jest kiepskim motorniczym, nie wynika wcale, że artykuł o pszczołach jego autorstwa będzie do dupy.

Jak znam internet, zdołałeś też wyrazić zdziwienie, że autor poświęcił tekst tak błahemu tematowi, skoro wiele poważniejszych czeka na omówienie, zatroszczyłeś się o to, że swój czas marnuje na duperele, zaproponowałeś, by wziął się za jakieś sensowniejsze zajęcie. Albo przynajmniej podreperował zdrowie i zamiast ślęczeć nad komputerem, poszedł na spacer. Przyjmij więc do wiadomości, że każdy bloger decyduje sam, o czym chce pisać, jeśli poświęca swój czas na pisanie bloga, to widocznie ma na to ochotę, on cię z tego, czy ty w jego mniemaniu sensownie spędzasz czas, nie rozlicza. Jeśli interesują cię poważniejsze tematy, na przykład wojna na Ukrainie czy epidemia AIDS w Afryce, poszukaj na innych blogach, z pewnością znajdziesz taki, gdzie te problemy są omawiane*.

Załapałeś? Wszystkie powyższe uwagi czy zarzuty wobec tekstu nie są argumentami, są próbą pozamerytorycznego zdezawuowania wpisu. To są triki. Oczywiście, możesz je stosować, jeśli nie umiesz podjąć rzeczowej polemiki, a tekst nie daje ci spokoju, ale ja mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy, że to nie są argumenty, że przytaczasz je w przekonaniu, że prowadzisz merytoryczną dyskusję. No więc nie. Do merytorycznej dyskusji dopiero przejdziemy i to będzie już nieco trudniejsze. Ale sprawdzamy, że masz czworo dziadków, a nie dwoje, co napawa nas optymizmem.

Najpierw musisz przeczytać tekst. Nie na niego popatrzeć, nie przelecieć oczami, tylko przeczytać. W całości. Jeśli w połowie krew zalała ci oczy, nie łap za klawiaturę i nie odpowiadaj, tylko policz do dziesięciu, napij się zimnej wody, ochłoń. Potem się zastanów, co autor napisał. Bo masz polemizować z tym, co napisał, a nie z tym, co ci się wydaje, że napisał. W tym celu musisz sobie odpowiedzieć na dwa pytania. Pierwsze: Jaka jest teza artykułu? Drugie: Jakie argumenty na jej poparcie autor przedstawił? Nie zawsze zidentyfikowanie tezy i argumentów będzie proste, autor, zwłaszcza inteligentniejszy, często nie stawia tezy wprost, nie wylicza argumentów w punktach. Ale bez tego nie da rady. Przemyśl sobie tekst na spokojnie, prześpij się z nim, wróć do niego na drugi dzień. Internet wcale nie wymaga takiego pośpiechu, jak ci się wydaje, bloger ci nie ucieknie, na drugi dzień też będzie i twój komentarz przeczyta.

Siadasz i piszesz polemikę. Dobrze. Napisałeś i wysyłasz. Niedobrze. To, co napisałeś, musisz przeczytać i przeanalizować. Nie chce ci się? Uświadom sobie, że ludzie, którzy piszą mądre rzeczy, parę razy czytają to, co napisali, i się nad tym zastanawiają, zanim tekst upublicznią. Co musisz sprawdzić? Przede wszystkim, czy prawidłowo zidentyfikowałeś tezę albo wnioski autora. Przykładowo, autor skrytykował organizację linii tramwajowych w twoim mieście. Ty mu odpisałeś, że przesiadanie się na samochody nie jest żadnym rozwiązaniem. Polemizujesz z nim czy ze swoimi wnioskami, które wyciągnąłeś z jego tekstu? Poszukaj cytatu, który by wskazywał, że autor postuluje zmniejszenie ruchu tramwajowego lub zwiększenie samochodowego? Znalazłeś? Nie? No, właśnie. Autor chce jedynie, by tramwaje jeździły sprawniej, a nie rzadziej. Ty się z jego diagnozą nie zgadzasz, uważasz, że MPK stanęło na wysokości zadania i lepiej już być nie może. I w tym duchu odpisujesz: tramwaje kursują u nas bez zarzutu. Wiesz, czego brakuje w tej wypowiedzi? Słówka typu „bo”, „ponieważ”, „albowiem”, „gdyż” itd. Dopiero to, co znajdzie się za tym słówkiem, będzie argumentem, wszystko przed nim to teza. Gołosłowna teza. Którą dopiero musisz udowodnić. W dyskusji muszą padać argumenty, nie tezy. A kiedy zaczniesz uzasadniać swoje tezy, wtedy sam dostrzeżesz, że część z nich jest nie do obrony, i nie będziesz się ośmieszał ich wygłaszaniem. Oczywiście argumenty muszą dowodzić tezy. Obiektywnie dowodzić. Argument, że szwagier Kolaska słyszał o przekrętach w komisji wyborczej na jego osiedlu, nie dowodzi, że wybory samorządowe sfałszowano. A nawet jeśli to, co szwagier Kolaska słyszał, jest prawdą, egzemplifikacja nie stanowi dowodu. Egzemplifikacja, czyli jeden bądź kilka niereprezentatywnych przykładów. Teza: Szwedzi nie znają języka polskiego. Kontrargument obalający tezę: a ja znam trzech Szwedów, którzy mówią po polsku. Dostrzegasz absurd takiej argumentacji? Tak? To jej nie stosuj.

Jeśli rzeczywiście chcesz dyskutować, musisz odpowiadać na argumenty oponenta, a nie pisać, co ogólnie ci się w temacie wydaje i kojarzy. Jeśli autor postawił tezę, że e-booki nie mogą być tańsze od książek papierowych, i przedstawił uzasadniające tę tezę argumenty, że tak wynika z kosztów, bo na e-booki jest wyższy VAT, a największa składowa kosztów – dystrybucja – jest w obu przypadkach taka sama, nie możesz odpisywać, że VAT cię nie interesuje, a ty chcesz mieć książkę elektroniczną taniej, bo jej nie kupisz. To nie jest kontrargument dowodzący, że cena e-booka powinna być niższa. Kontrargumentem byłoby np. stwierdzenie, że autor dostaje za e-booka mniejszy procent niż za książkę papierową, a więc wydawca o tę różnicę mógłby obniżyć cenę. Z kolei argument, że przy e-booku odpadają koszty przechowywania książek, dowodzi tylko tego, że nie masz odpowiedniej wiedzy, by o sprawie dyskutować. Bo przy książkach papierowych nie jest to odrębny wydatek, tylko wliczony w koszt dystrybucji. Niestety, ale żeby na jakiś temat dyskutować, trzeba być do tego merytorycznie przygotowanym, trzeba najpierw sprawdzić fakty, a nie brać je sobie z powietrza.

I na koniec: dyskusja nie musi prowadzić do przekonania oponenta ani tym bardziej nie ma być narzędziem, by go pognębić. Merytoryczna dyskusja służy wymianie poglądów, a nie ich ujednolicaniu. Możecie ustalić „protokół rozbieżności” i rozejść się w zgodzie. Ale też, jeśli oponent ma rację, nie ma nic uwłaczającego w tym, by mu ją przyznać. Tylko wtedy będziesz się rozwijał intelektualnie, jeśli będziesz otwarty na argumenty innych i gotów do przyjęcia ich racji pod wpływem tychże argumentów.

*To samo dotyczy osób opowiadających się po mojej stronie. Pod polemiką ze Stoparek jeden z komentujących zatroskał się, że zaniżam poziom, co może źle wpływać na mój wizerunek, i zalecił mi: „Proponowałbym nie brnąć w dalsze jałowe spory z internetowymi trollami”. Na moją odpowiedź, że doradców PR nie potrzebuję, wyjaśnił, że on nie ma ochoty przez miesiąc czytać analiz i polemik. Trzeba być wyjątkowo tępym albo bezczelnym, żeby pod tekstem, w którym autor wytyka oponentowi, że ingeruje w jego prawo do pisania, o czym chce, pouczać autora, o czym ma pisać. I ślepym na pokłady protekcjonalizmu, z jakich takie komentarze wypływają. Dyskusję skasowałem, bo włączył się w nią kolejny „inteligent”, który uznał, że nie dopuszczam negatywnych opinii o tekście i nie dotarło do niego, że negatywną opinią byłoby stwierdzenie „jałowy spór z internetowym trollem”, zalecenie „proponowałbym” i stwierdzanie, że na moim blogu nie ma się ochoty jakichś tekstów czytać, jest dyktowaniem mi, o czym mam pisać. I będę takie komentarze kasował też na przyszłość. Interesuje mnie wyłącznie opinia o tekście, a nie analizowanie, czy warto było go zamieszczać albo z jakich pobudek to zrobiłem. Dyskusje na ten temat nic nie wnoszą i są czystą stratą czasu, żadna „dobra rada” nie skłoni mnie do tego, bym o czymś pisał albo o czymś nie pisał. Sam sobie dobieram tematy, wyłącznie pod kątem, czy mnie dana kwestia interesuje, a jeśli kogoś tematy, które poruszam, nie ciekawią, to jest cała masa blogów, gdzie można sobie poczytać o czym innym.

niedziela, 1 marca 2015

Trochę intelektu, intelektualistko!

W wiadomej sprawie pojawił się jeszcze jeden moralista, a raczej moralistka, niejaka Paulina Stoparek, która w tekście Trochę kultury, człowieku kultury! postanowiła przywołać mnie do porządku, oczywiście kompletnie nie interesując się kluczową kwestią, że podawanie recenzenta do sądu przez autora, który nie może przeboleć krytyki, jest czymś niszczącym życie literackie.

Pan Pollak idzie ku sławie po trupach, byle by było głośniej i bardziej egzotycznie. Wg mnie to żałosne. I jaką by pani Grzebuła nie była kiepską pisarką jestem po jej stronie, bo jest ofiarą karierowicza. [Ten cytat akurat nie pochodzi z artykułu, tylko z komentarzy na Booknews.]

Stosując tę samą sufitologiczną metodologię oskarżania co Paulina Stoparek, napiszemy, że Paulina Stoparek to wyrachowana osoba, która udaje święte oburzenie, żeby ściągnąć na swojego bloga tłum zainteresowany najgłośniejszym w ostatnich dniach sporem w literackiej części internetu, do tego cynicznie kalkulująca – co już jest naprawdę żałosne – że lepiej opowiedzieć się po stronie, którą uznała za słabszą (bo jako obrońca uciśnionych zyskuje się więcej punktów), chociaż na dłuższą metę tej osobie zaszkodzi, utwierdzając ją w przekonaniu, że krytyka utworu była niesprawiedliwa.

Mam siostrę młodszą o trzy lata. Gdy byłyśmy dziećmi – a wówczas te trzy lata były niczym przepaść – i się kłóciłyśmy, Babcia zwykła mawiać do mnie: „A wstydź ty się, ustąp głupszemu, starsza jesteś i mądrzejsza!”.
Przytaczam tę anegdotkę nie bez powodu.

Anegdotkę? A jaka jest humorystyczna pointa tej anegdotki, bo nie załapaliśmy?

Dzieł tej powieściopisarki (…) nie znam, słyszałam, że są okropne, ale nie w tym rzecz.

No właśnie w tym rzecz, że do komentowania rwą się osoby, które materiałów nie znają, nie chce im się z nimi zapoznać, żeby mieć merytoryczne podstawy do wygłaszania opinii, tylko z pozycji MORALNYCH AŁTORYTETÓW się OBURZAJĄ. Skoro macie takie inklinacje, to polecam poprosić księdza, żeby na ambonę wpuścił i pozwolił kazania wygłaszać.

Mnie dziwi – ba, bulwersuje! – co innego: czemu szanowany ponoć pisarz (…) bawi się w pisanie recenzji, które są oczywistą prowokacją?

Piękne zdanie. Słówko „ponoć” ładnie zrzuca z piedestału, a jak napiszemy „oczywistą”, to wiadomo, że ta prowokacja to oczywista oczywistość. Przy czym nas dziwi – ba, bulwersuje! – że pani Stoparek odmawia pisarzowi, i to szanowanemu tylko ponoć, prawa do pisania recenzji, niech będzie, że będących oczywistą prowokacją. A niby czemu pisarz nie może pisywać takich recenzji?

Przy czym warto zaznaczyć, że jego blogowe wpisy to nawet nie są stricte recenzje, ale w znacznej mierze skopiowane cytaty z powieści Pani, opatrzone jego kąśliwymi, nierzadko niepotrzebnie okrutnymi komentarzami.

„Skopiowane cytaty”. Piękna rzecz; nie zwykłe przytoczenie słów, tylko skopiowane. Podkreśla, że łajzie nawet pisać się nie chciało, tylko kopiował, a skoro kopiował, nie zaś normalnie przytoczył, to pewnie pokątnie, nielegalnie. Podoba nam się też zdemaskowanie, że wpisy nie są recenzjami sensu stricto. Nikt się wprawdzie nie usiłuje upierać, że są, ale za wyważenie otwartych drzwi też punkty się należą. Wysiłek to wysiłek. Jakie komentarze są okrutne i dlaczego, się nie dowiadujemy, bo pani Stoparek, jak każdy nastawiony na pouczanie, a nie dyskutowanie, nie troszczy się o argumenty i uzasadnianie swoich twierdzeń.

daje do zrozumienia, że [Grzebuła] jest chora („grafomania to choroba”)

Chapeau bas, bo manipulacja jest tak perfekcyjna, że nawet osoba inteligentna może nie dostrzec, na czym polega. Otóż, żeby uczciwie zaprezentować moje poglądy, Stoparek musiałaby napisać „twierdzi, że jest chora na grafomanię”. Tyle że wtedy zamysł Stoparek, by pokazać mnie jako mendę, diabli by wzięli. Bo co to za menda, która do oponenta krzyczy nie „jesteś chory!”, tylko „jesteś chory na grafomanię!”.

„jakoś przestać czytać jej książek nie potrafi i na ich lekturę czasu najwyraźniej nie szczędzi, by następnie poświęcić przypuszczalnie sporo energii – i ponownie: czasu! – na pisanie coraz to nowych epistoł w nie uderzających. Przy czym słowa „epistoły” używam z ironią (dziwne, że tak kiepskim ponoć dziełom krytyk regularnie poświęca tyle akapitów)

Umiejętne stosowanie ironii polega na tym, że nie trzeba wyjaśniać czytelnikowi, że piszemy ironicznie, sam zauważy. Ale szanuję, że Stoparek nie przecenia swoich umiejętności pisarskich i woli się zabezpieczyć, wykładając kawę na ławę. Dziwię się tylko, że pani Stoparek, najwyraźniej pałając do mnie niechęcią, jakoś przestać o mnie myśleć nie potrafi i na lekturę moich wypowiedzi czasu nie szczędzi, by następnie poświęcić przypuszczalnie sporo energii – i ponownie: czasu! – na ich komentowanie.

blogowe wpisy Pana przypominają mi (…) mówienie „na stronie”, niczym w teatrze, przypominające od niechcenia wbijane szpile, o których wiadomo, że prędzej czy później dotrą do Pani i (…) szlag ją jasny trafi!

Teraz rozumiem, dlaczego Stoparek tak się za Grzebułą ujmuje, obie stosują porównania od czapy, więź duchowa. Dlaczego niby moje blogowe wpisy przypominają mówienie „na stronie”? Przecież to sensu za grosz nie ma. Blog to blog. Bloger pisze i wrzuca do sieci. I co z tego, że wiadomo, że notka trafi do adresata? Ktoś mu nakazuje czytać? Jest jakiś przymus zapoznawania się z recenzjami swoich książek? Jeśli pisarz (prawdziwy) wie, że recenzent mu niechętny, to albo czyta i olewa, albo olewa. I po sprawie.

Zgadzam się powszechną opinią, że książka w momencie wydania staje się własnością publiczną i zawsze można spodziewać się komentarzy na jej temat, nawet najgłupszych, bo dzisiaj komentuje każdy, również największe matoły

Tak, z przykrością musimy potwierdzić tę przykrą okoliczność, że dzisiaj komentuje każdy, również największe matoły.

ale niechże ludzi kultury, pisarzy, krytyków, publicystów, tych wszystkich odpowiedzialnych za „rząd dusz” (…) cechuje pewien poziom!

Dotąd mi się wydawało, że pisarze są ludźmi kultury, ale zdaje się Paulina Stoparek właśnie na mojej osobie udowadnia tezę, że nie, więc wszystko okej. Bardzo chciałem się dowiedzieć, jaki poziom ma mnie cechować, ale się, niestety, nie dowiedziałem, bo pani Stoparek nie napisała, tylko przeszła do porównań na poziomie:

Tymczasem Pan nie jest lepszy od Brytyjczyków przyjeżdżających do Krakowa i kąpiących się w fontannach oraz demolujących publiczne toalety.

Nie wiem, jak państwo, ale ja doceniam umiarkowanie Pauliny Stoparek. Bo przecież mogła napisać, że jestem gorszy od terrorystów podrzynających gardła zakładnikom. Dlaczego nie?

Pluszcze się na blogu w swoich przepełnionych jadem wpisach niczym wspomniani przyjezdni, wystawiający gołe dupska i krzyczący „Look at me!!”

Stosując poetykę porównań Pauliny Stoparek, napiszemy, że Paulina Stoparek wskoczyła do tej fontanny, obnażyła cycki i krzyczy: „Nie patrzcie na jego dupsko, patrzcie na moje cyce!!”.

zamiast robić to, do czego jest ponoć stworzony, czyli tłumaczyć zacne szwedzkie dzieła i pisać książki.

Alleluja! Jak to, proszę państwa, przeczytałem, to mnie taka błogość i szczęśliwość ogarnęła, że państwo sobie nawet nie wyobrażają. Bo chodziłem po tej ziemi jak to dziecię we mgle zabłąkane, nad sobą się zastanawiałem, nad sensem życia, dokąd idę, ku czemu zmierzam, kim jestem, odpowiedzi znikąd, aż tu – alleluja! hosanna na wysokościach! – Paulina Stoparek mnie objawiła, żem do tłumaczenia szwedzkich dzieł i pisania książek stworzon. Z tej błogości i szczęśliwości to na spacer długi poszedłem, żeby ptaszków posłuchać, kwiatki powąchać, na trawce se poleżeć, bo jak człowiek ze sobą pogodzony, to się zachwyca, że wróbelek pięknie ćwierka, że stokrotka ładnie pachnie, że trawka mięciutka. I kiedy tak na tej trawce mięciutkiej leżałem, to się zastanawiać zacząłem i cała błogość i szczęśliwość jebać się poszła. Bo takie już moje nieszczęście, że ja się ciągle nad wszystkim zastanawiam. I tak mnie na przykład zastanowiło, że zanim pisać zacząłem, tylko tłumaczem byłem i gdybym wtedy Paulinę Stoparek spotkał, to ona by orzekła, żem do tłumaczenia zacnych dzieł szwedzkich stworzony, więc nigdy bym do pisania się nie wziął. Zacząłem też powątpiewać w boską inspirację słów Stoparek, bo Bóg jest wszechwiedzący, a Stoparek najwyraźniej nie wiedziała, że nie tylko zacne dzieła, ale i pornosa zdarzyło mi się przetłumaczyć. I co teraz? Skąd wiadomo, żem do tłumaczenia zacnych szwedzkich dzieł, a nie szwedzkich pornosów stworzony? A jakbym chciał się na ten przykład bułgarskiego nauczyć i bułgarskie dzieło, zacne czy niezacne, przełożyć, to, kurwa, co? Bóg błyskawicą prostą jak srebrny sztylet trupem mnie położy? A jeśli książki i pisanie zechcę porzucić i śpiewakiem zostać, to co, nie wolno mi? No dobra, słuchu nie mam, słoń mi na ucho nadepnął, ale skoro Grzebuła może pisać, to ja przecież mogę śpiewać. A zatem skąd wiadomo, żem do pisania i tłumaczenia książek stworzony, a nie do wyśmiewania grafomanów na blogu?
Potem też mnie zastanowiło, czemu Paulina Stoparek zajmuje się krytyką mojej osoby i przywoływaniem mnie do porządku, skoro nie do tego została stworzona. Nie podejmuję się wprawdzie powiedzieć, do czego została stworzona, z Panem Bogiem jestem w dość kiepskich relacjach, więc z pewnością mi tego nie wyjawi, ale nie sądzę, by Pan Bóg chciał zmarnować tak błyskotliwy umysł na tak mało znaczące zadanie.

Publicznie pastwi się nad Panią, kopie leżącego,

Rozumiem, że krytyki należy pisywać prywatnie i wieszać sobie na ścianie? A skoro tak, to dlaczego pani publicznie pastwi się nade mną, pani Stoparek? I w jakim sensie Grzebuła jest leżąca, bo nie wiem? Ktoś wbrew jej woli udostępnił publicznie teksty, które pisała do szuflady? Przecież to nie amatorka, która rozdaje swoje książki zaprzyjaźnionym czytelniczkom, tylko zawodowiec, który je sprzedaje i bierze za nie pieniądze.

zamiast poprzestać na merytorycznej i krytycznej – nie chamskiej, nie popisowo złośliwej! – recenzji JEDNEJ książki Pani i więcej do jej dzieł nie wracać.

No tak, trzeba przyznać, że ludzie o zamordystycznych skłonnościach nie mają we współczesnej Polsce zbyt wielu możliwości, by się realizować. Aż mi Stoparek żal, że się w takiej Korei Północnej nie urodziła, tam mogłaby w obozie pracy na więźnia się wydzierać, że mu JEDNA kromka chleba dziennie przysługuje i ani pół więcej.
Co do chamstwa, to zacznijmy od chamstwa Stoparek polegającego na tym, że nie raczyła przeczytać, co w tej kwestii napisałem, albo to ignoruje. Niewąska arogancja, bo nie odnosząc się do moich słów (odniesienie się popchnęłoby dyskusję do przodu), zmusza mnie do ich powtarzania. Ale dobrze, powtórzę. W wywiadzie dla serwisu Książka zamiast kwiatka powiedziałem:
„Skupienie się na twórczości Grzebuły jest w sumie dość przypadkowe. Zaczęło się od krytyki koszmarków językowych na stronie Evanartu, wydawnictwa ze współfinansowaniem. Po tej krytyce zostałem zaatakowany przez autorów owego pseudowydawnictwa, że bezprawnie odmawiam im miana pisarzy. No to postanowiłem wziąć tekst jednego z nich i przeprowadzić dowód, że zapłacenie za wydanie książki z nikogo nie robi pisarza. Natrafiłem na fragment powieści Grzebuły i doskonale się do tego celu nadał. Później, ponieważ zjawisko self-publishingu interesuje mnie kompleksowo, chciałem omówić odbiór takiej książki wydanej ze współfinansowaniem. Akurat „Obsesja” Grzebuły miała najwięcej fatalnie napisanych pozytywnych recenzji. A ostatni tekst wziął się stąd, że Grzebuła zaatakowała mnie jako krytyka w swojej powieści. Gdyby nie to, prawdopodobnie bym się twórczością tej pani więcej nie interesował”.
Stoparek ten wywiad zna, bo pod nim komentuje. Gdyby charakteryzowała się jakąś minimalną intelektualną uczciwością, nawet jeśli reprezentuje stanowisko, że wolno napisać tylko jedną recenzję (którego to stanowiska oczywiście nie uzasadnia, bo i po co, skoro może je wykrzyczeć), to musiałaby dostrzec, że obraz jest zniuansowany, że przy drugiej recenzji punkt ciężkości spoczywa na odbiorze książki, że przy trzeciej odpowiadam na ataki Grzebuły (w tym na wnoszenie sprawy do sądu). I gdyby chodziło jej o polemikę, to musiałaby się do tych faktów odnieść. Ale jej nie chodzi o polemikę, tylko o chamską (a co se będę żałował, skoro Stoparek sobie nie żałuje) napaść na krytyka, który jej się nie podoba.
Ale nawet gdyby obraz nie był zniuansowany i napisałbym trzy recenzje na jedno kopyto, to MAM PRAWO TO ZROBIĆ, WIĘC NIECH PANI ZNAJDZIE SOBIE INNE UJŚCIE DLA SWOICH CENZORSKICH ZAPĘDÓW, PANI STOPAREK. Jeśli chce pani decydować, ile można napisać recenzji, rozstrzygać, jaka recenzja jest merytoryczna i właściwie krytyczna, i zakazywać „popisowo złośliwych”, to polecam emigrację na Kubę, tam jeszcze potrzebują takich ludzi. Coś pani wyjawię, pani Stoparek, niech pani się mocno trzyma, bo to będzie dla pani szok: złośliwość, sarkazm, kpina to są w pełni uprawnione środki wyrazu w krytyce literackiej.

A jakby ktoś uznał, że kuriozów w tekście Stoparek mało, to zamieszcza ona pod nim następujące oświadczenie:

wszelkie komentarze i riposty dotyczące powyższego tekstu będą przeze mnie ignorowane, nawet ich nie przeczytam, aby czasem nie dać się sprowokować, gdyby okazało się, że cechują je jad lub żółć (…) Biorę odpowiedzialność za to, co napisałam, ale nie chcę się bawić w potyczki na komentarze etc. Szkoda mi na to czasu i nerwów. (…) Proszę, aby to uszanowano.

Ktoś może się pokusić o egzegezę, czego pani Stoparek oczekuje? W jaki sposób mamy uszanować? Nie komentować i nie replikować? AŁTORYTET MORALNY obwieścił ex cathedra i zabrał dupę w troki, informując czytelników, do których skierował swój tekst, że w tejże dupie ma, jakie oni mają zdanie w sprawie? To jest ta kultura, o którą się pani upomina? Ale w ogóle polemikę napisać wolno? Jeśli komuś wisi, czy pani przeczyta, czy nie. Czy też uzna to pani za brak szacunku? A jeśli pani uzna za brak szacunku, to jakie grożą konsekwencje?

Paulina Stoparek to absolwentka filmoznawstwa, czyli osoba po wyższych studiach humanistycznych, mająca ambicje publicystyczne. Chciałoby się powiedzieć: intelektualistka.

Intelektualistka zabiera głos w żywo debatowanej sprawie. Sprawy dokładnie nie zna, nie przeczytała inkryminowanych tekstów, wypowiedzi, które padły w toczącej się debacie, olewa i publikuje tekst, w którym wyraża swoje OBURZENIE, o meritum praktycznie nie pisząc.

Tekst jest skonstruowany następująco: wprowadzenie anegdotką, która nie jest anegdotką, mające pokazać, że dwie strony się kłócą, następnie atak na jednego z oponentów, potem otwarte pytanie, który z oponentów ma rację, choć prezentowany był tylko jeden, po czym ponowny atak na tego nielubianego. Czyli treść nie pasuje do formy. Pierwsza i trzecia część wskazują, że miało być w miarę obiektywne pokazanie sporu i pozwolenie, by czytelnik sam rozstrzygnął, ale Stoparek nie potrafi się tego zamysłu trzymać, bo ją krew zalewa, więc całość przeradza się w napaść na krytyka. Napaść dosyć obrzydliwą, krzycząca o kulturę Stoparek, bez żenady używa obraźliwych porównań.

Językowo, jak na osobę o ambicjach publicystycznych, kiepskawo. „(…) nie przystoi się pastwić nad twórcą, nieważne jak kiepski by on nie był” (jeśli już, to „nieważne, jak kiepski on jest”). „Pan, który najwyraźniej nie umie powiedzieć sobie „stop” (a nie jest to czasem wyrazem wysokiego IQ?)”. Autorce zapewne chodzi o to, że wyrazem wysokiego IQ jest rzeczona umiejętność, a nie nieumiejętność, ale to nie wystarczy pomyśleć, trzeba jeszcze, nomen omen, umiejętnie sformułować.

Przenikliwość intelektualna gdzieś na poziomie gimnazjum. Sprowadzanie sporu między osobą piszącą a krytykującą do apelu (podkreślonego obrazkiem) „ustąp głupszemu” jest dziecinne. Poza tym nie wiem jak Marta Grzebuła, ale ja wcale nie byłbym zachwycony, gdyby jakiś mój zwolennik wzywał mojego oponenta do oddania mi pola, argumentując „ustąp mu, bo on jest głupszy od ciebie”. A przecież Stoparek de facto to robi, wcale nie zastanawia się, kto jest mądrzejszy, tylko uznaje za mądrzejszego mnie, a pretensje są o to, że w tej sytuacji powinienem ustąpić, a nie chcę. Czyli protekcjonalizm wobec Marty Grzebuły, taki sam jak u Królika. Ja traktuję Grzebułę odpowiednio do jej ambicji i traktuję ją jako równorzędnego uczestnika rynku literackiego (i odpowiednio do tego krytykuję), Stoparek i Królik mówią „ulitujcie się nad nią, skoro to grafomanka, niech ona sobie żyje w przekonaniu, że jest utalentowaną pisarką”. Pełen protekcjonalizm.

Debatować w szkole Pauliny Stoparek nie nauczyli, więc Stoparek nie dyskutuje, tylko krzykiem obwieszcza oponentom, jak ma być. Nie ma tezy popartej argumentami, jest nakaz. Wolno ci, Pollak, napisać jedną recenzję powieści Grzebuły. Nie jedną na książkę, tylko jedną na całą karierę literacką Grzebuły. W żadnym wypadku złośliwą. A potem szlus. Bo ja tak mówię. Dlaczego tak mówię, nie wiem, bo się nad swoimi tezami nie zastanawiam, tylko je bezmyślnie spisuję. Chociaż skończyłam wyższe studia humanistyczne, nie spotkałam się nigdy z tym, żeby jeden krytyk zjechał dwie książki tego samego autora, nie czytałam nigdy żadnej prześmiewczej recenzji, a jak przeczytałam, to nic z niej nie pojęłam ani nie zapamiętałam. Chociaż pisuję recenzje książek, nie mam bladego pojęcia, że od ładnych paru lat taka forma krytyki, jaką uprawiasz, istnieje i nikt normalny nie ma o nią pretensji, więc nie wolno ci, Pollak, brać „skopiowanych cytatów” i okraszać ich kąśliwymi uwagami. To mówię ja, Paulina Stoparek, magister elegancji i wulkan intelektu.