piątek, 27 lutego 2015

Królik z ulicy Mysiej

W sprawie zamiaru wniesienia przez Martę Grzebułę pozwu do sądu (nie wiem, dlaczego nazywanej sporem czy konfliktem, skoro chodzi o bezprzykładny zamach na prawo krytyka do napisania o książce, że jest do kitu) głos zabrał niejaki Marcin Królik. Najpierw zrelacjonował sprawę:

Pollak kilka razy „zmiażdżył” na swoim blogu twórczość Grzebuły. Teraz Grzebuła chce złożyć w sądzie pozew o zniesławienie. Przy czym – jak twierdzi – nie chodzi o to, że Pollak skrytykował jej książki, ale że zelżył ją jako człowieka. Podobno są podstawy.

Piękne, nie? Podobno są podstawy. Królik to podobno dziennikarz, ale „zapomniał” sprawdzić fakty i podać, że Grzebuła tych podstaw nie potrafi wskazać. Ale jak podobno są podstawy, to pewnie coś jest na rzeczy, gdzieś z pewnością ten wredny Pollak tę biedną Grzebułę zelżył, błotem rzuciliśmy, przylepiło się, niech teraz sobie Pollak gada zdrów, że o Grzebule jako człowieku pół słowa nie napisał. (No, przepraszam, napisał o jej notorycznych kłamstwach, ale to już po wybuchu sprawy).

Od razu chcę rzecz postawić jasno. Pollak w krytyce zarówno Grzebuły, jak i całego zjawiska tzw. vanity publishingu ma sporo racji. (…) Ja jednak mimo to staję po stronie Marty Grzebuły. Robię to dlatego, że w moim przekonaniu ta sprawa nie ma, i chyba nigdy nie miała, nic wspólnego z literaturą. Uważam, że chodzi tu o czystej wody nienawiść człowieka do człowieka.

A ja uważam, że Królik to pisze, bo pała do mnie głęboką nienawiścią, czystej wody nienawiścią, a potajemnie jest zakochany w Marcie Grzebule. Szalenie zakochany. Budzi się rano i szlag go trafia, że taki Pollak postponuje jego ukochaną, przez cały dzień aż trzęsie się z nerwów i ciągle wyobraża sobie, jak to Pollaka w mordę strzeli, a Martuchnę przytuli. Brednie? Brednie. Ale skoro Królik może sobie na podstawie faktu, że zjechałem twórczość Grzebuły, wyciągać i ogłaszać publicznie wnioski, że jej nienawidzę, to ja na podstawie faktu, że bierze w sprawie jej stronę, mogę sobie wyciągać i ogłaszać wnioski, że jest w niej zakochany.

Paweł Pollak w swoich „analizach” prozy Marty Grzebuły przekroczył subtelną granicę dzielącą krytykę, nawet ostrą, od werbalnego kamienowania. I temu muszę się sprzeciwić z całą mocą.

No, to żeśmy się uśmiali, a uśmialiśmy się dlatego, że Królik komentował nasz wpis dotyczący wolności słowa i wyglądało na to, że zgadza się z naszą tezą, że kiedy postawimy wolności słowa granicę, to ją zlikwidujemy. Ale jak przyszło co do czego, to Królik przybiegł pierwszy, że przekroczyliśmy granicę. Chociaż, przyznajmy uczciwie, nie taką zwykłą a subtelną. Gdzie przebiega subtelna granica, decyduje Królik. Marcin Królik, ul. Mysia 3, Warszawa.

Wszyscy używamy ostrych słów – ja również – trudno mi jednak uważać za krytykę ciągnące się w nieskończoność drobiazgowe rozbiory zdań i całych paragrafów.

Czyli ostre słowa – owo potworne „werbalne kamienowanie” – to „drobiazgowe rozbiory zdań i całych paragrafów”. Domyślamy się, że Królik używa smartfonu wyłącznie do dzwonienia, bo skoro wychował się w świecie, gdzie telefon służył do dzwonienia, to przecież nie może być tak, żeby służył jeszcze do czegoś innego. Królik, chociaż pisze w internecie, nie zauważył, że tenże internet z jednej strony umożliwił publikowanie wszelkiej maści grafomanom, z drugiej zaś zlikwidował bolączkę krytyków gazetowych, jaką był brak miejsca na dokładne omówienie utworu. Te dwa czynniki spowodowały pojawienie się nowej formy krytyki literackiej: ciągnące się w nieskończoność drobiazgowe rozbiory zdań i całych paragrafów. Bo jest na to miejsce i dlatego, że jest to najbardziej adekwatny sposób krytyki w przypadku utworu stricte grafomańskiego. Weź się pan, panie Królik, dokształć i zajrzyj sobie na przykład na stronę Niezatapialnej Armady Kolonasa Waazona. A jak pan już tamtą stronę sobie obejrzysz, to wziąwszy pod uwagę, że ci ludzie „werbalnie ukamienowali” grubo ponad dwustu autorów, a długość ich analiz bije moje na głowę o kilka, właśnie, długości, poinformuj, jaką przewidujesz dla nich karę. Łamanie kołem czy przypalanie żywym żelazem.

Pretensje Królika to kuriozum nie z tej ziemi. Facetowi nie podoba się, że zbyt dobrze uzasadniłem krytykę. Że punkt po punkcie wykazałem, że utwór Grzebuły jest grafomański. Ale gdybym wygłosił taką opinię ex cathedra, wtedy przyleciałby pierwszy z pretensjami „A gdzie uzasadnienie?!”. Gdybym podał dwa przykłady, krzyczałby: „No coś pan, na podstawie dwóch błędów chcesz twierdzić, że ktoś nie umie pisać?! Każdemu mogą się zdarzyć dwa błędy!”.

Trudno nie uznać za umyślne pastwienie się sytuacji, gdy autorka publicznie, na Facebooku, ogłasza zamiar złożenia pozwu, a jej adwersarz publikuje kolejną taką kolubrynę.

„Pastwić się” to, jak podaje „Słownik języka polskiego” pod red. Szymczaka „postępować z kimś okrutnie (szczególnie z osobą bezbronną)”. Osoba bezbronna najpierw zaatakowała adwersarza w swojej powieści. Następnie osoba bezbronna wytoczyła przeciwko niemu ciężkie działa w postaci procesu sądowego. Kontrę pan Królik uznał za pastwienie się. Coś panu powiem, panie Królik. Gdyby Grzebuła nie wymyśliła Pylona, a któryś z czytelników by mi o tym nie napisał, więcej pewnie bym się jej twórczością nie zajmował. Ale gdyby Pylona nie było, to na zapowiedź pozwu wziąłbym tekst Grzebuły i specjalnie napisał analizę. Bo to była jedyna możliwa reakcja na skandaliczną próbę zamknięcia krytykowi ust: pokazać, że się temu szantażowi nie ulegnie. Jarzysz pan konkluzję czy muszę panu wprost napisać? To, że ja się Grzebułą zajmuję, zawdzięcza ona w dużej mierze sama sobie.

Paweł Pollak z uporem maniaka młotkuje mantrę, że robi to dla dobra literatury. Śmiem w to wątpić. Literatura ma od groma ważniejszych (i poważniejszych) problemów niż garstka ludzi realizujących hobby po godzinach.

Orzekł Marcin Królik. Jak widzimy, to Marcin Królik definiuje problemy literatury, ustala, które są ważne i o których należy pisać. Marcin Królik, ul. Mysia 3, Warszawa.

Kiedy Paweł Pollak ostatnio czytał jakiś ciekawy debiut?

Oho. Coraz lepiej, Marcin Królik będzie mi teraz dyktował, co mam czytać. A jak ja nie chcę czytać debiutów, tylko powieść Marty Grzebuły, to co, panie Królik? A czemu jej powieść gorsza od ciekawego debiutu? Czyżby nie uważał jej pan za pełnoprawną pisarkę? To za jaką?

I nie mam tu na myśli produkcji komercyjnej. Kiedy ostatnio rozgorzała jakaś naprawdę ważka dyskusja wokół książki? Gdzie jest głęboko intelektualna eseistyka około literacka? Bo chyba za takową trudno uznać zerżnięte z materiałów promocyjnych „recki” w działach kulturalnych coraz gorzej redagowanych gazet. Dlaczego lekturowy kanon wyznaczają dzisiaj nie wybitne dzieła, lecz nagrody i budowane na ich podstawie rankingi? I czemu – wreszcie – te nagrody mają wydźwięk stricte środowiskowy? I jak to się dzieje, że literaci z jednego towarzystwa gardzą tymi z drugiego, na ogół nawet ich nie znając?
Dlaczego Paweł Pollak się tym nie zajmuje, skoro aż tak leży mu na sercu dobro rodzimego piśmiennictwa?

Dlatego, że Paweł Pollak nie musi pisać o tym, o czym pisać mu pan Królik z ulicy Mysiej nakaże. Paweł Pollak sam sobie dobiera tematy i sam decyduje, pod jakim kątem chce pisać o literaturze. Przy czym teza, że pan Pollak pisze wyłącznie o grafomanach, jest z gruntu nieprawdziwa. Pan Pollak zamieścił np. kilka tygodni temu znakomite opowiadanie Hjalmara Söderberga pt. Pocałunek. Wielowarstwowe, dające asumpt do wielorakich analiz, napisane pięknym językiem. Polska premiera jednego z klasycznych opowiadań w literaturze szwedzkiej. Czy pana Królika ten najwyższej próby literackiej utwór zainteresował? Czy pan Królik zamieścił pod nim komentarz, napisał o nim u siebie na blogu, udostępnił na Facebooku? Nie. Ale jak wybuchła gównoburza, to pan Królik jest wszędzie, wszędzie się wypowiada i komentuje, co myśli o gównoburzy. I krzyczy, że ja nie zajmuję się tak literaturą, jak powinienem. Znasz pan słowo „hipokryzja”, panie Królik?

Jednak wolność to również odpowiedzialność. I świadomość, że ma się w ręku niebezpieczną broń. Słowa mogą zabijać. (…) Na blogu Pawła Pollaka odbywa się w tej chwili sieciowy lincz na Marcie Grzebule. Komentarzy przybywa, lajków też – wykres statystyk na pewno szybuje w kosmos. Głupia stara baba, co nie potrafi się pogodzić z brakiem talentu, chce ciągać po sądach pisarza, chce mu kneblować usta. Jak trzeba być emocjonalnie kalekim, żeby nie dostrzegać całego wachlarza odcieni szarości. To jest zwyczajnie i po ludzku okrutne.

To już nie ma nic wspólnego z opinią. To jest obrzydliwy szantaż moralny. Nie krytykujcie Grzebuły, nie śmiejcie się z niej, bo kobieta jeszcze gotowa popełnić samobójstwo. Jeśli chce pan, panie Królik, znaleźć winnych, którzy doprowadzili do tego, że ta kobieta jest wyśmiewana, to udaj się pan łaskawie do właścicieli Warszawskiej Firmy Wydawniczej i Evanartu, którzy wprowadzili ją w przekonanie, że jest pisarką. Udaj się pan do Katarzyny Krzan, redaktor naczelnej E-bookowa, która „wydaje” i sprzedaje jej książki z pełną świadomością, że to są kompletne gnioty. Udaj się pan do jej „przyjaciół”, którzy nie umieją jej powiedzieć, żeby dała sobie spokój. Udaj się pan do blogerów i krytyków, którzy podtrzymują jej ułudę, że dobrze pisze. Spójrz pan na siebie, bo takimi wpisami utwierdzasz ją w przekonaniu, że racja jest po jej stronie. Jak pan się tak o nią troszczysz, to pójdź pan do niej i przekonaj ją, żeby przestała się ośmieszać, wystawiając swoje kalekie utwory na widok publiczny, a odchrzań się pan od ludzi, którzy oceniają to, co mają prawo oceniać, i śmieją się z tego, co jest śmieszne.
A jak już pan do niej pójdziesz i usłyszysz, że jesteś jej wrogiem, plujesz jadem i zostałeś zmanipulowany przez Pollaka, to może wtedy do pana dotrze, że to nie żadna zahukana staruszka, tylko cwana baba, która świetnie potrafi wykorzystać image miłej starszej pani, by skupić wokół siebie zwolenników, która świetnie potrafi zorganizować kampanię kłamstw i oszczerstw, która sprawnie zwalcza krytyka (nie krytykę), zohydzając go na wszelkie możliwe sposoby, która ma siły i środki, by walczyć z nim nawet w sądzie.

A skoro jesteśmy przy sądzie, to zauważmy, że Królik albo nie dostrzega podstawowego aspektu całej sprawy, czyli tego, że mamy do czynienia z bezprecedensową próbą zakneblowania krytyki i zmuszenia recenzentów, by odstąpili od wyśmiewania utworów, które uważają za grafomańskie, albo go kompletnie ten aspekt nie interesuje. A ja już dostaję maile, że ludzie autentycznie się boją, czy jakiś trzeciorzędny autorzyna nie przeczyta o sprawie Grzebuły i nie dojdzie do wniosku, że to wcale nie jest głupi sposób na rozprawienie się z krytykami. I dodają, że w ich przypadku byłby to sposób skuteczny.

Marta Grzebuła ma prawo żyć.

A ktoś ją, przepraszam, morduje? Stuknij się pan w głowę, panie Królik.

Ma prawo pisać, co i jak chce. I wydawać to, gdzie chce, jeśli taka jej wola i zawartość budżetu. Ma też prawo zamieszczać na Facebooku zdjęcia piesków i kwiatków. A Paweł Pollak ma prawo mieszać ją z błotem. Tylko że w moich oczach odrobinę mniejsze. Najgorszy rodzaj pogardy to taki, któremu za punkt wyjścia służy jakaś racjonalnie uzasadniona słuszność, choćby cząstkowa. Trudno takie zło obalić, bo skutecznie się broni – Pollak na przykład za tarczę bierze sobie Barańczaka – ale to nie znaczy, że można być na nie ślepym. I nie można milczeć. Nigdy! Żadna wolność słowa do tego nie uprawnia.

Pogarda? Mówienie komuś, że jest niekompetentny, to gardzenie nim? Zło? Zło, panie Królik? Według jakich standardów prześmiewcza krytyka grafomańskiego utworu jest złem? Weź pan zadzwoń do najbliższej podstawówki i poproś, żeby pozwolili panu wziąć udział w zajęciach z etyki.

środa, 25 lutego 2015

KŁAMIE!

Marta Grzebuła i jej akolici prowadzą intensywną kampanię kłamstw i oszczerstw, mającą zatuszować fakt, że wnosi przeciwko mnie pozew w odwecie za krytykowanie jej twórczości i by zniechęcić mnie do zajmowania się jej tekstami. Niestety, kampanię do pewnego stopnia skuteczną i dlatego czuję się zmuszony do niej się ustosunkować.

Zacznijmy od ogólnego podejścia: Grzebuła ma przeciwko mnie jakieś dowody, zna jakieś moje niecne motywy, dlaczego krytykuję jej pisaninę, były jakieś obraźliwe teksty, które usunąłem. Co i jak nie powie, bo to jest sprawa dla sądu. Okej. Można swojej taktyki przeciwnikowi nie ujawniać, ale to się wtedy idzie do sądu bez ogłaszania tego na wszystkich możliwych forach i urządzania sądu kapturowego nad przeciwnikiem.

Co do obraźliwych epitetów. W żadnym z moich tekstów na blogu ani w komentarzach do tych tekstów nie ma jednego obraźliwego słowa odnoszącego się do Marty Grzebuły. Wszystkie opinie sformułowane zarówno w tekstach, jak i w toczących się pod nimi dyskusjach odnoszą się wyłącznie do Marty Grzebuły jako autorki, do jej twórczości, nigdy do niej jako człowieka. Tutaj mamy zresztą do czynienia z sytuacją, że złodziej krzyczy „łapać złodzieja”, bo Grzebuła i jej akolici obrażają mnie bez skrępowania. Grzebuła zarzuca mi, że obrażałem ją w anonimowych komentarzach. Nie ma takich obraźliwych komentarzy na moim blogu. Do tego nigdy nie wypowiadam się anonimowo, wyłącznie pod nazwiskiem. Może Grzebuła w to nie wierzy, ale przekona się o tym, kiedy będzie próbowała udowodnić w sądzie, że jest inaczej. Grzebuła i jej akolici twierdzą, że złagodziłem pierwotne teksty i teraz może obrazy nie da się z nich wyczytać, ale wcześniej była. Maria Długoczewska, pani znana mi jako redaktorka „Obsesji”, pisze na profilu Grzebuły: „fakt że po interwencji Kamili te pan zmienił kilka zdań, nie oznacza że nie mamy oryginałów”. No to ja jestem bardzo ciekaw tych oryginałów, bo teksty po zamieszczeniu nigdy nie były modyfikowane, oświadczam więc z pełną odpowiedzialnością: pani Długoczewska KŁAMIE (zacznę stosować wersaliki jak Grzebuła).

Zresztą jej kłamstwa mogę od razu udowodnić. Pani Długoczewska żołądkuje się: „Mało tego gdy Pani Marta napisała prywatną wiadomość do tego pana, - mamy kopie- ów człowiek również raczył ją obrazić. W swoim mailu, zasugerował by szła sprzątać ulicę a nie pisała. PYTAM czy tak postępuje człowiek mający klasę?”.

Grzebuła rzeczywiście napisała do mnie maila po pierwszym tekście, prosiła o radę, czy powinna dalej pisać. Wspomniałem o tym mailu w komentarzach, chwaląc, że zadziwiająco rozważnie przyjęła krytykę (jednak długo w tej postawie nie wytrwała). Są państwo ciekawi, jak zasugerowałem, by szła sprzątać ulicę? Ano tak: „stan rzeczy (…) jest taki, że do pisania nie ma Pani predyspozycji i żadne warsztaty tego nie zmienią. Albo się Pani z tym pogodzi, albo będzie narażała na taką krytykę jak dzisiejsza. Nie ma nic uwłaczającego w niebyciu pisarzem, jest wiele innych dziedzin, w których można się wykazać”. Nawet przyjmując, że Maria Długoczewska jest wtórną analfabetką i ma kłopoty z elementarną interpretacją tekstu, to wniosek jest tylko jeden: pani Długoczewska KŁAMIE.

Przytaczałem już zasadniczy zarzut Grzebuły, której wcale nie chodzi o krytykę jej tekstów, bo ona krytykę kocha, szanuje i respektuje, i ona w ogóle dziękuje, jak ją krytykują, i nawet na spotkaniu autorskim jeden pan ją krytykował, ale wdzięcznie i z szacunkiem, i ona mu podziękowała, i wszyscy klaskali, i nożeż kurwa, czego pan Pollak nie może tak dystyngowanie, żeby klaskano i się wzruszano i żeby wszyscy się kochali? Nie, broń Boże, Grzebuła wcale nie ma pretensji, że pan Pollak bezlitośnie obnaża, że jest skończoną grafomanką, ona ma pretensje, że zapowiedział zrobię wszystko by ją zwalczyć. W wersji Długoczewskiej: podłożem stało się słowo "wyeliminować" "Zniszczę" zrobię wszystko by ja usunąć" "Dla mnie to grafomanka którą trzeba wykończyć". Wtóruje jej Luiza Dobrzyńska: Posuwa się nawet do gróźb typu "wykończę tę grafomankę, to mój cel". Jak widzimy, w relacji akolitek groźby eskalowały. A ja oświadczam z pełną odpowiedzialnością: Marta Grzebuła, Maria Długoczewska i Luiza Dobrzyńska KŁAMIĄ. Nigdy nic takiego nie napisałem, ani w formie wkładanej mi w usta, ani w postaci tekstu, który można by tak zinterpretować. Chyba że zastosuje się metodę Długoczewskiej, że porada, by nie pisać, jest wysłaniem człowieka do sprzątania ulicy. Powtórzę więc. Grzebuła, Długoczewska i Dobrzyńska KŁAMIĄ.

Ale to wcale nie koniec tego wątku. W wywiadzie udzielonym serwisowi Booknews Marta Grzebuła oświadcza:

Nie jestem chwastem, by mnie tępić. Nie jestem stonką, by mnie unicestwiać. Mam takie samo prawo do życia, do realizacji marzeń jak wszyscy, jak każdy.

„Mam prawo do życia”? Znaczy się, pani Marta Grzebuła obawia się o swoje życie? Że zaciukam ją w ciemnej uliczce? Skoro tak, to domyślam się, że niedługo panie Długoczewska i Dobrzyńska obwieszczą, że nie chodzi wcale o negatywne recenzje, tylko o to, że Martę Grzebułę zamordowałem i zakopałem u siebie w ogródku, w związku z czym należy mnie powiesić. Oczywiście dlatego, że zamordowałem Grzebułę, a nie dlatego, że wkurzam je i irytuję swoimi tekstami i nie chcę pań Dobrzyńskiej i Grzebuły uznać za pisarki. A pani Grzebuła potwierdzi ich wersję, ujawniając, że żyje, co zapewne Dobrzyńskiej i Długoczewskiej nie przeszkodzi w dalszym utrzymywaniu, że ją zamordowałem, skoro sens, logika i zgodność z faktami to nie są rzeczy, które uwzględniają one w swoich wypowiedziach.

Gdy pierwszy raz zetknęłam się z jego opinią o tekście, który uznał za mojego autorstwa – choć wcale tak nie było - oburzyłam się bardzo. Usiłowałam wyjaśnić to nieporozumienie, ale po jakiś czasie odpuściłam. Nie dotarły rzeczowe argumenty, więc dałam sobie spokój.
(…)
Ani też pierwsza recenzja (dotycząca pewnego opowiadania), która pojawiła się na blogu P. Pollaka, nie dotyczyła tej powieści. Bo to nie był mój tekst. Już tyle razy o tym pisałam, tłumaczyłam, że zaczyna mnie to męczyć. Tłumaczenie się, że „nie jest to mój kawałek podłogi” staje się przykre. I to nie ja na tym się „wyłożyłam”, a pan Pollak.
Bo jak nazwać to, co uczynił?
Podpisał moim nazwiskiem i zrecenzował tekst, którego nigdy nie napisałam.

Końcówka jest zrozumiała, ale przy tych trudnościach, jakie autorka ma z formułowaniem myśli, nie wszyscy musieli załapać, że pierwszy akapit dotyczy tego samego. Wyjaśniam więc, że Grzebule chodzi o to, że pierwszy jej tekst, który zjechałem, fragment powieści „Otchłań zła”, wcale nie był jej autorstwa, co usiłowała mi wytłumaczyć, ale ja na te tłumaczenia pozostałem głuchy. Pamiętają państwo jeszcze, że Grzebuła przysłała mi po tej krytyce maila? No to ja teraz fragment tego maila zacytuję. Cytata brzmi tak: „(…) dziękuję za ogrom pracy jaką Pan włożył w tak dogłębną analizę mojego tekstu”. M o j e g o tekstu. Co, pani Grzebuła, myślała pani, że tego maila już nie mam? Mam. I stanowi on jednoznaczny dowód, że pani KŁAMIE. A jakby komuś takiego dowodu było mało, to pod rzeczoną krytyką zamieściła pani kilka komentarzy. I w żadnym z nich nie prostuje pani, że tekst wcale nie jest pani autorstwa. Zapomniała pani sprostować? Czy pani teraz zwyczajnie KŁAMIE? I to strasznie nieudolnie.

Minął jakiś czas, a ten pan wziął się za powieść „Obsesja” – przy czym nie kupił jej, pobrał tylko darmowy fragment (co też o czymś świadczy) – i poddał go ostrej krytyce. Przyznaję, że dość merytorycznej, nawet mu podziękowałam za taki trud, za tak dogłębną analizę, lecz zapytałam dlaczego ograniczył się tylko do fragmentu. Nie było odpowiedzi.

Po krytyce „Obsesji” Grzebuła nie kontaktowała się ze mną mailowo, nie wzięła też udziału w dyskusji pod wpisem, pierwsze komentarze zamieściła dopiero w ostatnich dniach (a wpis jest z listopada), informując, że poda mnie do sądu. Czyli Grzebuła KŁAMIE, twierdząc, że podziękowała mi za krytykę „Obsesji” i że nie udzieliłem jej odpowiedzi, dlaczego ograniczyłem się do fragmentu. Podziękowała za krytykę po pierwszym tekście i wtedy też zgłosiła pretensje, że omawiam tylko fragment, na co dostała odpowiedź, że fragment do oceny warsztatu jest wystarczający (można sprawdzić w komentarzach). Zresztą ta biedna pani Grzebuła, tak oburzona, że nie recenzuję całej jej książki (Niestety w moim odczuciu ktoś, kto opiera swoją opinię tylko na fragmencie i wyrokuje o całości danego tekstu, popełnia błąd.), prośbę o udostępnienie pełnego utworu do recenzji oczywiście zignorowała. Po pierwotnej akceptacji krytyki Grzebuła zmieniła front o sto osiemdziesiąt stopni jeszcze w czasie trwającej dyskusji pod wpisem i już wtedy zaczęła grozić mi sądem (można sprawdzić w komentarzach). Twierdząc więc, że cierpliwie przez rok znosiła „upokorzenia”, zanim pomyślała o pójściu do sądu, KŁAMIE.

pobrał darmowy fragment – nie wiem skąd

No tak, podejrzany typek, ściąga sobie pokątnie fragmenty powieści, których normalnie by nie dostał. Wie pani skąd, bo napisałem to w swoim tekście. Czyli znowu pani KŁAMIE.

Sam twierdzi, że tylko trzy razy, wydał „wyrok” na mnie. Na mnie? Co to znaczy? Jak mam to rozumieć?

Nie twierdzę, bo nic takiego nie napisałem. Pani Grzebuła, nie rozumie pani, nie wie pani, co znaczą słowa, których pani sama jest autorką i które bezczelnie mi pani przypisuje? Pani KŁAMIE. Nie, twierdząc, że nie rozumie pani tych słów, bo ja się zgadzam, że pani nie rozumie tego, co sama pani pisze, ale wkładając mi w usta słowa, których nigdy nie wypowiedziałem.

na jego podstawie [fragmentu „Obsesji”] wydał „wyrok” na całość powieści… i na mnie. Wtedy pojawiło się sporo agresywności słownej pod mim adresem.

Ponieważ nie podaje pani żadnych przykładów tej agresywności, oświadczam z pełną odpowiedzialnością: pani bezczelnie KŁAMIE.

Ale największym, moim zdaniem, nietaktem z jego strony, było wciągnięcie recenzentów do „wojny”, którą ze mną rozpoczął. Zarzucał im i mnie kumoterstwo…

Aha? Cytat poproszę. Dopóki nie ma cytatu, oświadczam z pełną odpowiedzialnością: Marta Grzebuła KŁAMIE.

Ba! nawet sugerował, że to ja wymusiłam na nich dobre recenzje. …

Aha? Cytat poproszę. Dopóki nie ma cytatu, oświadczam z pełną odpowiedzialnością: Marta Grzebuła KŁAMIE.

Wyszłam z propozycją (nawet wzajemnych) przeprosin.
We wspomnianym komentarzu, zapowiadającym pozew: Aha jak Pan nie pamięta swojego motywu, to przypomnę Panu go w sądzie. No chyba, że na łamach FB jak i swojego bloga przeprosi Pan mnie i RECENZENTÓW których Pan zniesławił.

Wzajemnych oznacza, że panią i recenzentów, czy pani znowu KŁAMIE?

Komuś chciało się liczyć, na ilu kłamstwach złapałem Grzebułę? Bo mnie nie.

PS. Serwis Książka zamiast kwiatka przeprowadził ze mną wywiad w tej sprawie. Z kolei jutro będzie wywiad na Booknews, dam tutaj linka.

Dopisek 26.02: Zapowiadany wywiad na Booknews. A tutaj jest fantastyczny komentarz do całej sprawy blogerki, którą rekomendowałem we wpisie o „Samotności twórcy”. Kto tam nie kliknął w linka, niech to zrobi, bo naprawdę warto.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Śmierć krytyka albo grafomański bohomaz

Zostałem bohaterem pseudopowieści Marty Grzebuły pt. Samotność twórcy (nawiasem mówiąc, autorka pozwem sądowym usiłuje zmusić mnie do zaprzestania krytyki jej twórczości). Specjalnie podkreślam, że pseudo, bo posłużyć za pierwowzór prawdziwemu pisarzowi to jakaś atrakcja i nobilitacja (nawet jeśli postać negatywna), czego nie można powiedzieć o powieści, która może ukazać się co najwyżej „ze współfinansowaniem” albo w takiej parodii wydawnictwa jak E-bookowo. Występuję w tejże powieści jako złośliwy krytyk Wielki Szu i/lub Pylon (nie do końca jest jasne, czy to jedna, czy dwie osoby, ale w utworach Grzebuły mało co jest jasne), który uwziął się na głównego bohatera, pisarza Alana Malarkeya, alter ego Grzebuły.

Nie zamieszczam okładki, bo książka jeszcze nie jest wydana i Grzebuła pewnie dopisałaby sobie do pozwu, że posłużyłem się okładką bez jej zezwolenia. Fragmenty książki pochodzą z bloga Grzebuły, bo ma ona zwyczaj publikowania całych ustępów w trakcie pisania.

Młody pisarz… no, w sumie nie znów taki młody (byli młodsi) raczej chodziło o tak zwany staż pisarski…

Bohater ma 26 lat, a zadebiutował bestsellerem w wieku 16 (bo powieści Grzebuły są realistyczne). Czyli dla Grzebuły osoba 26-letnia, do tego pisarz, nie jest młoda, za to autor z 10-letnim stażem jest dla niej początkujący. Podobną logikę mamy w informacji o zarobkach Alana: zaczął zarabiać „po jakimś czasie”, chociaż pierwsza książka była bestsellerem, a przy następnych sprzedaż jest „kiepska”.

(…) siedział w swoim małym pokoju na poddaszu i grzązł w kolejne myśli.

Czynność grzęźnięcia w myśli chyba dość dobrze oddaje istotę pisarstwa Grzebuły.

Wciągały go jak rekin wciąga ofiarę w głębię. Właśnie docierał do dna rozważań.

Na dnie języka polskiego jesteśmy od dawna.

Nie miał już sił. Nie mógł pojąć dlaczego prawie całe środowisko pisarskie go odrzuca.

Bo pisarze lubią przecinki?

Byli i tacy, którzy w stosunku do niego zachowywali się jeszcze okrutniej. Nazywali go grafomanem. I nie tak to słowo mu doskwierało, czy spędzało sen z powiek, a nie zrozumienie owych mechanizmów, które rządzą tymi pisarzami. Przecież nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił, dlaczego więc obrzucają go kalumniami?

Nazwanie kogoś „grafomanem” nie jest kalumnią. „Grafoman” to neutralne określenie osoby, która chce pisać i wydawać książki mimo całkowitego braku predyspozycji. Oczywiście można słów „grafomania” czy „grafoman” używać w charakterze obraźliwych epitetów, będą takowymi, jeśli skieruje się je pod adresem uznanego pisarza albo jeśli będzie się nimi rzucać bez żadnego uzasadnienia.
„Nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił”. Ten żal pokazuje, że Marta Grzebuła kompletnie nie rozumie (podobnie zresztą jak inne selfy), czym jest krytyka literacka. Nie potrafi pojąć, że nie wynika ona z pobudek osobistych, teksty się krytykuje, jeśli są słabe, a nie dlatego, że autor nadepnął komuś na odcisk.

Zrozumiał, że jeśli ktoś pisze, sprzedaje to co stworzył, zdaje się automatycznie na krytykę. Że podlega ocenie jak każdy, kto istnieje z czymkolwiek na rynku wydawniczym. Ale by od razu… błotem w niego?

Niby do Grzebuły dotarło, że skoro upublicznia swoje teksty, to podlega krytyce (a ta prawda do grafomanów przebija się z wielkimi oporami), jednak dotarło nie do końca, bo jeśli ktoś stawia krytyce ograniczenia, to de facto nakłada na nią knebel (klasyczne PRL-owskie zezwolenie na krytykę pod warunkiem, że będzie konstruktywna). Krytyka tak, błoto nie. To oczywiście do mnie, bo grafomani, kiedy naśmiewam się z ich tekstów, notorycznie wypisują, że mieszam ich z błotem, tylko jeszcze ani jeden nie pokusił się o wskazanie, co niby tym błotem miałoby być.

I za co? Za to, że ma czelność mieć swój styl? Być po prostu inny?
(…)
– Masz inny, nowatorski styl, ale też czasami nieco staromodny. Nie mieścisz się w kanonach. A więc odstajesz od norm powszechnie uznawanych za tak zwaną „sztukę pisarską”. Twój warsztat opiera się na intuicji, ich na wiedzy. Ty piszesz spontanicznie, oni w sposób wysoce przemyślany.

To jest szalenie ciekawa deklaracja. Otóż Grzebuła żyje w przekonaniu, że ma swój odrębny styl, odmienny od standardowej polszczyzny. W przekonaniu błędnym, bo jej styl nie wynika ze świadomego odejścia od poprawnej polszczyzny, jak w sposób genialny robi to na przykład autorka tego bloga, tylko z nieporadności. Grzebuła sadzi byki i humory zeszytów, w odróżnieniu od tejże blogerki, która bawi się językiem (bardzo też polecam jej facebookowy profil). I problem Grzebuły wcale nie polega na tym, że jej warsztat opiera się na intuicji (bo tak może być i można pisać dobre książki), lecz na tym, że nie ma ona żadnego warsztatu. Nie potrafi poprawnie konstruować zdań, łączyć ich w sensowne sceny, nie umie tak stosować środków wyrazu, by osiągnąć zamierzony efekt.

Między brwiami dwie zmarszczki podkreślały fakt nie tylko wieku, ale i ciągłego niepokoju. Inne gromadnie okalały oczy. Twarz ogorzała od wiatru. Usta przyblakłe i ręce zryte siecią linii.

Fakt niepokoju i ręce zryte siecią to właśnie ten odrębny styl, który Grzebuła ma czelność mieć.

I co dziwne, to nie czytelnicy go atakowali, a część kolegów po piórze.

Ponieważ Grzebuła w sposób oczywisty pisze o sobie i o mnie, to zaznaczę, że nie jesteśmy żadnymi kolegami po piórze. Żeby być pisarzem, trzeba wydać książkę w normalnym wydawnictwie, a nie w firmie, której zapłaci się za wydrukowanie swoich wypocin i która wydrukuje wszystko bez względu na jakość tekstu.

Najwięcej krytyki zbierał za to, że potrafił niemal w dwa dni napisać konspekt całej powieści, a w miesiąc ją skończyć.

Każda powieść napisana w miesiąc nadaje się wyłącznie do kosza. W tym kontekście interesujące jest tempo powstawania „Samotności twórcy”. 23 stycznia Grzebuła informuje na Facebooku, że ma napisane 156 stron. 19 lutego podaje, że ma gotowych 352 stron. Czyli w niecały miesiąc napisała ich prawie dwieście. Ponieważ Grzebuła zamieszcza zrzuty z ekranu, widzimy, że chodzi standardowe strony w Wordzie, czcionka dwunastka, interlinia półtora. Tym, którzy nie orientują się w wydawniczych technikaliach, wyjaśniam, że dwieście takich wordowskich stron to około trzystu stron gotowej książki (bez modnego w ostatnich latach pompowania w postaci szerokich marginesów i dużej czcionki). Ale dla grafomana trzysta stron w miesiąc to taki pikuś jak dla karateki sto pompek. Sztuką jest zrobić sto pompek na jednej ręce, z klaśnięciem i z pięćdziesięciokilowym plecakiem na barkach. I Grzebule ta sztuka się udaje, bo, jak wynika z informacji na fejsie, pisanie „Samotności” łączyła z pracą zawodową i kończeniem innej powieści.

Alan i dziś nie mógł oderwać się od pisania. Dopiero, gdy postawił ostatnią kropkę i pochwalił się tym na Facebooku zaczął myśleć.

Takie właśnie mamy nieodparte wrażenie, że Grzebuła zaczyna myśleć dopiero wtedy, kiedy skończy pisać.

On dzięki słowom tworzył obrazy. Mama nazwała go malarzem słów. A starszy brat mówił do niego maestro wizji.

Jeśli krytycy zawiodą, rodzina zawsze połechce ego.

Zerknął w monitor. Tam pośród czerni liter sunęły zielone linie, które świadczyły o tym, że musi pod szlifować tekst. Że są w nim błędy gramatyczne.

Pod „pod szlifować” nie sunęła żadna linia?

Mój debiut był obiecujący. Ale tylko on. Potem, choć pani wena mnie nie opuszczała, to też nie dostarczyła takiego chwytliwego tematu. Pierwsza powieść, której grzech napisania popełniłem nosiła tytuł; „Szaleniec z nad Missouri”.

Jeśli przyjmiemy, że literatura jest religią, to powieści Grzebuły rzeczywiście są grzechem.

I wbrew pozorom nie był to kryminał, czy horror.

Wbrew jakim pozorom? Bo nam pozory („z nad”) sugerują, że to rzecz o ortografii.

Była to opowieść dla takich łebków, jakim wówczas byłem ja. Ale się spodobała. Pamiętam jak ją pisałem. Naprawdę jak szaleniec. Non stop przez pół roku.

Nie przez miesiąc? To grube tomisko musiało być.

Wysłałem ją w tajemnicy przed rodzinką, ale gdy przyszła odpowiedź od wydawcy o współpracy, musiałem im powiedzieć. W końcu byłem niepełnoletni. Wystąpili w moim imieniu (przyznaję z oporami) (…)

Doskonały przykład, jak brak przecinka zmienia znaczenie. Bo nie narrator przyznaje z oporami, tylko rodzina miała opory, więc powinno być: „(przyznaję, z oporami)”. Ale nie wymagajmy od Grzebuły, żeby nie wykładała się na takich niuansach, kiedy o podstawowych zasadach interpunkcyjnych nie ma ona bladego pojęcia.

– Piszę dwie równocześnie. Pierwsza jest o pewnym pisarzu, który jest przekonany że świat literatów, innych autorów zawziął się na niego…

Bo powieść w miesiąc to mało, dwie w miesiąc to jest to.

– A coś ty taki tekst wywalił na Facebooku, o destrukcji? Śledziłem nagonkę na ciebie. Nie wiem czy zauważyłeś, ale zabrałem głos w dyskusji.
– Tak, widziałem. Dzięki. Więc rozumiesz, że miałem podstawy by się wkurzyć na nie merytoryczną, a złośliwą krytykę tego pisarza. Wielki Szu, jak go nazwałem zjechał mój tekst…

W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem m. in., że mężczyźni nie spadają jak liście, że ludzie długo przebywający w ogrzanych pomieszczeniach nie marzną, nawet jeśli za oknem jest zima, że błyskawice nie są podobne do srebrnych sztyletów, że okaleczone ptaki nie latają, że umysł nie może boleć, a wszystkie te twierdzenia znalazły się w tekstach Grzebuły. W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem również, że niepoprawne są użyte przez Grzebułę zwroty „mieć coś na wyciągnięcie języka”, „ofiarować upokorzenie”, „kilkudziesięciu ratowników widzieli”, „chmura wisząca wioskę”. W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem, że efektu grozy nie uzyskuje się przez powtarzanie na okrągło przysłówka „strasznie”, jak się pani Grzebule wydaje. W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem, że bohater, który siedzi w samochodzie, nie może w następnym zdaniu siedzieć w kuchni, jeśli w żaden sposób nie zostało zasygnalizowane przejście. Do żadnego z tych zarzutów Grzebuła nie odniosła się słowem, potrafi tylko napisać, że krytyka jest niemerytoryczna.

– Tak ogólnie w sieci cię szkaluje? Nie tylko na Facebooku?
– Szkaluje? Mało powiedziane. Jeździ po mnie z takim upodobaniem jakby miał ledwie ziejącą szkapę pod sobą, którą planuje wykończyć. Na swojej stronie też nie zostawia na moich tekstach suchej nitki. Mam tego dość, a co gorsza inni mu wtórują…
– Czytelnicy? – Ben aż usiadł.
– Nie, coś ty. Nie oni. Ale to rzutuje na ich postrzeganie mnie, jako autora. Obawiam się, że z czasem się to zemści także na sprzedaży, która i tak już jest kiepska.
– No nie gadaj. Nie wierzę.
– To uwierz…

Miło słyszeć, że krytyka daje efekty.

– Alan, nie martw się tym gościem. Pewnie ci zazdrości.

Skoro są tacy, którzy wierzą, że w Smoleńsku doszło do zamachu, a wybory samorządowe zostały sfałszowane, dlaczego grafoman nie miałby wierzyć, że pisarz zazdrości mu braku talentu?

– Facet się mnie czepia. Nie daje żyć. Pisać spokojnie. Gdyby mieszkał niedaleko spotkałbym się z nim w cztery oczy i spytał, o co tak naprawdę mu chodzi. Ale on mieszka w Nevadzie. A tam się nie wybieram.
(…)
– A jak tam powieść? Pisze się?
– Tak, tak – odparłem, siadając pospiesznie przed komputerem. – Właśnie wyrównałem rachunki z przeciwnikiem.
– Aha. W realu też mógłbyś to zrobić. – Miron spojrzał na mnie. W jego spojrzeniu dostrzegłem coś dziwnego. Jakby rzucał mi wyzwanie.
– A co masz na myśli? – spytałem, gdy stał już jedną nogą na drabinie. Jego masywna sylwetka tylko w połowie wystawała ponad podłogę. Dziwnie wyglądał. Pół człowieka. Miałem ochotę się zaśmiać. Powstrzymałem się, ponieważ bardziej interesowało mnie to, co ma do powiedzenia.
– Jak to co mam na myśli? Tego dupka, co ci bruździ. Zapomniałeś? Też jestem na Facebooku. Czytam te brednie. – W sumie nie pytał.
– A… tego… – machnąłem ręką. – Tak, tak jak przyjdzie czas i będzie ku temu sposobność to się z nim policzę – rzuciłem nieco na odczepnego. Powieść czekała. Alice i Eryk spoglądali na mnie z jej kart. Musiałem szybko do nich wracać. Ale brat miał inne zdanie.
– Nie, jak będzie okazja, lecz broń się od razu jak cię atakują. Wiem, że czasem lepiej przemilczeć, ale nie chamstwa… Pamiętaj, to się może zemścić.

Na czym konkretnie polega „chamstwo” i „brednie” się nie dowiadujemy, bo Grzebuła, jak każdy grafoman, nie potrafiąc przedstawić kontrargumentów, że wskazane błędy nie są błędami, stara się zdezawuować krytykę, określając ją tego rodzaju epitetami, bez kawałka cytatu na ich poparcie. Ale to nic w porównaniu z grożeniem, de facto, przemocą fizyczną. Uważaj, bo jak nie zamilkniesz, ktoś z mojej rodziny obije ci mordę. Nie jestem bynajmniej zaskoczony, nienawistne ataki, jakimi grafomani reagują na krytykę swoich tekstów, dobitnie świadczą o tym, że nie tylko z powodu ich słabej jakości nie powinni oni istnieć w literackim, a więc kulturalnym, obiegu.

„Zerknij na stronę Pylona. Znów cię obsmarowuje. Ten facet albo nie ma serca, albo rozumu. Mnie wkurzył tym tekstem. Nie będę niczego cytować. Sam to przeczytaj. Lub nie. Twój wybór. Ale, ale po zastanowieniu… sugeruję byś go zlekceważył. Raz, że to nie twoja liga. Nie mam na myśli tego, że jest on kimś wielkim, uznanym, wręcz przeciwnie. Nie zniżaj się do jego poziomu. Trzymaj się. Jonatan”.
I znów krew we mnie zawrzała. Ciekawiło mnie, co znów ten gościu wykombinował? Co tym razem wymyślił?

To jaki problem przeczytać?

Ale po przeanalizowaniu sprawy przyznałem rację koledze po piórze. Był młodym autorem. Zadebiutował zaledwie rok temu. Dopiero przecierał szlaki. Wyrabiał nazwisko, a mimo to nie bał się stawić czoła Pylonowi, który mógł go wziąć na celownik.

A jak stawiał tego czoła, bo z opisu nie wynika?

Jak mnie ponad dwa lata temu. Tajemnicą pozostaje fakt za co mnie ściga?

Za niewiedzę, że znak zapytania odnosi się do zdania nadrzędnego, a nie podrzędnego.

Inne wiadomości też kierowały mnie na stronę Pylona… Kiedy zostawi mnie w spokoju? – pomyślałem, sięgając po papierosa. Nie mogłem skupić się na pisaniu. Bolało, wciąż bolało mnie to co przeczytałem.

Pani Grzebuła. Jeśli Alan zdecydował się strony Pylona nie czytać, a potem zmienił zdanie, to o tym, że zdanie zmienił i tekst przeczytał, musi pani czytelnika poinformować wcześniej, a nie dopiero pisząc o odczuciach Alana w reakcji na ten tekst.

Słowo – grafoman – było jednym z najdelikatniejszych jakim mnie obdarzył. Może nie mnie personalnie, ale mnie jako autora. Przeczołgał jedną z moich powieści i zmieszał z błotem.

Znowu błoto. I jakimi słowami, poza „grafomanem”, obdarzałem?

Zdziwiło mnie tylko to, że nie pokusił się o tak dogłębną analizę całości powieści, a skoncentrował się tylko na jej darmowym fragmencie, który pobrał z jakiejś strony księgarni internetowej. A to moim zdaniem, i zdaniem wielu do mnie piszących osób – czytelników (w tym kilku autorów liczących się na rynku wydawniczym) nie dawało całości obrazu.

Domyślam się, że ci „liczący się na rynku wydawniczym” autorzy to Luiza Dobrzyńska i inni wannabe pisarze publikujący za własne pieniądze. Odnosiłem się tylko do fragmentów twórczości Grzebuły, bo szkoda mi czasu na czytanie jej powieści w całości i szkoda pieniędzy na ich zakup. Ale nigdy nie zajmowałem się konstrukcją fabuły, tylko konstrukcją scen i językiem. A do tego fragment jest wystarczający i miarodajny. Chyba że poczyni się założenie, że autor, który na dziesięciu stronach zarżnął język polski i logikę, na następnych trzystu nagle się z tą logiką i literacką polszczyzną przeprosił. Ale dobrze, gotów jestem zrecenzować całą powieść Grzebuły, żeby ocenić również rozwiązania fabularne. Ponieważ znam się na kryminałach, interesuje mnie powieść „Joker”, proszę autorkę o przesłanie na e-maila e-booka w formacie mobi i pdf, adres z boku w lewej kolumnie.

Zaliczyłem zastój. Nie potrafiłem pisać. Słowa umierały w głowie zanim zdążyłem przelać je na papier. Kolejny z rzędu wędrował do kosza. Kolejny ołówek, złamany z furią, również.

Wcześniej Grzebuła opisuje bohatera mającego wenę: „Uśmiechnąłem się i unosząc, prostując obolałe plecy, przysunąłem do siebie klawiaturę. Palce płynnie, rytmicznie, zaczęły wybierać żądane litery. Kolejne słowa, zdania wypełniły ekran monitora”. I tak właśnie wygląda twórczość Grzebuły: skoro potrzebujemy melodramatycznego opisu pisarskiej niemocy, z wyrzucaniem kartek do kosza i łamaniem ołówków, to zapominamy, że wcześniej wyposażyliśmy bohatera w komputer.

Dlaczego tak się działo? Odpowiedź: Tylko ludzie potrafią zdeptać zapał. Zniszczyć marzenia. Uchwycić w szpony pogardy i cieszyć się z klęski… Znów mnie wzięto na języki.
Cholera – myślałem – czy tylko ja piszę książki?Czy tylko mnie należy gnębić? Jeśli nie chcesz czytać tego, co piszę, jeśli uważasz, że tworzę literackie gnioty – nie czytaj. Proste, prawda?

Nieprawda. Czytelnik czyta to, co mu się podoba, krytyk czyta to, co się ukazuje. Nie chcesz być „gnębiony”, naucz się pisać albo znajdź sobie inne zajęcie. Postulat, ja sobie będę tworzył gnioty, a wy, którzy macie pojęcie o literaturze, ich nie czytajcie, jest nie do przyjęcia, skoro te gnioty pojawiają się jako pełnoprawne książki, psując polską literaturę i szkodząc czytelnikom (bo ci przesiąkają kulawą polszczyzną). Poza tym Grzebule umknęło, że miałem na tapecie też innych grafomanów.

Ale to nie jest tak oczywiste dla moich wrogów. Tak, wrogów. Bo jak mam nazwać tę sforę – „myślących inaczej”?

Znawcami literatury?

Minęły dwa tygodnie od spotkania z młodymi pasjonatami, marzycielami, by pisać. Potencjalni twórcy, autorzy bestsellerów, (jeszcze w siebie wierzyli) wpatrywali się we mnie z nadzieją w oczach. A ja? Co ja mogłem im przekazać? Wiedza? A cóż to jest ta – wiedza pisarska? Stek bzdur. Bo jak się czegoś nie czuje, to gówno z tego, że masz podstawy. Jak nie ma samodyscypliny, to nic nie osiągniesz. A jak jeszcze na twojej drodze pojawi się sfora wilków gotowa skoczyć ci do gardła, to co zrobisz? Gówno, nic nie zrobisz. Jak się bronić?
Jedni radzili – po prostu pisz i się nie przejmuj. Inni trzymaj fason i olej to…
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
I tak ze zgnojoną duszą, umysłem poszedłem na to spotkanie.

Bohater ze zgnojoną duszą idący umysłem na spotkanie jest wprawdzie ciekawy, ale jeszcze ciekawsza jest typowa dla Grzebuły pętla: bohater jest na spotkaniu, potem przemyślenia go stamtąd zabierają, a następnie dowiadujemy się, że dopiero na nie idzie. Oczywiście ta krytyka, że chodzi się na nogach, a nie na umyśle, i że trzeba zadbać o to, by zdarzenia prezentować w sensownej kolejności (co wcale nie znaczy chronologicznie), jest niemerytoryczna, chamska i sprowadza się do mieszania autorki z błotem.

Jeśli masz tak silną potrzebę tworzenia, pisz. Olej krytykantów, ponieważ większość z nich to też frustraci, bo im nie wyszło. Bo nie mają pomysłów. Bo dla nich słowa nie mają przestrzeni. Są jednowymiarowe. A ty oprócz tego, że uważasz iż słowa są obrazami, to jeszcze towarzyszą ci wizje.

Grzebuła się podniosła. Krytycy, pardon, krytykanci, to frustraci, a ona ma obrazy i wizje. Brak warsztatu Grzebuła rekompensuje sobie ideologią: „Słowa są dla mnie obrazami, które uwieczniam w książkach”. Podczas gdy słowa innych „nie mają przestrzeni” i „są jednowymiarowe”. Czyli inni to prymitywni rzemieślnicy, a ona artystka. Stek bzdur, bo słowa nie są obrazami. Za pomocą słów można stworzyć obraz, tylko trzeba umieć to zrobić. Trzeba wiedzieć, co dane słowa znaczą, jak zmienia się ich znaczenie w danych kontekstach, i trzeba je umiejętnie ze sobą łączyć. I to jest właśnie warsztat. Jeśli się go nie ma, to tworzy się nie obrazy, tylko bohomazy, i wypisuje nonsensy, że 26-letni pisarz nie jest młody i że chodzi na umyśle.

– To przebija z twoich książek. Czytamy je z mamą. Miron również, i choć nie jesteśmy obiektywni to z całą pewnością uważamy, że ty widzisz to, co piszesz.

My się jednak będziemy upierali, że Grzebuła nie widzi tego, co pisze.

– Ale ludzie, ci z tak zwanego koła twórców, mnie prześladują… – szepnąłem.
– A może wszystko wyolbrzymiasz? – przerwał. – Może nie dostrzegasz celu, który im przyświeca? Nie pomyślałeś o tym?
– Celu? – Usiadłem zaintrygowany jego słowami. Tato powiedział coś, co zmusiło mnie do zastanowienia. Podał mi rękę i obaj po chwili staliśmy pośród półek pełnych książek, fotela, biurka i komody w moim królestwie wizji.
– Cel może być jeden. Lecz każdy z tych, co cię krytykują mają swoje punkty odniesienia. Jedni być może kierując się życzliwością, chcą wskazać niedociągnięcia w tekstach, lecz inni zrobią wszystko, by cię wyeliminować. Stanowisz dla nich konkurencję.

Tak, autor stosujący w swoim królestwie wizji konstrukcje gramatyczne „każdy mają” i utrzymujący, że wskazanie niedociągnięć i eliminacja, to ten sam cel, tylko inny punkt odniesienia, rzeczywiście stanowi poważną konkurencję dla innych pisarzy.

Czy wiedzą państwo, co się stanie z owym podłym krytykiem w powieści Grzebuły? Zginie śmiercią samobójczą. Nie, proszę na mnie nie krzyczeć, to nie spojler. Znaczy się spojler, ale nie ja ujawniam, co się stanie, lecz sama autorka na Facebooku:

Fajnie być autorem, można uśmiercać, i to bez wyroku :-) bez wizji skazania na dożywocie. :-) I pierwszy raz - z przyjemnością - dopuszczę się uśmiercenia jednego bohatera powieści "Samotność twórcy - Klątwa" :-)
Czy zasłużył na śmierć? Może i nie, ale mam taką fantazję. (…) skoro ludzie potrafią być tak podli, to czy mnie jako autorce, nie wypada - tylko w fikcji - doprowadzić do śmierci wroga? Otóż wypada. (…)
Postaram się by wpadł w szał... by rzucił się w przepaść, bo sprowadzę na niego taką "hańbę", którą wymierzy mu grafoman, że nie pozostanie mu nic innego, jak tylko czeluść, otchłań piekieł :-) Będę mieć ubaw. Jak dobrze móc pisać i na pohybel - WYDAWAĆ!

Sobie na pohybel? Myślę, że ja też będę miał niezły ubaw, czytając, jak Grzebuła mnie ukatrupia (no niestety, ale na opis własnej śmierci to już będę musiał wyłożyć kasę). Grażynę Strumiłowską, jak wnioskuję z komentarza, chyba trochę oburzyło takie rozprawianie się z nieprzychylnym krytykiem, ale ja uważam, że tego rodzaju literacka zemsta jest w pełni dopuszczalna. Zresztą byłbym hipokrytą, gdybym uważał inaczej, bo sam w swojej powieści krytyka pobiłem. Fakt, że nie za zjechanie książki, tylko za zjechanie jej bez czytania (a oceniał fabułę, nie język).

Nie niszczę, nie plugawię niczyjego imienia, nazwiska w rzeczywistym świecie, bo aby tak robić trzeba nie mieć... No właśnie, czego nie ma taki człowiek? Serca? Sumienia? a może jednego i drugiego? Albo uproszczę, użyję potocznego języka. taki ktoś to dupek... Którego trzeba równie szybko zmieść z powierzchni, jak on usiłuje ciebie, mnie i innych.

Już wydawało się, że Grzebuła zaczęła chwytać, o co chodzi z tą krytyką literacką, a tymczasem tutaj całkowity regres. Twierdzi, że niszczę i plugawię jej nazwisko. Dziwne, bo dotąd byłem przekonany, że Marta Grzebuła publikuje swoje grafomańskie teksty świadomie i dobrowolnie i równie świadomie i dobrowolnie informuje świat, że to ona je stworzyła. Nic mi nie było wiadomo, bym do jednego czy drugiego przykładał rękę. Jeszcze ciekawsze są przymioty, których Grzebuła oczekuje od krytyka: serce i sumienie. Serce oznacza pobłażliwość, wyrozumiałość, patrzenie na błędy przez palce. Wszystko piękne cechy, tyle że u krytyka całkowicie nie na miejscu. Domaganie się, żeby krytyk miał serce, jest żądaniem ze strony grafomanów, by stosować wobec nich taryfę ulgową. Selfy chcą uchodzić za prawdziwych pisarzy, spijać związaną z tym śmietankę, a jednocześnie mieć specjalne względy, immunitet. Tak na dobrą sprawę to przyznają w ten sposób, że w rzeczywistości nie potrafią pisać: my wiemy, że macie rację, że z nas żadni pisarze, ale nie bądźcie chamy, dajcie nam się w to bawić. Sorry, ale nie, bo to jest oszukiwanie czytelników.
Co do sumienia, to ostrzega ono, że robimy coś złego, nieprzyzwoitego, niegodnego. Czyli rzekomo ja, nie mając sumienia, nie dostrzegam, że wyśmiewając teksty Grzebuły, robię coś złego, nieprzyzwoitego, niegodnego. Tymczasem, i może sobie w końcu to wszyscy grafomani z Grzebułą na czele zakonotują, prześmiewcza analiza cudzego tekstu jest powszechnie uznaną, stosowaną od dawna i w pełni akceptowalną formą krytyki literackiej (proszę sobie poczytać „Książki najgorsze” Barańczaka). Nie ma w niej nic nagannego, nie narusza ona żadnych norm społecznych (za to naruszeniem norm społecznych i naganne jest obrażanie adwersarza i nazywanie go dupkiem). Sami się ośmieszacie swoimi tekstami, wasze teksty nie są beznadziejne dlatego, że ja o tym napisałem, tylko dlatego, że takie stworzyliście.

Wróćmy do powieści. W tym, nazwijmy to, manifeście pisarskim, Grzebuła – oczywiście nieświadomie – prezentuje klasycznego grafomana. Człowieka, który pisze szybko, dużo (po kilkanaście godzin dziennie) i nie potrafi skupić się na jednej książce („To właśnie te wizje mnie prześladowały. Bywało, że pisząc jedną powieść w głowie pojawiały się obrazy [czyli obrazy pisały powieść - przyp. mój] niezwiązane z fabułą danej książki. Wtedy przeskok i nowe kartki, nowe zapiski… szybko, by nie umknęły”). Który nie pracuje nad warsztatem, nie poprawia go, brakuje mu na to czasu, bo przecież ma światu tak dużo do powiedzenia, że szkoda marnować ten czas na gramatykę, składnię, interpunkcję. Kto to widział, pisać jedną książkę przez dwa lata, skoro można przez ten okres spłodzić dwadzieścia cztery. Zamiast warsztatu są więc obrazy, wizje i inne górnolotne pierdoły, mające wyjaśniać, dlaczego język wypuszczanych tekstów woła o pomstę do nieba. Obrazy, które w drodze z głowy na papier przekształcają się w bohomazy, bo na przeszkodzie staje język, nad którym grafoman w najmniejszym stopniu nie panuje.

Typowa dla grafomana jest niezgoda na krytykę: nieakceptowanie jej, dopatrywanie się w niej wrogości, zawiści, tłumaczenie jej sobie frustracją krytyków. I domaganie się, by zostawić go w spokoju.

Typowa dla grafomana jest niecierpliwość, z jaką chce pokazać swoje wypociny światu. Grzebuła zachęca do czytania tej powieści na Facebooku, a dopiero przy zapytaniu przez jedną z komentujących o egzemplarz recenzencki, wychodzi na jaw, że książka jest gotowa zaledwie w połowie (sic!). Z faktu, że mając część, Grzebuła ją publikuje, wynika też, że nie wraca już ona do tego, co napisała, żeby powieść dopracować. Nic dziwnego, że kończy swoje książki w miesiąc i że ich poziom jest jaki jest.

I niestety typowa dla grafomana jest deklaracja, że będzie pisał mimo wszystko. Grzebuła zaznacza we wstępie do „Samotności twórcy: „Nikt nie podetnie mi skrzydeł… Nie ma na świecie takiego jadu, takich słów, które by unicestwiły moje marzenia”. Analiza tekstu dowodząca czarno na białym, że grafoman nie potrafi pisać, jest dla niego jadem. Bo grafomania to, niestety, choroba, i to ciężka. Człowiek, który nie ma predyspozycji do uprawiania sportu, nie pcha się na olimpiadę, mężczyzna, który ma dwie lewe ręce, nie usiłuje za wszelką cenę zostać stolarzem, brzydka dziewczyna zdaje sobie sprawę, że w wyborach miss nie ma czego szukać, a pisarskie beztalencie dotknięte grafomanią będzie tworzyć bez względu na wszystko.


PS. Do obrońców grafomanii, którzy się zlecą, chociaż normalnie mojego bloga nie czytają:
a) jeśli zarzucisz mi pisanie dla podniesienia statystyk, to przyjmij do wiadomości, że mogę sobie pisać dla podniesienia statystyk, więc jeśli nie wykażesz, że obala to moje argumenty, twój komentarz zostanie skasowany;
b) jeśli wyrazisz opinię, że mam obsesję na punkcie Marty Grzebuły, to dopóki nie wykażesz, że są jakieś ograniczenia, jeśli chodzi o liczbę tekstów danego autora, jaką można skomentować, i że ta liczba wynosi mniej niż jedną piątą wszystkich jego tekstów (bo to jest trzecia książka Grzebuły na piętnaście przez nią napisanych, którą komentuję), twój komentarz zostanie skasowany;
c) jeśli napiszesz, że obrażam autorkę, nie siląc się na dowód w postaci cytatu, w jaki sposób obrażam, twój komentarz zostanie skasowany;
d) jeśli zechcesz zdezawuować ten tekst, twierdząc, że jestem słabym pisarzem, to jeśli nie wskażesz, jaki związek występuje między moimi powieściami a poziomem tekstów Grzebuły, twój komentarz zostanie skasowany;
e) jeśli nie potrafisz dyskutować i formułować argumentów („nie masz pan racji, bo”), tylko gołosłowne tezy („nie masz pan racji”), najlepiej w ogóle nie komentuj; jeśli nie umiesz podjąć dyskusji, wyjaśnienia, że masz tysiąc powodów, by nie podjąć dyskusji, są zbędne.

niedziela, 22 lutego 2015

Grafomański knebel

W polemice z Patrycją Żurek wyraziłem pogląd – przyznaję, trochę na wyrost – że selfy chcą zakazać krytyki swojej twórczości. Ale się nie pomyliłem. Proszę państwa, Marta Grzebuła wnosi przeciwko mnie pozew. Nie potrafi odpowiedzieć na krytykę, nie umie jej zignorować, więc chce zamknąć mi usta, ścigając mnie sądownie. Mamy więc kolejne wyznaczane przez selfów „standardy”. Najpierw zaśmiecanie polskiej literatury grafomańskimi utworami, a ponieważ spotyka się to z krytyką, nie polemika i obrona swoich tekstów (co osoba mająca się za pisarza i przekonana do swoich rozwiązań chyba powinna umieć zrobić), tylko dążenie do wyeliminowania krytyki. Co, niestety, może być skuteczne. Ja się pani Grzebuły i jej procesów nie boję (i jutro zapraszam na kolejną analizę jej „wybitnej” twórczości), ale ilu blogerów odważy się napisać, że dostało do ręki grafomański twór, skoro będzie im za to groził proces? Czas chyba pomyśleć o jakichś systemowych rozwiązaniach wobec wydawnictw ze współfinansowaniem i ich autorów, skoro ci ludzie nie chcą i nie potrafią respektować przyjętych na rynku literackim reguł, zanim nie zniszczą oni do cna polskiej literatury.

Część zarzutów już znam, bo Grzebuła ujawnia je na swoim profilu facebookowym, gdzie trwa festiwal nienawiści i zagrzewanie Grzebuły do walki. Swoją drogą ciekawe, że pani Grzebuła, która ciągle krzyczy, że ją obrażam, choć nie potrafi wskazać ani jednego epitetu, który dowodziłby prawdziwości tej tezy, nie ma żadnego problemu z tym, że obrażają mnie komentujący na jej profilu, używając określeń „kreatura”, „parapet” „człowiek chory” (to pan Marcin Królik - gratuluję kindersztuby i towarzystwa), „mały, zajadły człowieczek” (to Luiza Dobrzyńska, selferka, którą moje teksty kłują w oczy, ale nie napisała jeszcze ani pół zdania polemiki, za to z epitetów i opinii „psychologicznych” wygłaszanych pod moim adresem zebrałoby się już parę stronic). Za najbardziej kuriozalny zarzut należy chyba uznać „spowodowanie zmniejszenia dochodów ze sprzedaży książek, co znacznie wpłynęło na status majątkowy mojej rodziny”. Mamy, proszę państwa, nową jakość w krytyce literackiej: przed zjechaniem książki recenzent będzie musiał odłożyć na odszkodowanie dla pisarza, skoro w wyniku negatywnej recenzji temu ostatniemu może spaść sprzedaż. Aż dziw, że Frank Rich, krytyk „New York Timesa”, przez którego Józefowicz musiał się zabrać ze swoim „Metrem” z Nowego Jorku, nie zgnił w więzieniu. Wedle standardów wyznawanych przez selfy powinien.

„Wierzchołkiem moich oszczerstw” jest zaś rzekomo wygłoszone przeze mnie zdanie „zrobię wszystko by ją zwalczyć”. Według prawników Grzebuły zdanie „stwarzające poczucie zagrożenia dla osoby przeciw której jest ono wymierzone”. I Grzebuła (która najwyraźniej nie rozumie słowa „oszczerstwo”) żali się: „w domyśle - wyeliminować, a to już lekka przesada, a co to ja jestem? stonka :-) by mnie tępić”. Muszę powiedzieć, że zdurniałem, bo nigdy nic takiego nie napisałem. Co więcej, nie jestem w stanie powiedzieć, jaki tekst Grzebuła ma na myśli. Jedyny mówiący o zwalczaniu, i to nie Grzebuły, a grafomanii, jaki kojarzę, brzmi: „I do tego, żeby zajmować się grafomańskimi tekstami, nie muszę mieć powodu ani usprawiedliwienia. Mogę to robić z nudów albo dlatego, że taką mam fantazję. Mogę to robić dla podbicia statystyk (…) Mogę to robić w ramach zwalczania grafomanii wchodzącej do normalnego obiegu literackiego, bo uważam to zjawisko za wyjątkowo szkodliwe”. Jeśli rzeczywiście Grzebule chodzi o ten tekst, to wyraźnie widać, jak zafałszowuje ona moje wypowiedzi, do jakiego stopnia ten jej pozew jest dęty, i że jego celem jest wyłącznie leczenie urażonego ego oraz doprowadzenie do sytuacji, w której nikt nie będzie mógł ostrzegać czytelników, że Marta Grzebuła serwuje im grafomańską papkę.

Bardzo ciekawy jest następujący passus: „(…) gdy na portalu lubimyczytac.pl recenzent dał mu negatywna opinię, o powieści jego autorstwa to go zelżył. (…), nie uszanował, tak jak ja to robię, słów krytyki...”
Marta Grzebuła rzeczywiście szanuje krytykę. Dopóki jest uładzona, ugrzeczniona, dyskretnie wskazująca błędy (nie za dużo naraz, żeby autorki nie urazić). Ale jak krytyka jest dotkliwa, ujawniająca, że ta pani to pisarskie beztalencie, to Grzebuła chce jej sądowo zakazać.
Oczywiście informacja o zelżeniu przeze mnie recenzenta jest ordynarnym kłamstwem, a do takich kłamstw Grzebuła częściej się posuwa: oskarżyła mnie (i ani się z tego nie wycofała, ani nie przeprosiła), że obrażałem ją na forach, tymczasem, bez względu na interpretację moich wypowiedzi, nie mogłem tego zrobić, bo w dyskusjach na żadnym forum nie uczestniczyłem. Oczywiście tradycyjnie swoich oskarżeń Grzebuła nie popiera cieniem dowodu, nie wiadomo, jakiego krytyka zelżyłem, co napisałem, o jaką opinię i książkę chodziło. Po prostu rzuca nimi ot tak, żeby zohydzić adwersarza. Tego rodzaju wypowiedzi potwierdzają tylko to, co ta pani pokazuje swoim pozwem w odwecie za prześmiewczą analizę jej twórczości: że jej poziom etyczny jest poniżej wszelkiej, nomen omen, krytyki.

I na koniec taka ciekawostka. Grzebuła ubzdurała sobie, że wyśmiewam jej teksty nie dlatego, że są napisane po polskawemu, lecz z powodu jakiegoś wydarzenia podczas LiteraTury 2013. Przy czym ja nie mam bladego pojęcia, o jakie wydarzenie chodzi, Grzebuły z tamtej imprezy w ogóle nie kojarzę (autorów było ze 30, impreza jednodniowa, człowiek nie z każdym wszedł w interakcję), a Grzebuła nie wyjaśnia, tylko robi aluzje i zapowiada, że ujawni później. Oczywiście, moje zapewnienia, że nie wiem, o co chodzi, można by uznać za gołosłowne, gdyby nie to, że z pomocą przyszła mi ona sama: „Dokończymy polemikę w sądzie, zapewniam, że wówczas dowie się Pan, jak i wszyscy wciągnięci przez pana w nagonkę na mnie, o sens i powód, przez który pan mnie znieważa”. Czyli Grzebuła przyznaje, że również ja nie znam sensu i powodu, dla którego ją „znieważam”.


Dopisek 24.02: Sprawa zatacza coraz szersze kręgi i bardzo dobrze, bo to jest chyba zdarzenie w Polsce bez precedensu, żeby autor usiłował uciszyć krytyka przez sąd. Daję więc odnośniki do owych tekstów, o które Grzebuła mnie pozywa, żeby każdy mógł sobie wyrobić pogląd (wcześniej nie sądziłem, że sprawa wyjdzie poza mój blog, a stali czytelnicy wiedzieli, o czym mowa):
Grzmoty wyrywające płuca, czyli grafomańska katastrofa
Jak kobra w najczulszy punkt, czyli zachwyt nad bolącym umysłem
I najnowszy, który pewnie do pozwu dopisze:
Śmierć krytyka albo grafomański bohomaz

Dodam, że teksty te od początku były w takiej postaci i, wbrew kłamliwym twierdzeniom Marty Grzebuły i jej zwolenników, nigdy nie były modyfikowane w celu usunięcia obraźliwych passusów, jakie rzekomo miały zawierać (nie jestem pewien, ale łatwo to chyba sprawdzić, bo strony są archwizowane)

czwartek, 19 lutego 2015

Dziób w ciup!

Profesor filozofii z Uniwersytetu Wrocławskiego Bogusław Paź zamieścił na fejsie film, na którym widać, „jak prorosyjscy separatyści znęcają się nad wziętymi do niewoli ukraińskim żołnierzami: wyciągają ich zwłoki z samochodowego bagażnika, rzucają nimi (…)”. Z relacji Barbary Stanisz w dolnośląskiej „Gazecie Wyborczej” wynika więc, że separatyści wzięli w niewolę zwłoki, a lead informuje nas, że zabici przechodzili gehennę, choć nawet osoby religijne nie żywią przekonania, że martwi coś czują.

Paź skomentował film słowami „Banderowskie ścierwa dostają łomot aż miło!”, za co władze Uniwersytetu zawiesiły go w obowiązkach.

Reakcja rektora i komentarze w prasie (wyłączywszy komentarz profesora Jana Hartmana w „Polityce”) wskazują, że polskie elity intelektualne zasady wolności słowa nie rozumieją i właściwie nie ma szans, żeby w jakiejś przewidywalnej przyszłości do nich dotarło, na czym ona polega.

Żeby nie było wątpliwości: zamieszczanie takich filmów uważam za zezwierzęcenie, komentarz Pazia za ohydny, jego samego za niezłego palanta, ale ten palant ma prawo zamieszczać takie filmy, jakie chce, i komentować je, jak chce, bo na tym polega wolność słowa. I nie wolno wyrzucać go za to z pracy. Zwłaszcza że, jak wynika z relacji studentów, Paź swoje ideologiczne przekonania zostawia poza salą wykładową.

Całkowite niezrozumienie, na czym polega wolność słowa, wykazuje cytowany przez Stanisz dr Mirosław Tryczyk. „W pełni popieram reakcję rektora uczelni. Zestawiona z filmem wypowiedź profesora jest kompletnie nie do przyjęcia. Po pierwsze dlatego, że naruszył sacrum – w naszej kulturze ciała zmarłych są świętością”. Czyli mamy wolność słowa, ale nie wolno naruszać sacrum. No oczywiście, przecież obowiązuje przepis przewidujący więzienie za obrazę uczuć religijnych. Tyle że wolność słowa bez prawa do naruszania sacrum jest mniej więcej równoważna z wolnością więźnia ograniczoną do dwunastu metrów kwadratowych celi. „Po drugie, nie rozumiem, dlaczego profesor wiąże ze sobą oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii z walczącymi o wolność żołnierzami z Doniecka. Przecież oni nie mają nic wspólnego z mordercami z UPA”. Czyli Tryczyk podejmuje z Paziem merytoryczną polemikę (abstrahujemy tutaj od bezsensownego sformułowania „wiąże ze sobą z”, bo jak znamy gazetowe realia, Tryczyk zawdzięcza je wybitnej dziennikarce Stanisz). I rzeczywiście racja jest po jego stronie. Tylko co z tego wynika? Że wolno wygłaszać wyłącznie twierdzenia zgodne ze stanem faktycznym? To dlaczego prof. Binienda i dr Cieszewski jeszcze nie wylecieli ze swoich uczelni? I dlaczego Kaczyński nie siedzi za mówienie o sfałszowanych wyborach? A co, jeśli w danej sprawie nie ma jasności? Zakaz rozmowy na ten temat? Idźmy dalej. „Wypowiedź (…) Bogusława Pazia godzi w polskie interesy, a i zwyczajnie po ludzku jest podła”. Rzeczywiście godzi i rzeczywiście jest podła. Co nadal nie jest powodem, by mu takich wypowiedzi zakazywać. Facet nie pełni ani funkcji ministra spraw zagranicznych, ani ambasadora, by miał obowiązek dbać o polskie interesy, a zasada wolności wypowiedzi oznacza ochronę właśnie słów podłych, przykrych, kontrowersyjnych. Niepodłych, nieprzykrych, niekontrowersyjnych nikt w ogóle nie ma zamiaru zakazywać.

Zgadza się z tym profesor Jacek Hołówka: „Wolność słowa i wolność myśli są kluczowe. Wszelkie poglądy, opinie i przekonania powinny mieć prawo ekspresji w życiu społecznym”. Do tego momentu uważałem, że Hołówka to mądry człowiek. Ale… „Ale wolność słowa dotyczy treści, a nie formy”. Normalnie zleciałem z krzesła. I powiem tak: Paź nie jest żadnym zagrożeniem. Paź to folklor, anomalia, nieszkodliwa aberracja, bo na kilometr widać, że to palant w skórze inteligenta. Niebezpieczni są tacy profesorowie jak Hołówka, bo ich poglądy traktuje się poważnie. Jak to wolność słowa nie dotyczy formy, tylko treści? Czyli co, Dodzie nie wolno powiedzieć (została za to skazana), że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”, ale gdyby powiedziała, że „autorzy Biblii znajdowali się nieraz pod wpływem alkoholu i innych środków odurzających”, to wtedy byłoby okej? Bo treść jest zgodna ze stanem faktycznym, a całą ostrość wypowiedzi diabli wzięli? Przecież forma ma przemożny wpływ na treść, na jej odbiór. Tę samą treść można zawrzeć w wielu formach i wszystkie, panie Hołówka, muszą być dozwolone, jeśli mamy mieć wolność wypowiedzi.

Dr Tryczyk stwierdza, że Paź „zdecydowanie przekroczył granice wolności słowa”. Ten zarzut stał się w Polsce ostatnio niezwykle modny: jeśli tylko ktoś powie coś, co innych złości i drażni, co kwestionuje ich świętości czy utarte poglądy, dowiaduje się, że przekroczył granice wolności słowa. Przy czym te granice ustala sobie swobodnie i arbitralnie ten, komu dana wypowiedź się nie podoba. Maziarskiemu nie podobają się np. poglądy antysemickie, więc chciałby ich zakazać. Tego, że w ten sposób likwiduje wolność słowa, nie dostrzega. Bo kończy się ona w momencie, kiedy są jakieś granice. Żadnych obiektywnych nie da się ustalić, a skoro można je dowolnie wyznaczać i przesuwać, to o tym, co można powiedzieć, decyduje po prostu silniejszy. A to jest cenzura.

Prof. Hołówka twierdzi: „Język nienawiści nie zmierza do debaty, tylko do wzbudzenia nienawiści, może także do fizycznej agresji. Mowa nienawiści nie jest chroniona wolnością słowa. I musi być piętnowana”.

Musi być piętnowana. Ale nie zakazywana. Nie karana więzieniem. Bo mowa nienawiści też powinna być chroniona wolnością słowa. Nie ma takiego wymogu, żeby wygłaszający jakieś poglądy miał do nich prawo tylko wtedy, jeśli chce o nich debatować. Może chce je wykrzyczeć. Ma prawo sobie krzyczeć. Dla mnie kluczowe w wypowiedzi Hołówki jest sformułowanie „może także do fizycznej agresji”. A konkretnie „może także”. Uważam, że takie potencjalne, mało realne skutki czyichś słów nie są powodem, by ich zakazywać. Karane powinno być wyłącznie nawoływanie do agresji, które do tej agresji rzeczywiście prowadzi (i udowodni się związek) albo które w ofierze wywołuje realny strach (czyli podobny warunek jak przy groźbie karalnej). Jeśli ktoś pisze „Żydzi do gazu”, to ani nie ma zamiaru budować krematoriów, ani nikt nie zareaguje na ten apel budową krematoriów, ani Żydzi się nie boją, że ktoś po nich przyjdzie i zaprowadzi do krematoriów. Jest to wypowiedź bez dwóch zdań nienawistna, wyrażająca chory światopogląd, że Żydzi rządzą światem i są sprawcami wszelkich nieszczęść. Ale ten człowiek do tego światopoglądu prawo ma, tak samo jak ma prawo uważać, że słyszy w głowie głosy, bo porwały go ufoludki i wszczepiły mu do mózgu implant. I może o tym pisać. A Żydzi, jeśli chcą, mogą go pozwać o naruszenie dóbr osobistych. Wszelkie spory dotyczące wypowiedzi powinny toczyć się w sądach cywilnych, a nie karnych. Jeśli nie, to mamy ściganie ludzi za ich poglądy i wypowiedzi wedle aktualnie dominujących trendów politycznych. Polska Liga Obrony w reakcji na zamach w Paryżu oblepiła meczet w Poznaniu nalepkami z hasłem „Polska wolna od islamu”, a prokuratura wszczęła sprawę o nawoływanie do nienawiści na tle wyznaniowym. Do żadnej przemocy nie doszło i nie dojdzie. Aktywiści PLO nie wrzucili do meczetu koktajlu Mołotowa, nie potłukli w nim szyb, nie pobili żadnego muzułmanina ani do takich czynów nie wzywali. W sposób pokojowy wyrazili swój pogląd, że nie chcą w Polsce islamu. Do tego na maksymalnym poziomie ogólności, nie podejmując ani nie proponując żadnych konkretnych działań. Za co ich ścigać? Przecież nawet nie pomazali ścian sprayem, tylko zadbali o nieinwazyjne nalepki, które można odkleić, nie niszcząc fasady. Mimo to prokuratura prowadzi postępowanie. Ale już przeciwko posłowi Jaworskiemu, który założył Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski, prokuratura śledztwa nie wszczęła. A facet nie tylko wygłosił swój pogląd, że w Polsce nie powinno być ateistów, lecz także podjął konkretne działania zmierzające do wyrugowania jednego z konstytucyjnie uprawnionych światopoglądów. I co? I nic.

Podsumowując, w Polsce mamy wolność słowa dla tych, którzy grzecznie i uprzejmie wyrażają poglądy zgodne z poglądami większości i poprawne politycznie. Reszta przekracza granice tej wolności i zwykle podpada pod jakiś paragraf. Proponuję, żeby odpowiednio do tego zmodyfikować nasze godło i zawiązać orłu dziób.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Jacy to my jesteśmy nieszczęśliwi, że tak nas nienawidzą

Patrycja Żurek, selfpublisherka, w tekście Self się! wystąpiła w obronie vanity press i z atakiem na tych, którzy tę formę wydawania krytykują.

Od jakiegoś czasu obserwuję zjawisko, które rozprzestrzenia się w internecie niczym rak w zainfekowanym organizmie.

Rak to nie infekcja.

Mowa mianowicie o nienawiści niektórych osób do Autorów powieści, którzy wydają je ze współfinansowaniem.

Sami o sobie (self się!) piszemy z szacunkiem czy nie znamy zasad ortografii?

I chociaż sama do tego grona należę (przyznaje bez bicia, bo nie ma się czego wstydzić) to będę bronić ich z zupełnie innego powodu.

Pani ma na myśli, że przyznaje _się_ bez bicia?

W Polsce nienawidzenie wszystkiego i wszystkich to nie tylko stereotyp, krzywdzący i bolesny, ale także prawda.

To jest, proszę państwa, zdanie napisane przez osobę, która uważa się za pisarkę. Nienawidzenie to nie tylko stereotyp, ale też prawda. Co to znaczy?

Niektóre kręgi, które, ze względu na to, co reprezentują, powinny być „na poziomie”, wręcz plują jadem na wszystkich, którzy nie spełniają ich wyidealizowanej wizji świata. Dla nich pisarzem jest jedynie ten, kto przeszedł przez gęste sito wydawniczych oczekiwań i jakimś cudem wydał powieść w „normalnym” wydawnictwie.

Niektóre które, ale przechodzimy do meritum. Opinia, że ktoś, kto nie wydał książki w klasycznym wydawnictwie, nie zasługuje na miano pisarza, nie jest pluciem jadem. Jest poglądem, do którego każdy ma prawo, tak jak każdy ma prawo do poglądu, że osoba, która nie skończyła studiów medycznych, chociaż leczy, wcale nie jest lekarzem, tylko znachorem. Do tego kręgi „na poziomie” swój pogląd uzasadniają: jeśli za pisarza uznamy osobę publikującą ze współfinansowaniem, oznaczałoby to, że o pisarskim statusie będzie decydowało kryterium majątkowe (wystarczą dwie średnie krajowe), a nie umiejętność pisania. Ale coś takiego jak autorefleksja u selfów nie istnieje. Wydrukowano im książkę, więc spodziewali się laurów i zaszczytów, a tu środowisko pyta: hola, hola, koleś, ale jaki z ciebie pisarz, skoro w takiej firmie każdy może sobie wydać bezsensowny bełkot? A self zamiast odpowiedzieć, rozżalony, że środowisko go nie przyjęło, macha na oślep piąstkami i krzyczy, że jad i nienawiść.

Nie ważne, że większość wydawców omija szerokim łukiem teksty nadsyłane przez debiutantów. Jakkolwiek by były dobre, lądują w koszu, bo nikomu nie chce się inwestować w dobrych, ale nieznanych ludzi.

W koszach lądują teksty napisane takim językiem jak artykuł pani Żurek („nie ważne”, „jakkolwiek by były dobre”). Sprawnie napisanych powieści wydawcy wcale nie omijają szerokim łukiem, bez względu na to, kto jest autorem. Co więcej, czasami trudniej wydać drugą czy trzecią książkę niż debiutancką. Jeśli wydawca ma do wyboru równorzędne powieści autora, którego książki nie odniosły sukcesu komercyjnego, i debiutanta, wybierze debiutanta, bo to potencjalnie może być bestseller. Bajędy selfów o blokowaniu debiutantów biorą się zapewne z ich własnych doświadczeń: są odrzucani, a ponieważ nie przyjmują do wiadomości, że nie potrafią pisać, tłumaczą to sobie statusem debiutanta, a nie nędznym poziomem własnej twórczości.
Oczywiście, debiutanci nie mają łatwo, ich książki zwykle przynoszą straty, są raczej inwestycją na przyszłość. Pretensje do wydawnictw, że wolą uznanych pisarzy niż debiutantów, są więc de facto domaganiem się, by wydawnictwa prowadziły samobójczą politykę ekonomiczną, zmierzającą do bankructwa. Poza tym trudności, jakie napotykają debiutanci, nie są bynajmniej ograniczone do branży wydawniczej, to normalny los początkujących w każdej dziedzinie. A co za tym idzie, nie trzeba wcale cudu, żeby wydać książkę w normalnym wydawnictwie. Trzeba ciężkiej pracy, szlifowania warsztatu, ogromnej cierpliwości. I predyspozycji do pisarstwa. Czyli tego wszystkiego, czego selfy nie mają albo do czego nie potrafią się zmobilizować. A że w wydawnictwach sito gęste? No cóż, chociaż coraz więcej osób pisze, to jednak cały czas jest to stosunkowo elitarna umiejętność.

To być może opinia krzywdząca dla niektórych wydawców, bo wiem, że są i tacy, którzy czytają i załamują ręce nad poziomej pisarstwa niektórych polskich twórców. Bo, przyznajmy szczerze, pisać nie każdy powinien.

Zwłaszcza ten, kto nie potrafi jasno wyrażać swoich myśli. Dobre teksty idą do kosza, ale ta opinia może być krzywdząca dla tych wydawców, którzy czytają i załamują ręce nad poziomem pisarstwa niektórych polskich twórców. Czyli co? Ci, co czytają i załamują, jednak drukują debiutantów? Czy załamują ręce, że debiutanci ślą nędzne teksty? Czy teksty debiutantów są dobre, a nędzne uznanych twórców?
Ciekawe, że self dostrzega, że nie wszyscy powinni pisać. Ale kto nie powinien? Bo są pisarze i są selfy, trzeciej grupy już nie ma, skoro w wydawnictwach ze współfinansowaniem przechodzi każdy tekst.

Tylko że bardzo trudno jest stwierdzić, dlaczego tak bardzo znienawidzeni są Ci, którzy wydali ze współfinansowaniem

Skoro diagnoza błędna, to i przyczyny nie da się znaleźć.

Czy finansowanie powinno być traktowane jako swoista śmierć Autora? Czy, jak to jest uważane, ten, kto w ten sposób wydał cokolwiek, nigdy nie może liczyć na uznanie w „normalnym” wydawnictwie?

Ma trudniej. Oczywiście, jeśli posługuje się frazami „jak to jest uważane”, to na uznanie w normalnym wydawnictwie rzeczywiście nie ma co liczyć.

Najbardziej jednak zastanawia nienawiść. Dlaczego ludzie opluwają innych, piszą niepochlebne recenzje, nawet nie przeczytawszy książki, oskarżają publicznie Autorów o grafomaństwo, nieudolność, brak zdolności czy głupotę? Kto dał im prawo do tego, by oceniać innych tylko na podstawie tego jednego kryterium?

Trochę trudno z tym polemizować, bo Żurek, jak każdy self, popada w histerię i zwykłą krytykę czy negatywną opinię definiuje jako nienawiść, a do tego unika konkretów i uzasadniania swoich twierdzeń. Brak przykładów owego rzekomego opluwania (w ciemno można powiedzieć, że to nie żadne opluwanie, tylko krytyka, która selfa drażni), brak przykładów recenzji bez przeczytania książki. Prawo do oceniania daje nam konstytucja, a po analizie zjawiska można w danym przypadku wygłosić ocenę na podstawie jednego kryterium. Po ustaleniu, że w szpitalu leżą na łóżkach chorzy, nie musimy najpierw badać człowieka, który trafił do szpitala, by wygłosić (prawdziwe) twierdzenie, że zachorował. Analiza tekstów selfów pokazuje, że w znakomitej większości są to utwory niedrukowalne: albo za słabe, albo wręcz grafomańskie. Do tego publikowane w stanie surowym, podczas gdy żaden szanujący się pisarz nie opublikuje swojej powieści bez redakcji i korekty. Przy tekstach mających potencjał zauważa się, że ich autorzy przechodzą do normalnych wydawnictw. Stąd zarzuty o grafomanię, brak zdolności i nieudolność w przypadku selfa, który ciągle publikuje ze współfinansowaniem, są zwykle zasadne. Głupota? No cóż. Książkę można wydać za znacznie niższą cenę niż w wydawnictwie ze współfinansowaniem. Do tego płacąc za rzeczy rzeczywiście zrobione, a nie tylko obiecane. Niektórzy uważają, że jeśli ktoś zdrowo przepłaca i daje się oszukiwać, do najlotniejszych nie należy.

Czy to, że książka jest lubiana, kupowana, szeroko komentowana nie ma znaczenia? Tekst broni się sam. Nieważne, w jaki sposób został wydany, to jego odbiór jest najważniejszy.

Lubiana przez kogo? Przez kolegów, rodzinę i innych selfów? Kupowana? W jakiej liczbie egzemplarzy? O konkrety nie można się doprosić, a jak w końcu jakiś self ujawni, ile sprzedał, to dowiadujemy się, że 3o egzemplarzy przez dwa lata. Szeroko komentowana? Przez kogo? Przez blogerów mających kłopoty z elementarną polszczyzną?
Zgadza się, że sposób wydania może być nieistotny. Szkopuł w tym, że ze współfinansowaniem ukazują się teksty, które wcale się nie bronią, których poziom jest żenująco niski.

Poza tym pozostaje jeszcze tak ważna kwestia gustu, a o tym, jak wiadomo, się nie dyskutuje. Dla jednych to Tokarczuk będzie mistrzynią słowa, dla innych Sienkiewicz, jeszcze inni kochają twórczość Lema albo zaczytują się w książkach Małgorzaty Musierowicz. I to jest jak najbardziej w porządku, ponieważ niektórzy lubią fantastykę, a niektórzy powieści klasyczne. Nie rozumiem więc dyktowania innym, co mają czytać… Albo wręcz czego mają nie czytać. I to z powodu tego, że to self publishing.

A co ma to rozróżnienie gatunkowe do selfów? Czy selfy parają się jakimś gatunkiem literatury, którego prawdziwi pisarze nie biorą na warsztat? Tu nie chodzi o gatunek, tylko o nędzny poziom tekstów. To nie jest dyktowanie innym, co mają czytać, tylko troska, by do czytania dostawali rzeczy napisane poprawną polszczyzną i spełniające minimalne wymogi warsztatowe.

Kondycja polskiego czytelnictwa, przynajmniej według oficjalnych danych, nie napawa optymizmem. Więcej osób piszę niż czyta, gdyż istnieją dla Autorów możliwości, których wcześniej nie mieli.

Znowu logika szwankuje. Skoro kondycja polskiego czytelnictwa jest kiepska, bo za dużo osób pisze, to jest to argument za tym, żeby selfy przestały pisać, a nie odwrotnie.

Współfinansowanie pozwala im na zaistnienie, chociaż na chwilę, w świecie, do którego chcieli należeć od zawsze.

I tu jest pies pogrzebany. Selfy mają ambicje. Okej. W ambicjach nie ma nic zdrożnego. Gorzej, jeśli nie idą za tym umiejętności. Współfinansowanie nie pozwala im na zaistnienie. Pozwala na stworzenie ułudy, że zaistnieli. To tak, jakby gość marzący o zdobyciu ośmiotysięcznika, ale niemający sił i umiejętności, by na taką górę wejść, skorzystał z usługi cwaniaka, który wszystkim wchodzącym na Ślężę wystawiałby zaświadczenie, że zdobyli Mount Everest. Sorry, ale himalaistom ma prawo się nie podobać, że zdobywca Ślęży przypisuje sobie takie same osiągnięcia, tłumacząc, że należy je uznać, bo wejście na ośmiotysięcznik jest trudne, męczące i można zlecieć w przepaść.

To Czytelnicy, jako odbiorcy prozy czy poezji, ocenią ich jak najsurowiej. Jeżeli ich teksty są dobre – sięgną po następne. Jeżeli nie – przekonają się, że powinni zając się czymś innym i ustąpić pola lepszym. A jeżeli, bo tak też może być, chcą nadal pisać dla wąskiego grona odbiorców – niech to robią. Przecież to wolny kraj.

Nikt wam administracyjnie nie zakazuje publikowania w wydawnictwach ze współfinansowaniem ani nie zgłasza postulatów, by taki zakaz wprowadzić. Natomiast wy najwyraźniej chcecie nam zakazać krytyki, podczas gdy w wolnym kraju można krytykować działania innych.
Spora część czytelników nie jest, niestety, w stanie ocenić, że dana książka nie spełnia wydawniczych standardów. To nie telewizor, gdzie każdy od razu widzi, że zepsuty. I ci czytelnicy przesiąkają waszą kulawą polszczyzną. A bez trudu dostaliby książkę o podobnej tematyce napisaną przez prawdziwego pisarza. Tylko że ten pisarz nie zawsze potrafi być tak nachalny i pozbawiony obiekcji we wciskaniu wszystkim wszędzie swojej twórczości jak self. A jeśli self trafi na wyrobionego czytelnika, to zniechęci go nie tylko do siebie, ale i do innych polskich pisarzy. Bo przecież nawet jeśli czytelnik wyrobiony, kulis rynku wydawniczego zazwyczaj nie zna, nie wie, że książka selfa została wydana za pieniądze selfa, a ten zwyczajnie go oszukuje, podając, że ukazała się „nakładem wydawnictwa”.

Wolny kraj, chociaż nie wolny od nienawiści. I przykre jest to, że w środowisku osób inteligentnych i oczytanych (a przecież takie powinno być środowisko pisarskie) pojawiają się ludzie, którzy chcą niszczyć innych tylko dlatego, że im się powiodło.

Żeby pisać, trzeba umieć oceniać i analizować rzeczywistość. Po pierwsze wskazywanie człowiekowi ośmieszającemu się swoimi tekstami, że powinien zająć się dziedziną, w której ma uzdolnienia i w której może zdobyć uznanie i szacunek, nie jest jego niszczeniem, przeciwnie, wyciągnięciem do niego ręki. Po drugie, w czym się powiodło? W zebraniu dwóch krajowych pensji, żeby zapłacić oszustom za „wydanie” książki? Walka z grafomanią to nie jest niszczenie tych, którym się powiodło, tylko walka o nieniszczenie polskiej literatury.

Może nie publikują w skali całej Polski, ale mają grono wiernych Czytelników. Mimo że współfinansowali swoje utwory, są czytani chętnie, a ludzie z niecierpliwością oczekują ich kolejnych książek.
Do hejterów można powiedzieć tylko jedno: (nie, nie będzie to brzydkie słowo, chociaż i ono ciśnie się na usta) wasza ostra, często niesprawiedliwa, niepoparta argumentami (oprócz tego jednego, według was najważniejszego argumentu: self!) krytyka robi więcej pożytku niż szkody. Bo nieważne jak mówią, byle mówili. Poza tym często negatywna krytyka działa wręcz w odwrotny sposób: jest najlepszą reklamą dla sponiewieranego tekstu.

Skoro tak, to skąd te histeryczne pretensje o krytykę? Przecież powinniście być nią zachwyceni i odcinać od niej kupony. Ego cierpi, bo chciałoby się, żeby oprócz tych trzech wiernych czytelników, docenił też ktoś mający pojęcie o literaturze? A tu tekst sponiewierany. Zaraz, zaraz, sponiewierany, czyli jednak przeczytany i błędy wyliczone. A w takim razie zostały przedstawione argumenty na poparcie krytyki. Tyle że jak się nie potrafi merytorycznie odpowiedzieć, to się ją zwalcza epitetami, jak ognia unikając dyskusji o konkretach.
I niech zgadnę, jaka będzie reakcja na ten tekst. O wskazanych błędach pani Żurek albo jej poplecznicy się nie zająkną, do argumentów nie odniosą się słowem, za to dowiem się, że jestem hejterem, nienawidzę selfów i mieszam ich z błotem?

poniedziałek, 9 lutego 2015

Przewidywana niemożność, czyli legislacyjna biegunka prezeski

Danuta Kierzkowska, z zawodu prezes TEPIS-u (w tym roku mija ćwierć wieku jej pontyfikatu i wyprzedzają ją już tylko czterej papieże), cierpi na chorobę, którą można nazwać legislozą. Jej objawy to zamiłowanie do pisania wszelkiego rodzaju regulaminów, tworzenia przepisów, zakazów i nakazów. W efekcie Kierzkowska, chociaż nie zasiada w Sejmie ani w Senacie (pewnie dlatego, że tam trzeba wygrać prawdziwe wybory, a nie tepisowskie), wysmażyła twór pod nazwą „Kodeks tłumacza przysięgłego”. Twór został „w poszanowaniu” przyjęty i ogłoszony przez Radę Naczelną TEPIS, czyli Towarzystwo Umiłowania Prezeski. W oczekiwaniu na spisanie przez Kierzkowską oraz ogłoszenie przez TEPIS konstytucji Marsa, przyjrzyjmy się temu „kodeksowi”.

§ 1. Godność tłumacza jako osoby zaufania publicznego
Tłumacz przysięgły czyni wszystko, aby swą postawą etyczną spełnić wymagania, jakie społeczeństwo stawia przed osobą zaufania publicznego, zwłaszcza w zakresie staranności, bezstronności, przestrzegania tajemnicy zawodowej, doskonalenia kwalifikacji zawodowych i lojalności koleżeńskiej, która wyklucza nieuczciwą konkurencję oraz uleganie nieuprawnionym żądaniom zleceniodawców, w szczególności w zakresie nadinterpretacji, błędnej interpretacji lub pominięcia.

Nadinterpretacji, błędnej interpretacji lub pominięcia czego? Tylko osoba tak pozbawiona słuchu językowego jak Kierzkowska mogła zgubić tutaj przydawki. To i inne językowe potknięcia („formuła poświadczająca tłumaczenie (…) powinna (…) zawierać (…) pieczęć okrągłą przyłożoną bezpośrednio pod formułą poświadczającą”, par. 54) pokazują, że wbrew twierdzeniom, jakoby kodeks pisało więcej osób, jest on wyłącznie autorstwa Kierzkowskiej. Na pewno nie redagował go profesor Tadeusz Zgółka z Rady Języka Polskiego, którego nazwisko wymienione jest wśród konsultantów.

§ 2. Obowiązek zachowania staranności i wierności tłumaczenia oraz osobista odpowiedzialność za wierność i rzetelność tłumaczenia
Tłumacz przysięgły jest zobowiązany do wykonywania powierzonego mu tłumaczenia ze szczególną starannością, zachowując wierność wobec tekstu źródłowego zgodnie z zasadami sztuki tłumaczenia specjalistycznego i formalnoprawnymi zasadami tłumaczenia sądowego i prawniczego, które mogą różnić się od nieprofesjonalnych interpretacji zleceniodawców.

Zasady mogą różnić się od interpretacji?

§ 4. Uzasadniona odmowa tłumaczenia
Tłumacz przysięgły powinien odmówić przyjęcia tłumaczenia, jeżeli nie dysponuje wystarczającą wiedzą fachową, nie zna terminologii specjalistycznej w danej dziedzinie, nie ma możliwości przygotowania się do specjalistycznego tłumaczenia w zbyt krótkim – w jego ocenie – czasie (…).

Taki zapis jest wprawdzie zgodny ze zdrowym rozsądkiem, ale niezgodny z prawem. W Polsce nie ma specjalizacji tłumaczy przysięgłych, nie są oni ustanawiani z konkretnych dziedzin. A zatem jeśli tłumacz odmawia przyjęcia tłumaczenia z powodu niedostatecznej wiedzy, znaczy się, nie spełnia warunków, by być przysięgłym. De iure ma się znać na wszystkim. Tego, że na wszystkim znać się nie można, polskie prawo nie przewiduje. Ale durna lex, sed lex.

§ 5. Obowiązek terminowego wykonania tłumaczenia oraz zawiadomienia o niemożności wykonania tłumaczenia
Tłumacz przysięgły ma obowiązek terminowego wykonania tłumaczenia, zaś w razie wystąpienia nieprzewidzianych okoliczności, takich jak choroba tłumacza, wypadek losowy oraz wyjątkowa sytuacja osobista uniemożliwiająca mu wykonanie zlecenia, ma obowiązek bezzwłocznego powiadomienia o tym zleceniodawcy.

A dlaczego nie ma nic o tym, że tłumacz ma obowiązek powiedzieć klientowi „dzień dobry”? Czy też, skoro tego w kodeksie nie zapisano, taki obowiązek został zniesiony?

§ 8. Obowiązek korzystania z pomocy warsztatowych i konsultacji znawcy przedmiotu
Tłumacz przysięgły ma obowiązek wykorzystania wszelkich dostępnych mu pomocy warsztatowych: słowników, encyklopedii, podręczników, baz terminologicznych i norm oraz innych źródeł wiedzy oraz korzystania z konsultacji znawcy przedmiotu w celu zapewnienia najwyższej jakości tłumaczenia.

Kodeks hydraulika polskiego. Hydraulik polski ma obowiązek wykorzystania wszelkich dostępnych mu narzędzi, kluczy do rur, giętarek, zgrzewarek i spiral kanalizacyjnych, w celu zapewnienia najwyższej szczelności połączeń wodociągowych, oraz korzystania z konsultacji lepszego majstra, jeśli sam nie daje rady.

§ 9. Prawo dostępu do materiałów pomocniczych
Tłumacz przysięgły ma prawo zwrócić się do zleceniodawcy o udostępnienie mu materiałów umożliwiających uzyskanie lub uzupełnienie wiadomości niezbędnych do wykonania tłumaczenia (…)

A zleceniodawca udostępni mu materiały, bo przestraszy się tego paragrafu czy dlatego, że zależy mu na sensownym tłumaczeniu?

§ 11. Prawo do konsultacji z rodowitym znawcą obcego języka specjalistycznego
Tłumacz przysięgły ma prawo skonsultować z rodowitym znawcą obcego języka specjalistycznego problemy związane z tłumaczeniem.

No i proszę sobie teraz wyobrazić taki przerażający stan rzeczy, że Kierzkowska nie uszczęśliwiłaby nas tym swoim kodeksikiem. Biedny tłumacz, który natknąłby się na problemy podczas tłumaczenia tekstu specjalistycznego, nie wiedziałby, czy może zwrócić się do fachowca obcokrajowca (bo rozumiemy, że o niego chodzi pod pojęciem „rodowitego znawcy obcego języka specjalistycznego”), czy nie może.

§ 12. Wynagrodzenie tłumacza przysięgłego
Przy ustalaniu wysokości wynagrodzenia tłumacz przysięgły powinien uwzględnić stopień trudności, zakres tłumaczenia oraz własne kwalifikacje i pozycję zawodową, bacząc na solidarność koleżeńską i godność zawodową, aby uniknąć zarzutu o uprawianie nieuczciwej konkurencji przez stosowanie rażąco zaniżonych lub bezzasadnie zawyżonych cen za świadczone przez siebie usługi.

Kierzkowska jako prezeska TEPIS-u ma wysokie stawki, chociaż tłumaczem jest beznadziejnym, więc ciągle jojczy o nieuczciwej konkurencji i solidarności koleżeńskiej, żeby tańsi, a lepsi tłumacze nie podbierali jej na rynku klientów. A tymczasem na rynku obowiązują stawki rynkowe, a nie zależne od stanowiska w TEPIS-ie.

§ 13. Obowiązek dzielenia się wiedzą
Tłumacz przysięgły ma obowiązek uczestniczenia w procesie przekazywania własnych doświadczeń i wiedzy zawodowej kolegom i adeptom zawodu.

A jak nie, to co? Klaps, chłosta czy doniesienie do prokuratury? Tłumacz wcale nie ma takiego obowiązku. Ładnie z jego strony, ale jeśli (i większość tak robi) uzna, że skoro się naharował, żeby mieć wzory skomplikowanych tekstów, nie będzie ich za friko i dziękuję udostępniał smarkaczom (niech smarkacze sami się ich dopracują), to pani Kierzkowska może mu skoczyć tam, gdzie oni mogą pana tłumacza w dupę pocałować.

§ 14. Solidarność koleżeńska
Tłumacz przysięgły powinien pomagać koleżankom i kolegom w potrzebie i w miarę możliwości nie odmawiać im takiej pomocy, zwłaszcza gdy chodzi o zastępstwo w wykonaniu pilnego tłumaczenia w razie nieprzewidywanej niemożności wykonania go w terminie (…)

W razie nieprzewidywanej niemożności (styl Kierzkowskiej podziwiamy od dawna) to zmartwienie organu, żeby sobie znalazł zastępstwo, a nie tłumacza. A przy prywatnym zleceniu kasa jest wystarczającą motywacją, szlachetność zbędna.

§ 15. Solidarność międzynarodowa
Tłumacz przysięgły ceni doświadczenie i poglądy swoich koleżanek i kolegów z innych krajów, solidaryzuje się z nimi w dążeniu do zapewnienia godnego statusu zawodu tłumacza (…)

A co, jeśli nie ceni i się nie solidaryzuje? Obowiązuje zasada „(…) kochamy Juliusza Słowackiego i zachwycamy się jego poezjami, gdyż był on wielkim poetą”?

§ 16. Przedmiot tłumaczenia poświadczonego
Przedmiotem tłumaczenia poświadczonego przez tłumacza przysięgłego może być oryginał dokumentu urzędowego lub firmowego, poświadczony odpis dokumentu, jego tłumaczenie oraz dokument prywatny lub tekst niesygnowany, w tym kserokopia, wydruk skanu, faksu i innego zapisu elektronicznego, jak również zapis głosu utrwalony na dowolnym nośniku.

Faksu nie trzeba drukować, on już wychodzi z urządzenia na papierze.

§ 18. Znamiona dokumentu urzędowego i firmowego
Dokument urzędowy i firmowy jest opatrzony nagłówkiem (nadrukiem lub tuszowym odciskiem pieczęci nagłówkowej), odciskiem pieczęci lub nadrukiem pieczęci na nalepce (okrągłej, owalnej, podłużnej lub innego kształtu) odpowiedniej rangi (z godłem państwowym, emblematem lub logo firmowym) i rodzaju (tuszowej lub suchej), oraz podpisem osoby lub osób, które poświadczają fakty stwierdzone w tym dokumencie.

Aha. A skoro szwedzkie dokumenty urzędowe i firmowe nie mają pieczęci ani podpisów, to nie wolno mi ich tłumaczyć, bo wedle prezeski TEPIS-u nie są dokumentami urzędowymi i firmowymi?

§ 20. Poświadczenie zgodności tłumaczenia z oryginałem dokumentu
1. Tłumacz przysięgły poświadcza zgodność tłumaczenia z oryginałem dokumentu w formule poświadczającej tłumaczenie, jeżeli fakt ten nie budzi jego zastrzeżeń.

Jaki fakt? Że wykonał tłumaczenie zgodne z oryginałem?

2. Jeżeli tłumacz przysięgły nie jest w stanie stwierdzić zgodności tłumaczenia z oryginałem dokumentu, czy to z powodu zastrzeżeń, czy też z braku dostępu do oryginału, łączy na stałe z tłumaczeniem kopię tego dokumentu w sposób określony w § 21 i stwierdza w formule poświadczającej zgodność tłumaczenia z załączonym tekstem w postaci kserokopii, wydruku skanu, wydruku z faksu lub innego rodzaju kopii tłumaczonego dokumentu.

Bzdura. W polskim obiegu prawnym funkcjonują dokumenty w języku polskim, a nie dwujęzyczne. Tłumacz stwierdza zgodność tłumaczenia z tekstem dokumentu źródłowego, z zaznaczeniem, że przekładu dokonał z kopii, i tyle.

§ 21. Poświadczenie zgodności tłumaczenia z tekstem niesygnowanym
Tłumaczenie tekstu niesygnowanego, w tym kserokopii, wydruku skanu, faksu i innego zapisu elektronicznego łączy się na stałe z wydrukiem takiego tekstu, który opatruje się następnie podpisem i pieczęcią okrągłą tłumacza oraz stwierdza wykonanie tych czynności w formule poświadczającej zgodność tłumaczenia z załączonym tekstem niesygnowanym.

Taka sama bzdura jak wyżej. Ciekawe, przed jakim przekrętem ta procedura miałaby chronić?

§ 22. Układ graficzny tekstu tłumaczenia poświadczonego i jego postać materialna
1. Układ graficzny tekstu tłumaczenia powinien być zbliżony do układu tłumaczonego tekstu.

A niby dlaczego?

§ 23. Oznaczanie końca ustępu i niepełnego wiersza
Znak przestankowy, jakim jest przerwa między ustępami, należy zachować w tekście tłumaczenia przez pozostawienie pustych części wierszy kończących ustęp zgodnie z układem graficznym tłumaczonego tekstu.

Kierzkowska nie zna zasad języka polskiego, w polskim akapity sygnalizujemy wcięciami, a nie przerwami.

§ 25. Uwagi i wzmianki tłumacza wyróżnione kursywą w nawiasach kwadratowych
W tekście tłumaczenia tłumacz przysięgły może zamieszczać własne uwagi, poprzedzone wyrazami „uwaga tłumacza" lub ich skrótem (…) Wszystkie uwagi i wzmianki powinny być zwięzłe, wyróżnione kursywą i umieszczane w nawiasach kwadratowych.

O w mordę. A ja nie poprzedzam, tylko zamykam, nie wyrazami „uwaga tłumacza”, tylko „przypis tłumacza” i nie wyróżniam kursywą. I co teraz?! Białołęka czy Wronki?

§ 34. Przytaczanie nazw własnych zapisanych w obcym języku źródłowym
1. Nazwy geograficzne oraz nazwy instytucji i firm zapisane w alfabecie łacińskim należy przytaczać w tekście tłumaczenia na język polski w pisowni oryginalnej (…)

Podejrzany uciekł z London do New York?

2. Imiona i nazwiska zapisane w alfabecie łacińskim należy przytaczać w tekście tłumaczenia na język polski wyłącznie w pisowni oryginalnej, zaś w alfabetach niełacińskich – w wersji transkrybowanej i oryginalnej, nie stosując w żadnym razie istniejących polskich odpowiedników imion ani spolszczonych form nazwisk obcojęzycznych.

A zatem jeśli tłumaczymy w sprawie skradzionych z biblioteki w London pierwszych wydań dzieł niejakiego Williama Shakespeare’a, pamiętamy, że „w żadnym razie” nie wolno nam pisać „Szekspir”, bo tak uznała Kierzkowska w swoim głupawym kodeksie.

§ 36a. Przytaczanie nazw jednostek miar i wag
Nazwy jednostek miar i wag w tłumaczeniu przytacza się wyłącznie w wersji oryginalnej, nie przeliczając ich z jednego systemu na inny.

Znakomity dowód na to, że Kierzkowska nie potrafi wyjść poza język, którego jest tłumaczem (angielski), i że mimo dekad stażu nie dotarło do niej, iż w tłumaczeniu nie ma reguł, są jedynie przykłady. To, co ma sens przy anglosaskich miarach, nie ma sensu przy szwedzkich. Szwedzki samochód może mieć na przykład 20 000 mil przebiegu. Ale nie są to mile angielskie, jak założy odbiorca, kiedy pozostawię tę jednostkę. Jeśli w ogóle zwróci na nią uwagę, a nie automatycznie przyjmie, że są to kilometry. Przypis, że chodzi o milę szwedzką mającą 10 km, dostrzeże może jedna trzecia czytających. Przeliczenie więc na kilometry nie tylko nie jest błędem, lecz jedynym właściwym rozwiązaniem, zwłaszcza że po przeliczeniu wynik zawsze będzie okrągłą liczbą, podobnie jak wyjściowa.

§ 37. Znaki diakrytyczne i ich brak w nazwach własnych
3. Polskie nazwy własne osób i nazwy geograficzne podane w tekście źródłowym bez znaków diakrytycznych powinny być w tłumaczeniu przytoczone w tej samej postaci (bez znaków diakrytycznych).

Dla Szwedów Wrocław to Wroclaw, więc ja mam w tłumaczeniu pisać „Wroclaw”, bo może chodzić nie o Wrocław, tylko o jakiś nieleżący nad Odrą Wroclaw?

§ 41. Adres osoby lub instytucji w tłumaczeniu
Adres osoby lub instytucji, jako informacja pełniąca funkcję komunikacyjną dla służb pocztowych, nie wymaga tłumaczenia jego poszczególnych elementów; elementy te mogą być tłumaczone jedynie wtedy, gdy wchodzą w skład całych zdań lub gdy stanowią element aktu stanu cywilnego.

To trzeba być Kierzkowską, żeby w tak mętny i rozbudowany sposób zapisać, że „Blumenstraße” zostawiamy w oryginale, a nie tłumaczymy jako „ulica Kwiatowa”. To po pierwsze. Po drugie, ja się zgadzam, że sporo idiotów kończy studia i zostaje tłumaczami, ale naprawdę nie takich, którzy by przekładali nazwy ulic z adresów. I naprawdę nie trzeba na to paragrafu na czterdzieści wyrazów.

§ 47. Tłumaczenie części dokumentu
Tłumaczenie części dokumentu wymaga w uwadze tłumacza dokładnego określenia jej miejsca w całym dokumencie, przy czym w obrębie tłumaczonej części nie wolno opuszczać żadnego elementu tekstu.

Tłumaczowi nie wolno tłumaczyć części dokumentu, dlatego że nie jest uprawniony do sporządzania wyciągów z dokumentów. Jeśli tłumacz (sam lub na prośbę klienta) wybrałby jakąś część dokumentu do tłumaczenia, to de facto sporządziłby z niego wyciąg, który potem odwzorowałby w języku docelowym. Informacje z przetłumaczonej części dokumentu mogą nabrać innego wydźwięku przy braku całości. Na przykład przetłumaczenie ocen z indeksu tylko z jednego roku albo z wybranych przedmiotów może pokazać studenta jako lepszego, niż był w rzeczywistości. Jeśli studenta nie stać na tłumaczenie całego indeksu, powinien wystąpić do uczelni o wystawienie karty przebiegu studiów.
Oczywiście tłumacz nie musi przekładać tekstów, które nie są integralną częścią dokumentu, czyli np. objaśnień i pouczeń.

§ 50. Sposób pisania dat w tłumaczeniu
W celu uniknięcia nieporozumień możliwych w wyniku różnorodności systemów stosowanych na świecie, tłumacz przysięgły powinien wyeliminować dwuznaczność cyfr składających się na datę poprzez słowne wymienienie nazwy miesiąca lub przynajmniej jego skrótu.

De – bi – lizm. W każdym języku obowiązują określone zasady zapisywania dat cyframi i odbiorcy nie mają żadnych kłopotów z odczytaniem tak zapisanych dat. To, że Polacy i Amerykańcy zapisują inaczej, a Kierzkowskiej się merda, nie jest powodem do stosowania debilnych rozwiązań.

§ 54. Formuła poświadczająca tłumaczenie
Formuła poświadczająca tłumaczenie wykonane przez tłumacza przysięgłego powinna być umieszczona bezpośrednio pod tekstem tłumaczenia, wyrażona w pierwszej osobie, zawierać imię i nazwisko tłumacza (…) miejsce i datę poświadczenia, numer wpisu do repertorium czynności tłumacza przysięgłego oraz pieczęć okrągłą przyłożoną bezpośrednio pod formułą poświadczającą po lewej stronie arkusza obok własnoręcznego podpisu tłumacza złożonego po prawej stronie pieczęci.

A ja pieczętuję po prawej i podpisuję się po lewej. I co, pani Kierzkowska? Moje tłumaczenia jako wadliwe formalnie nie mają mocy prawnej? Niech się pani stuknie pieczątką w czoło. W środek.

§ 55. Pieczęć okrągła tłumacza przysięgłego
Tłumacz przysięgły używa metalowej pieczęci okrągłej wydanej mu na wniosek Ministra Sprawiedliwości przez Mennicę Państwową. Używanie wszelkich odmian takiej pieczęci okrągłej wykonanej na prywatne zamówienie tłumacza w celu poświadczania tłumaczeń, czy to w języku polskim, czy też w języku obcym, nie jest zgodne z prawem.

Bo tłumacz to taki idiota, który ustawy nie umie sobie przeczytać, więc pani Kierzkowska musi mu napisać, co jest w ustawie.

§ 56. Pieczęcie podłużne i blankiet firmowy tłumacza przysięgłego
Tłumacz przysięgły może stosować dodatkowo pieczęcie podłużne oraz blankiet firmowy, które w języku polskim i obcym informują czytelnika o jego tytule, pozycji na liście tłumaczy przysięgłych, tytule zawodowym i stopniu naukowym, adresie pocztowym, numerze telefonu, adresie poczty elektronicznej i innych danych, które uzna za niezbędne dla własnej identyfikacji.

Chodzi o to, żeby tłumacz idiota, który z pieczęci okrągłej nie potrafi odczytać własnego nazwiska, miał wystarczająco dużo danych, by mógł się zidentyfikować, że to on zrobił tłumaczenie.

§ 60. Ochrona danych tłumacza
Tłumacz przysięgły ma prawo żądać, żeby w miejscu publicznym nie podawano jego adresu i innych danych osobowych do wiadomości osób obecnych podczas wykonywania tłumaczenia ustnego zgodnie z przepisami o ochronie danych osobowych i w celu zapewnienia jego osobistego bezpieczeństwa. Tłumacz ma również prawo oświadczyć cudzoziemcom, których wypowiedzi tłumaczy, że nie reprezentuje instytucji wymiaru sprawiedliwości ani żadnej ze stron uczestniczących w postępowaniu oraz że obowiązuje go zasada bezstronności.

Tym sposobem zwiększamy swoje szanse, że przestępca stuknie tylko prokuratora i sędziego, a nas zostawi przy życiu. Zapis powinien zostać uzupełniony o klauzulę: „Tłumacz ma prawo założyć na tłumaczenie ustne pampersa, żeby nie śmierdziało, jak narobi ze strachu”.

§ 61. Sprawdzenie możliwości porozumienia się z cudzoziemcem
Przed przystąpieniem do wykonywania swoich czynności tłumacz przysięgły ma prawo upewnić się co do możliwości porozumienia się z osobą, której wypowiedzi ma tłumaczyć, zaś w przypadku stwierdzenia zaburzeń wymowy osoby z uszkodzonym słuchem, zwrócić się z prośbą o powołanie tłumacza języka migowego.

Kierzkowskiej najwyraźniej często przydarza się, że osoby, których wypowiedzi ma tłumaczyć, mają zaburzenia wymowy z powodu uszkodzonego słuchu, skoro akurat ta ułomność kojarzy się jej ze wstępną rozmową. Ponieważ jednak inni tłumacze na głuchych trafiają nader rzadko, podejrzewamy, że te „zaburzenia wymowy” to normalna angielszczyzna, a Kierzkowska osłuchana jest ze szkolną.

§ 62. Stanowisko pracy tłumacza ustnego
Tłumacz przysięgły ma prawo zająć miejsce w pobliżu cudzoziemca, którego wypowiedzi ma tłumaczyć, aby zapewnić sobie odpowiednią słyszalność i kontakt wzrokowy z tą osobą.

To już nie jest legisloza, tylko regularna biegunka legislacyjna. Kierzkowska wszystkie oczywistości musi zapisać w formie paragrafu, inaczej będzie nieszczęśliwa. Równie dobrze w tym paragrafie mogłoby zostać zawarte, że tłumacz ma prawo wejść do budynku, w którym będzie się odbywało tłumaczenie. Przecież nikt nie broni tłumaczowi siadać czy stawać w pobliżu cudzoziemca. A jeśli się taki fantasta trafi, to co będzie skuteczniejsze? Machanie tym paragrafem czy „niesłyszenie” cudzoziemca?

§ 63. Dobra słyszalność wypowiedzi uczestników postępowania
Tłumacz przysięgły ma prawo, w razie potrzeby, prosić o zapewnienie mu dobrej słyszalności bez zniekształceń brzmienia wypowiedzi wszystkich uczestników postępowania, a także prosić o ich powtórzenie w razie potrzeby.

Tłumacz ma też prawo oddychać podczas tłumaczenia. A nawet obowiązek, żeby nie padł trupem.

§ 66. Przerwa w tłumaczeniu
Tłumacz przysięgły ma prawo do przerwy na odpoczynek w razie zmęczenia długotrwałym tłumaczeniem ustnym.

A sędzia ma prawo wyśmiać ten paragraf (jeśli tłumacz będzie idiotą i zażąda przerwy, powołując się na ten kodeks), bo do końca tłumaczenia niewiele zostało, bo świadek ma samolot, bo jest poślizg, a wokanda długa. Sędzia może też zarządzić przerwę, jeśli tłumacz poprosi, czując się zmęczonym. W takich sytuacjach wszystko zależy od okoliczności (czy jest czas na przerwę) i nastawienia osób, które decydują, a nie od paragrafów Kierzkowskiej. Poza tym Kierzkowska pisze te paragrafy tak, jakby organy (których te jej paragrafy nie obowiązują) starały się na wszystkie możliwe sposoby utrudniać tłumaczenie, tymczasem zwykle jest z ich strony pełna współpraca.

§ 69. Użycie słownika podczas tłumaczenia ustnego
Tłumacz przysięgły powinien, w razie potrzeby, poinformować zleceniodawcę podczas tłumaczenia ustnego o konieczności skorzystania ze słownika.

Pisemnie za potwierdzeniem odbioru czy wystarczy werbalnie? A jeśli wystarczy werbalnie, czy należy na tę okoliczność sporządzić protokół?

Łącznie cudo ma siedemdziesiąt paragrafów, które można podzielić na pięć grup:
1) powtórzone zapisy obowiązującej ustawy;
2) Kierzkowska lex, czyli nieistniejące wymogi formalne;
3) zapisy „tłumacz ma prawo”, przy czym albo jest to oczywistość, albo tłumacz ma prawo poprosić;
4) zapisy „tłumacz ma obowiązek”, przy czym chodzi o obowiązek posługiwania się młotkiem przy wbijaniu gwoździ;
5) zapisy, które de facto są poradami, sensownymi lub bezsensownymi.

Treściowo nadaje się to na kiepskiego bloga o tłumaczeniu i formalnie ma dokładnie taką samą rangę jak blog dowolnego tłumacza. Hucpa Kierzkowskiej i TEPIS-u polega na tym, że sprzedają te wypociny jako kodeks, a na skandal zakrawa, że ciała powołane ustawą to kupują. Komisja Odpowiedzialności Zawodowej powołuje się na niego w sądzie, a Państwowa Komisja Egzaminacyjna wymaga jego znajomości na egzaminie na przysięgłego. Nie wiadomo, z jakiej racji kandydaci mają posiadać wiedzę o prywatnym dokumencie prywatnej organizacji, która nie ma żadnego ustawowego mandatu do reprezentowania ogółu przysięgłych. Niby dlaczego ktoś, kto chce zostać przysięgłym, ma zapamiętywać, że jakaś tam Kierzkowska każe mu przystawiać pieczątkę po lewej, a podpisywać się po prawej i pisać daty słownie. Co to ma być? Egzamin z tego, co uważa Danuta Kierzkowska i co przyklepała jakaś tam Rada Naczelna, której członkowie najwyraźniej tak się zapatrzyli w Wieczną Prezeskę, że nie są w stanie krytycznym okiem spojrzeć na to, co ich idolka tworzy, i dostrzec, że są to bzdury. Przecież TEPIS to nie jest żadna organizacja zawodowa, tylko sekta. Bo jedynie w sektach przywódcy są niewymienialni i są autorytetem dlatego, że są, a nie dlatego, że mają coś mądrego do powiedzenia.

Typowe dla sekty są też manipulacje. Czytamy, że kodeks konsultował jakiś „Międzyinstytucjonalny Komitet Konsultacyjny”. Międzyinstytucjonalny, czyli utworzony przez instytucje. No to spójrzmy. Przede wszystkim dziwnie są one wymieniane, bo dopiero w drugiej kolejności, poprzedza je czyjeś imię i nazwisko. Czyżby przedstawiciela danej instytucji? A jeśli tak, to dlaczego nie najpierw instytucja z adnotacją „reprezentowana przez”? Może dlatego, że jak weźmiemy pod lupę zapis „dr Artur Kubacki, Uniwersytet Śląski, Instytut Filologii Germańskiej” to się okazuje, że pan Kubacki nie jest ani rektorem, ani inną szychą uprawnioną do reprezentowania tego uniwersytetu, tylko jego szeregowym pracownikiem. Jest za to członkiem TEPIS-u. Czyli TEPIS-owi kodeks konsultował członek TEPIS-u, a jako instytucję konsultującą wpisano miejsce jego pracy. Idźmy dalej. Kodeks konsultowało Bałtyckie Stowarzyszenie Tłumaczy w osobie jego przewodniczącej Małgorzaty Grabarczyk. Czy pani Grabarczyk należy jeszcze do jakichś innych organizacji tłumaczy? Proszę zgadnąć. Tak, tak, odpowiedź prawidłowa: do TEPIS-u. Ale powiedzmy uczciwie, że Wojciech Gilewski ze Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich członkiem TEPIS-u nie jest. Może dlatego STP się do tego kodeksu nie przyznaje, chociaż rzekomo go konsultowało, i nie wymienia go na swojej stronie wśród ważnych dla tłumaczy przysięgłych dokumentów. Sprawdzamy dalej: „prokurator Jacek Zieliński, przewodniczący Komisji Odpowiedzialności Zawodowej Tłumaczy Przysięgłych przy Ministrze Sprawiedliwości”. Nie, „prok. J. Zieliński, Komisja Odpowiedzialności Zawodowej”, tylko „przewodniczący”, więc samo sformułowanie ujawnia, że KOZ jako instytucja (niech będzie, że komisja to instytucja) nie brała udziału w pracach. Chyba że chodzi o to, że instytucją jest prokurator Zieliński; czemu nie, są ludzie, o których mówimy „człowiek instytucja”. Że to właściwy trop, wskazuje okoliczność, iż prok. Zieliński jest również w komitecie redakcyjnym. W podobnej podwójnej roli występują też panowie Cieślik i Ulitko z Ministerstwa Sprawiedliwości. Czyli najpierw kodeks zredagowali, a potem go skonsultowali. Z kolei członkowie Rady Naczelnej TEPIS-u też najpierw kodeks redagowali, a potem go uchwałą przyjęli. Jest to samowystarczalność, przy której fantazję tego, co wymyślił onanizm, należy uznać za ograniczoną.

Á propos pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości, jako podatnik chciałbym się dowiedzieć, w ramach jakich swoich ustawowych obowiązków, za pensję otrzymywaną z podatków obywateli, redagowali oni dokument prywatnej organizacji (jeśli rzeczywiście redagowali i nie jest to kolejna manipulacja Kierzkowskiej i spółki). A jeśli robili to po godzinach, w ramach hobby, to dlaczego ten prywatny dokument firmują autorytetem Ministerstwa?

W zasadzie pozostaje tylko żałować, że Kierzkowska została tłumaczem, a nie przedsiębiorcą pogrzebowym. Jej kodeks nieboszczyka (a ze swoją legislozą z pewnością by go napisała) skonsultowany z Ministerstwem Zdrowia, to byłby dopiero przebój: „Zmarły powinien legitymować się dokumentem stwierdzającym fakt jego nieżycia, czyli aktem zgonu. Zmarły ma prawo leżeć w trumnie wzdłuż dłuższych jej boków. Zmarły ma obowiązek leżeć nieruchomo i w milczeniu, żeby zapewnić ceremonii pogrzebowej aurę ceremonii pogrzebowej”.