wtorek, 27 stycznia 2015

Samobójca z nożem w plecach

Pojutrze, w czwartek 29 stycznia, o godz. 18 będę gościem Oliwskiego Klubu Kryminału ( Biblioteka Oliwska, ul. Opata J. Rybińskiego 9, Gdańsk) z wykładem pt. „Samobójca z nożem w plecach, czyli jak uniknąć błędów przy pisaniu kryminałów”. Serdecznie zapraszam.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Repertorium na całą wieczność

Czuję się przytłoczony przedmiotami i co jakiś czas nachodzi mnie przymus, by spróbować powywalać zbędne rzeczy. Z góry jest to skazane na niepowodzenie, bo przy wielu drży mi ręka i jej ruch w stronę kosza blokuje myśl „przyda się”. Ostatnio usłyszałem o minimalistach, ogromnie mi zaimponowali i przy następnej próbie postanowiłem być bardziej rygorystyczny: jeśli z danego „przydasia” nie skorzystałem przez lat trzy, rozstaję się z nim bezwzględnie, nawet jeśli liczba potencjalnych zastosowań jest większa niż liczba błędów w grafomańskich powieściach. Czyszcząc szafki, natrafiłem na stare repertoria. Wyjaśnienie dla niefachowców: tłumacz przysięgły każde wykonane tłumaczenie musi odnotować w brulionie zwanym repertorium. Obecnie ten brulion może być w formie elektronicznej i taki właśnie mam, ale papierowe repertoria mi zostały. Zacząłem się zastanawiać, czy mogę je wywalić. Przydatne oczywiście nie są, ale może prawo zakazuje. To znaczy, wiedziałem, że prawo nie zakazuje, ale interpretacje z przepisami często mają niewiele wspólnego, więc wolałem sprawdzić, jak te interpretacje wyglądają.

Natrafiłem na wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, rozpatrujący odwołanie tłumaczki języka angielskiego, która została ukarana przez Komisję Odpowiedzialności Zawodowej upomnieniem, gdyż wezwana na kontrolę repertorium w 2011 r. nie posiadała takowego za okres od czerwca 2008 do grudnia 2010. Wedle jej wyjaśnień padło ono ofiarą awarii komputera. Tłumaczka podała, że samodzielnie nie jest w stanie odzyskać danych, musi skorzystać z pomocy informatyka, więc prosi o przełożenie kontroli. Dostała zgodę, ale na następne kontrole już się nie stawiła, zasłaniając się chorobą. Dopiero w listopadzie 2012 przedłożyła odtworzone repertorium.

Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego tłumaczka się odwoływała. Jej wina była ewidentna, nie miała aktualnego repertorium (za poprzedni rok) i przedstawiła bzdurne usprawiedliwienie, że utrata repertorium była wynikiem działania siły wyższej. Jak słusznie zauważyły KOZ i sąd, awaria komputera jest zdarzeniem częstym i przewidywalnym i trzeba być na nią przygotowanym. Z kolei kara była najniższa z możliwych, nie jestem pewien, ale chyba z żadnymi konkretnymi niedogodnościami się nie wiąże, a tłumaczka nawet nie musiała pokryć kosztów postępowania.

Sąd Apelacyjny uchylił karę dla tłumaczki, powołując się na fakt, że repertorium jednak przedstawiła, wprawdzie z dużym opóźnieniem, ale takie wykroczenie należy zakwalifikować jako mające nikłą szkodliwość społeczną. Sądu (ani wcześniej kontrolujących) nie zainteresowało, skąd tłumaczka utracone repertorium wytrzasnęła. Okoliczność, że unikała kolejnych terminów kontroli, kiedy dostała zgodę na jej przedłużenie, żeby mieć czas na odzyskanie danych, świadczy o tym, że nawet informatyk tych danych nie zdołał odzyskać. Czy można odtworzyć repertorium na podstawie innych źródeł? Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że ja nie byłbym w stanie. Mam w komputerze większość przetłumaczonych tekstów (ale na pewno nie wszystkie), a z przetłumaczonego tekstu da się ustalić większość informacji, jakie trzeba wpisać do repertorium. Brakuje jednak daty zlecenia oraz pobranej kwoty. Jeśli stosuje się sztywny cennik i w danym okresie on się nie zmieniał, to kwotę da się obliczyć na podstawie liczby znaków, ale ja dla klientów indywidualnych tłumaczenia wyceniam z góry ryczałtem, a nie post factum od liczby znaków. Zleceniodawca od razu wie, ile będzie musiał zapłacić, i albo cenę akceptuje, albo nie. Plus unikam wyjaśniania, dlaczego kasuję za pięć stron, skoro tłumaczenie ma dwie, a większość klientów nie jest w stanie pojąć, czym jest strona obliczeniowa, więc mimo wyjaśnień czuje się oszukana. Ale nawet przy sztywnym cenniku, nie odtworzymy ekspresów (skoro nie mamy daty zlecenia, nie wiemy, w jakim tempie wykonaliśmy tłumaczenie) czy udzielonych rabatów. Na podstawie samych tłumaczeń nie zawsze da się też ustalić zleceniodawcę. Jeśli są to dokumenty sądowe, a zestaw otwiera pismo przewodnie sądu, to na pewno tenże sąd zlecił tłumaczenie. Ale już przy dokumentach dotyczących zmiany nazwiska, niekoniecznie osoba na nich wymieniona, mógł być ktoś z rodziny. A w przypadku dowodu rejestracyjnego z pewnością nie właściciel pojazdu, gdyż on jest sprzedającym samochód, a tłumaczenie zwykle zleca nabywca.

Co z dokumentami księgowymi? Jeśli klient brał rachunek, mamy dane zleceniodawcy. Ode mnie jednak większość klientów rachunków nie chce, a na paragonie danych zleceniodawcy nie ma. Jest za to kwota, czyli dzięki dokumentom księgowym, żmudnie, bo żmudnie, ale zdołałbym odtworzyć pobrane kwoty. Nadal brakowałoby części zleceniodawców i dat zleceń. Oczywiście te ostatnie dałoby się określić w przybliżeniu, skoro mamy datę wykonania tłumaczenia (zakładając, że jest ona tożsama z datą wydania tłumaczenia), ale chodzi o wpisanie rzeczywistych danych, a nie prawdopodobnych.

Tłumaczka mogła oczywiście te prawdopodobne wpisać, a brakujących zleceniodawców w ogóle na pałę, wychodząc z założenia, że urząd i tak tego nie sprawdzi, szkopuł w tym, że musiała w ten sposób odtworzyć czy raczej wziąć z powietrza całe brakujące repertorium. Bo jeśli nawet znaczną część repertorium da się odtworzyć na podstawie zachowanych tekstów tłumaczeń, to ona nimi nie dysponowała, skoro jej komputer uległ awarii, a pani nie miała w zwyczaju robić kopii zapasowych. Taka awaria, że diabli wzięli tylko repertorium, jest oczywiście nieprawdopodobna.

Dla interesującej mnie kwestii, przez jaki okres należy przechowywać repertorium, najważniejsze było jednak uzasadnienie Komisji Odpowiedzialności Zawodowej, dlaczego wymierzyła tłumaczce karę. Uzasadnienie zawierające tyle bzdurnych tez, że moim zdaniem sąd powinien się do nich odnieść, zamiast korzystać z furtki „nikła szkodliwość społeczna”.

Repertorium tłumacza przysięgłego jest dowodem i odzwierciedleniem dokonywanych przez niego czynności. Kontrola repertorium pozwala zweryfikować działalność tłumacza przysięgłego również w aspekcie ciągłości wykonywania tego zawodu. Wojewoda, w przypadku stwierdzenia na podstawie repertorium niewykonywania czynności tłumacza przysięgłego przez okres dłuższy niż 3 lata, zobowiązany jest poinformować o tym Ministra Sprawiedliwości (art. 20 ust. 3). Konsekwencją zaś niewykonywania czynności tłumacza przez wskazany wyżej okres jest możliwość zawieszenia go na okres 5 lat (art. 11 ust. 1.), a po upływie tego okresu skreślenie w drodze decyzji z listy tłumacza przysięgłego (art. 12 pkt 5). Z powyższych regulacji w sposób niebudzący wątpliwości wynika obowiązek prowadzenia repertorium przez cały okres wykonywania zawodu tłumacza przysięgłego.

Obowiązek przechowywania repertorium (bo o nim de facto mowa, obowiązek prowadzenia jest sformułowany wprost i nie musi z niczego wynikać) z zapisu, że tłumacz nie może mieć dłuższej przerwy niż trzyletnia, nie tylko nie wynika w sposób niebudzący wątpliwości, ale w ogóle nie wynika. Przede wszystkim, żeby udowodnić brak przerwy wystarczy zachować repertoria z co trzeciego roku, czyli powiedzmy z lat 2007 (ustawa weszła w życie w 2005), 2010 i 2013. Poza tym nigdzie nie jest powiedziane, że tłumacz ma dowodzić braku przerwy, pokazując repertorium. Przecież np. PIT-y z sądów czy przelewy potwierdzające, że pobierał wynagrodzenie jako tłumacz, są jednoznacznym dowodem, że nie zaprzestał działalności. A w przypadku braku jakichkolwiek papierów dowód z zeznania świadków jest w Polsce pełnoprawnym dowodem. Jeśli np. właściciel autokomisu zezna, że dany tłumacz regularnie przez lata tłumaczy dla niego dowody rejestracyjne, to wówczas przecież na ministrze spoczywa obowiązek udowodnienia, że świadek kłamie, zanim odbierze tłumaczowi uprawnienia.

Ustawa o zawodzie tłumacza nie określa czasu przechowywania repertorium, co nie oznacza możliwości indywidualnego określania tego okresu w oderwaniu od omówionych powyższej regulacji.

Taka interpretacja (nieuprawniona, jak wskazałem wyżej) nakłada na tłumacza obowiązek wieczystego przechowywania repertoriów. Z braku zapisu, przez ile czasu trzeba przechowywać repertorium (posłom dziękujemy za niedoróbkę), KOZ wywodzi sobie wnioski, że tłumacz ma być świętszy od notariusza i prowadzić archiwum państwowe.
Co więcej, z wywodów KOZ wynika ni mniej, ni więcej, że nie ma przedawnienia w przypadku dopuszczenia do trzyletniej przerwy. Jeśli ustawa się nie zmieni, powiedzmy, przez kolejne15 lat, a to więcej niż prawdopodobne, bo raczej będzie nowelizowana niż zastąpiona nową, oznaczałoby to, że w 2030 r. można by odebrać tłumaczowi uprawnienia za niewykonywanie działalności w latach 2006-2009. Wziąwszy pod uwagę, że po takim czasie przedawniają się nawet poważne przestępstwa, byłoby to wyjęcie tłumacza spod prawa. Nie wiem, jak państwo, ale ja uważam, że ani niechlujstwo posłów, ani ignorancja prawna KOZ-u takiego zawieszenia wobec tłumacza norm cywilizowanego społeczeństwa nie uzasadnia.

Repertorium prowadzone przez tłumacza przysięgłego może również stanowić przedmiot kontroli Urzędu Skarbowego w zakresie prawidłowości rozliczenia podatku dochodowego od osób fizycznych w ramach prowadzonej działalności.

To już w ogóle jest bzdura. Do kontroli rozliczeń z US służą rachunki, wydruki z kasy fiskalnej, deklaracje podatkowe, wyciągi bankowe itp. Urząd Skarbowy nie ma żadnych uprawnień, żeby żądać wglądu do repertorium. Co więcej, udostępnienie repertorium nieuprawnionym urzędnikom z US mogłoby zostać uznane za złamanie tajemnicy zawodowej i ustawy o ochronie danych osobowych. Jeśli klient wziął tylko paragon, to ja nie mam żadnych podstaw, by ujawniać US jego nazwisko (wpisane do repertorium). Tak samo dane dotyczące tłumaczonych dokumentów należy uznać za poufne i skarbówce do stwierdzenia, czy zapłaciłem należny podatek, nie są wcale potrzebne.

przytoczono również § 58 Kodeksu tłumacza przysięgłego - Repertorium tłumacza przysięgłego (http://www.tepis.org.pl), wg którego „Tłumacz przysięgły prowadzi repertorium zawierające pozycje wymienione w ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego w formie odręcznych wypisów dokonywanych na przeznaczonych do tego drukach akcydensowych, arkuszach dostosowanych do takich wpisów we własnym zakresie lub w komputerowych plikach zapisów elektronicznych, mając obowiązek zapewnienia możliwości ich wydruku i takiego przechowywania repertorium, które uniemożliwi ego zniszczenie lub utratę".

No pięknie. W Komisji Odpowiedzialności Zawodowej Tłumaczy Przysięgłych zasiadają ludzie (ktoś może podać jej skład?), którzy nie wiedzą, że w Polsce źródłem prawa są ustawy i rozporządzenia, a nie prywatne przemyślenia prezeski TEPIS-u, nawet jeśli nazwie je sobie kodeksem. Danuta Kierzkowska może sobie pisać, co chce, jej prywatna organizacja może sobie uznawać jej wypociny za Konstytucję, Biblię i Koran razem wzięte, ale w polskim systemie prawnym ten kodeks ma dokładnie taki sam status, jak dekret, który zechce sobie spisać i ogłosić dowolny Kowalski. Żaden tłumacz nie jest zobowiązany do przestrzegania zapisów tego rzekomego kodeksu, w ogóle nie musi o nich czy o nim wiedzieć. Tłumaczy obowiązuje wyłącznie ustawa i rozporządzenie i powoływanie się w sądzie na ten kodeks jest naruszeniem norm prawnych.

Summa summarum doszedłem do wniosku, że skoro KOZ się czepia, to lepiej repertoria zostawić, bo na ciąganie się po sądach nie mam już ochoty. Pytanie do znawców: co w przypadku takiej luki prawnej – nie jest powiedziane, przez ile trzeba przechowywać repertorium, a konkluzja, że w związku z tym przez całą wieczność, jest nieuprawniona? I pytanie do tłumaczy: jak sami postępujecie? Trzymacie czy wywalacie, a jeśli to drugie, to po jakim czasie? Odpowiedzi wyjątkowo lepiej anonimowe, żeby KOZ się do państwa nie przychrzanił. I drugie pytanie, czy mieliście kontrolę, a jeśli tak, to gdzie (województwo), jedną czy więcej i za ile lat trzeba było pokazać repertorium.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Efekt motyla

Efekt motyla polega na tym, że jak paź królowej zamacha skrzydłami w Singapurze, to może spowodować przejście tornada nad Kalifornią trzy dni później. Efekt motyla spowodował wojnę trojańską, bo ostatecznie żadna baba nie jest warta tyle, by w celu jej odbicia dziesięć lat oblegać miasto. I efektem motyla jest wojna polsko-niemiecka w internecie, wziąwszy pod uwagę, że rozpętało ją chamstwo dwóch osób.

Ab ovo. Wrocławska dziennikarka Magda Groń w sylwestra opisała na fejsie swoją scysję z niemieckim turystą. Scysja zaczęła się od tego, że kelner usiłował wyprosić panią Groń z kawiarni, by zwolnić miejsce dla grupy emerytów zza Odry. Kiedy mu się to nie udało, jeden z Niemców wziął sprawy w swoje ręce i zapytał dziennikarkę, po niemiecku, czy nie widzi, że jest ich dużo.

Co do dalszego przebiegu zdarzenia, oddajmy głos samej zainteresowanej:
– W Polsce mówimy po polsku więc jeżeli coś pan chce, to proszę mówić do mnie w moim języku – odpowiadam oczywiście po polsku.
Na to Niemiec na całe gardło do swoich znajomych:
– Czy ktoś rozumie, co ta bezczelna polska kurwa do mnie mówi? Oni nigdy się nie nauczą.
Normalnie, jak nigdy, nie wytrzymałam i w jednej chwili wyszła ze mnie cała ksenofobia...
– Czy byłby pan uprzejmy zabrać swoją starą esesmańską dupę z mojego kraju? Bo bezczelne niemieckie kurwy chyba nigdy się nie nauczą, że nie są u siebie – odpowiedziałam płynną niemiecczyzną z czego dumna nie jestem…
Wyszli urażeni.

Brakuje mi dwóch informacji: jakie niemieckie słowo kryje się za polską „kurwą” i z czego dziennikarka nie jest dumna, czy z treści swojej wypowiedzi, czy z przejścia na niemiecki. No właśnie. Nie pojmuję, dlaczego pani Groń nie tylko oczekuje, ale wręcz uważa za oczywiste, że niemiecki turysta ma się do niej zwracać po polsku i polski rozumieć. Argument, że akcja dzieje się w Polsce jest kuriozalny. W każdym kraju turyści posługują się tym językiem, który – wedle ich wiedzy – jest dla tubylców zrozumiały. I w żadnym kraju tubylec nie obraża się o to, że przybysz stara się z nim porozumieć w języku innym niż jego rodzimy. Zwłaszcza jeśli język tubylczy do światowych nie należy i mało kto z obcych go zna. Jestem pewien, że sama pani Groń, zwiedzając na przykład Szwecję, byłaby ciężko oburzona, gdyby Szwedzi, zamiast odpowiadać na zrozumiałe dla nich pytania zadawane im po angielsku, pouczaliby ją po szwedzku, że jest w Szwecji i w związku z tym szwedzkim ma się posługiwać. Słusznie uznałaby takie żądania za idiotyczne, bo w praktyce oznaczałoby to wymóg nauczenia się przed każdą podróżą do nowego kraju tamtejszego języka. A jak spokojnie można założyć, że w Szwecji dogadamy się po angielsku, tak założenie, że w Polsce ludzie niemiecki znają, jest uprawnione. Dowód: pani Groń zrozumiała, co Niemiec do niej mówił, i potrafiła mu w tym samym języku odpowiedzieć. Ale zamiast tak postąpić, posłać chama do diabła, bo nie miał prawa wymagać od niej, by zwolniła mu miejsce, zanim skończyła pić kawę (a nawet gdyby skończyła, to też mogła dalej siedzieć), postanowiła odegrać się za Westerplatte, okupację i obozy koncentracyjne. „Jestem Polką, jestem z tego dumna. Szanuję swoją Ojczyznę i pamiętam o tych, którzy za nią zginęli. (…) nie mówcie mi w jakim języku mam mówić w moim kraju i nie myślcie, że kiedykolwiek ustąpię wam miejsca, bo jesteście lepsi od Polaków”. Chyba ciężko dźwigać na barkach taki bagaż rodaków poległych na wojnach, zwłaszcza że trochę tych wojen było, i pilnować, by wszyscy pamiętali, że ojczyzna jest przez duże O. Nic dziwnego, że ten ciężar, że czujność ta utrudniają adekwatną ocenę sytuacji. Bo tutaj istotny był brak kindersztuby faceta, jego narodowość miała, obiektywnie rzecz biorąc, znaczenie trzeciorzędne, czyli żadne. Ale nie dla dumnej Polki. Wylazły z niej więc wszystkie polskie kompleksy, jakie w takich sytuacjach z Polaków wyłażą (vide casusy Rokity i Protasiewicza) i wyjechała z esesmańską dupą. Wedle szacunków Groń Niemiec miał około 75 lat, więc na esesmana z przyczyn biologicznych się nie łapał, nawet nie do Hitlerjugend, ale wiadomo, że jak przypomnimy Niemcom ich historię, z której wcale dumni nie są, jak w charakterze argumentu użyjemy słów „Gestapo”,„Auschwitz” i „SS”, to będziemy moralnie górą.

Postarajmy się obiektywnie ocenić sytuację. Mamy chama Niemca, który usiłuje wyprosić klientkę z kawiarni, by zająć jej miejsce, i bez potrzeby ją obraża. Okolicznością łagodzącą jest to, że nie obraża jej wprost, zakłada, że ona go nie rozumie, a sama go w takie przekonanie wprowadziła. Mamy klientkę, która ma prawo być zirytowana tym, że facet usiłuje ją przegonić z kawiarni. Ma prawo nawet być w reakcji niegrzeczna, odprawić go słowami „Hau ab!” czy innym zwrotem, który na polski da się przełożyć jako „Spierdalaj!”. Ale nie, bo to córa dumnego Narodu, czuje się urażona, że Niemiec ją przegania, chociaż facet nie powołuje się na to, że jest Niemcem, tylko na liczebność swojej grupy. Ze zwykłej pyskówki robi więc sprawę narodową i wypomina mu, że w jego kraju rządził kiedyś Hitler, bo wiadomo, że każdy Niemiec odpowiada za Hitlera.

Kto jest winien?

S
P
O
J
L
E
R

Winien, proszę państwa, jest kelner. Gdyby zachował się profesjonalnie i nie usiłował wyprosić klientki, żeby większa grupa i dająca napiwki w lepszej walucie mogła w kawiarni usiąść, do scysji w ogóle by nie doszło.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Nie wszyscy jesteśmy Charlie

Od ohydnego zabójstwa redaktorów satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo” odcięli się umiarkowani muzułmanie, twierdząc, że prawdziwy islam nie ma nic wspólnego z terroryzmem. Złość świata nie może zatem kierować się przeciwko islamowi, bo jego wyznawcy to w przeważającej większości pokojowo nastawieni ludzie. Pogląd (realizowany w praktyce), że należy mordować niewiernych, jest aberracją, a nie właściwą interpretacją dogmatów islamu.

Jeśli zgodzić się z powyższym twierdzeniem, to pojawia się pytanie, dlaczego podobna aberracja nie pojawiła się w hinduizmie, buddyzmie czy na przykład w religii rzymskiej. Dlaczego wyznawcy Brahmy czy Jowisza nigdy nie wpadli na pomysł, że należy mordować tych, którzy w Brahmę i Jowisza nie wierzą, nie zamierzają wypełniać ich przykazań albo, co gorsza, z Brahmy i Jowisza się śmieją. Dlaczego zabijanie jako sposób nawracania jest typowy właśnie dla islamu? I dla chrześcijaństwa, którego świadomie wcześniej nie wymieniłem. Ktoś się oburzy, że chrześcijanie nie mordują. Teraz nie. Kilkaset lat wcześniej stosowali te same metody, co obecnie islamiści.

Ano dlatego, że to religie monoteistyczne. A religia monoteistyczna, niedopuszczająca innych bogów, jest ze swej natury nietolerancyjna. Skoro tylko jeden bóg jest prawdziwy, inni bogowie muszą być fałszywi. Skoro wiara tylko w danego boga prowadzi do zbawienia, należy innych ludzi na tę wiarę nawrócić. Jeśli nie da się inaczej, również siłą, bo w efekcie to dla ich dobra. Zakres stosowania siły, jej intensywność, liczba wyznawców, gotowych jej użyć, będą oczywiście różne w zależności od warunków w danej epoce i stopnia rozwoju danego wyznania, ale przemoc jest integralną częścią religii monoteistycznych. Jeśli ktoś jako chrześcijanin czy muzułmanin utrzymuje, że on z krucjatami i terroryzmem nie ma nic wspólnego, bo to błędy i wypaczenia, a nie istota jego religii, jest jak ten zwolennik komunizmu, który nadal wierzy, że puste półki były nie rezultatem systemu, tylko efektem nieprawidłowości przy jego wprowadzaniu.

Nie jest więc przypadkiem, że z tego samego numeru „Gazety Wyborczej”, w którym znalazły się relacja z zabicia zamachowców i przedruki karykatur „Charlie Hebdo”, dowiadujemy się, że Polska, wbrew rekomendacji Komisji Europejskiej, nie zniesie recept na pigułkę „dzień po”. „Stosowanie takich pigułek jest sprzeczne z naszym światopoglądem, bo tabletka ta ingeruje w powstające życie. Poza tym to niezgodne z nauką Kościoła katolickiego” – wyjaśnił poseł PiS Andrzej Jaworski. Poseł Jaworski nie rozumie, że skoro pigułka jest niezgodna z jego światopoglądem i nauką Kościoła, to może trzymać się od niej z daleka, natomiast nie ma prawa zabraniać czy utrudniać jej stosowania innym. Tym, którzy mają odmienny od niego światopogląd i nauki Kościoła katolickiego nie uznają. Jest tylko kwestią czasu i miejsca urodzenia, że Jaworski jest szanowanym (powiedzmy) parlamentarzystą, a nie mordercą. Gdyby urodził się tysiąc lat wcześniej, wyrzynałby w pień Saracenów, gdyby urodził się jako muzułmański imigrant we Francji, strzelałby do karykaturzystów. Bo to jest ten typ człowieka, który właśnie chce swoje wyznanie i zasady z niego wynikające narzucać innym. Także siłą, jeśli nie da się inaczej, bo w efekcie to dla ich dobra.

Nie jest też przypadkiem, że polska gazeta przyłączająca się do akcji „Wszyscy jesteśmy Charlie” (chwała jej za to) i drukująca w ramach solidarności okładki rozstrzelanego tygodnika, łamie polskie prawo. Bo bez dwóch zdań obrażają one uczucia religijne. We Francji można obrażać, bo tam jest wolność słowa i my jesteśmy za wolnością słowa we Francji, w związku z czym, kiedy ta wolność została zdeptana i zagrożona, wszyscy jesteśmy Charlie, ale tylko dlatego, że wydarzyło się coś tragicznego. Na co dzień nie jesteśmy Charlie, bo żyjemy w kraju katolickim i nie ma powodu, żeby katolików obrażać. Jeśli w Polsce jest się Charlie, to można pójść na dwa lata do pierdla, co należy uznać za rozsądny kompromis. Bo dwa lata jak dla brata, lepsza cela niż trumna, a kto wie, czy to, że poseł Jaworski może składać doniesienia do prokuratury, że śmieją się z jego religijnych urojeń, nie działa na niego uspokajająco. Kto wie, czy gdyby nie mógł donieść, nie zechciałby śmiejącemu się wytłumaczyć serią z karabinu, że nie ma się z czego śmiać.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Tantiemy od wypożyczeń

Andrzej Pilipiuk odniósł się do mojego wpisu Cztery i pół grosza, z tym że w sumie wypowiedział się przeciwko tantiemom płaconym twórcom od wypożyczeń ich książek w bibliotekach, a nie sposobowi wprowadzenia tych tantiem, co ja krytykowałem. Przedstawił następujące argumenty:

Po pierwsze biblioteki publiczne są budowane i utrzymywane z naszych podatków i wprowadzanie dodatkowych opłat jest równie niemoralne jak opłaty za autostrady.

Tantiemy nie są dodatkowymi opłatami za biblioteki. To, że polski rząd wprowadza system tantiem, wprowadzając jednocześnie opłaty, jest złamaniem zasad tego systemu, a nie ich realizacją. Tantiemy są wynagrodzeniem dla ludzi, którzy dzięki swojej pracy umożliwiają funkcjonowanie bibliotek. Nie ma żadnego uzasadnienia, dlaczego np. bibliotekarz za pracę na rzecz publicznej biblioteki dostaje wynagrodzenie, a twórca nie. Jest to zwyczajnie niesprawiedliwe. Porównanie z opłatami za autostrady jest więc nieadekwatne. Adekwatnym byłoby porównanie do budowniczych autostrady, którym państwo by nie płaciło, uznając, że z jakichś tam względów mają obowiązek w czynie społecznym przyczynić się do jej powstania.

Po drugie sam korzystam z bibliotek – w tym ze zbiorów specjalistycznych. Wolę żyć w poczuciu równowagi. Dokładam coś od siebie i sam korzystam.

Pilipiuk ma prawo korzystać z bibliotek, bo – jak sam zauważył – płaci na nie podatki. Jako pisarz wcale nie musi dokładać więcej niż inni obywatele, by mieć „poczucie równowagi”.

Po trzecie – opłaty takie są obce naszej tradycji.

To samo można powiedzieć o innych krajach, bo tantiem od wypożyczeń nigdzie nie wprowadzono równocześnie z otwarciem bibliotek. Świat się rozwija, ludzie też, pewne rzeczy sobie uświadamiamy i wprowadzamy nowe rozwiązania.

Po czwarte – jest to kolejny niebezpieczny precedens – wprowadza się opłatę za coś co było dotąd swobodnie dostępne – pamiętam jakie oburzenie mnie ogarnęło gdy w 1988-mym zdarto z nas opłatę za wstęp na plażę w Łebie.

Argument tożsamy z pierwszym. I mogę tylko odpowiedzieć tak samo: tantiemy dla twórców nie są tożsame z opłatami za bibliotekę i zgodnie z honorowaną wszędzie poza Polską zasadą, nie mogą być finansowane przez takie opłaty.

Po piąte – wprowadzenie takiego systemu wymusi na bibliotekach wprowadzenie szczegółowej ewidencji a co za tym idzie dowali bibliotekarzom zbędnych obowiązków z papierkami.

W obecnych czasach załatwia to dobrze napisany program komputerowy.

Po szóste – ktoś tym będzie musiał zarządzać co spowoduje kolejne koszta – w tym konieczność tworzenia nowych stanowisk urzędniczych.

Jeśli ma się zająć tym organizacja typu ZAIKS, to nowych stanowisk urzędniczych nie będzie. Koszta można też zminimalizować, np. nie wprowadzając rejestracji twórców, którzy chcą tantiemy otrzymywać (tylko przyjmując zasadę, że dostają wszyscy). Poza tym albo jesteśmy za wolnym rynkiem i brakiem urzędników, albo za jakąś ingerencją państwa. Jeśli to pierwsze, to biblioteki w ogóle nie mają racji bytu (bo czemu państwo ma utrzymywać armię bibliotekarzy albo fundować obywatelom darmową lekturę?), a jeśli to drugie, to każdemu, kto dokłada swoją cegiełkę do funkcjonowania biblioteki, należy za tę cegiełkę zapłacić i koszty związane z realizacją tej zapłaty trzeba ponieść.

Po siódme – władza zdobędzie w ten sposób szczegółowe dane co Polacy czytają – być może nawet dane co czyta konkretny Kowalski.

Ponieważ biblioteki są w większości skomputeryzowane, władza te dane już ma. I wygląda na to, że jest nimi kompletnie niezainteresowania, nie mówiąc o wykorzystaniu ich do jakichś niecnych celów.

Wreszcie na koniec – dla konkretnego autora będą to grosze niezauważalne w budżecie domowym.

Przy takiej szczodrobliwości polskiego rządu, jaką opisałem, rzeczywiście, ale problem nie w systemie, tylko w patologicznym sposobie jego wprowadzenia. A przy rozsądnej kwocie za wypożyczenie, w miarę poczytny autor zbierze już – ziarnko do ziarnka – na jakiś większy wydatek.