poniedziałek, 28 grudnia 2015

Nikt mu nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne

Niestety, moje prognozy, jak będą wyglądały rządu PiS-u, okazały się funta kłaków warte, rację w stu procentach miała „Wyborcza”, choć jej teksty sprzed wyborów sprawiały wrażenie histerycznych. I trudno mi się nawet pocieszać, że niektórzy byli jeszcze bardziej naiwni i uwierzyli, że PiS rzeczywiście będzie rządził w sposób umiarkowany. Że byli tacy, co za dobrą monetę wzięli zapewnienia, że Macierewicz wcale nie będzie ministrem obrony. W Gowina na tym stanowisku nie wierzyłem ani przez sekundę, choć oczywiście nie przypuszczałem, że nasz narodowy świr wypowie wojnę NATO, a nie Rosji.

Trudno się też pocieszać tym, że nawet w samym PiS-ie uwierzyli, że Kaczyński da im więcej swobody. Duda i Szydło nie mieli wprawdzie wątpliwości, że będą zależni od prezesa, ale byli jednak przekonani, że pewną autonomię z racji zajmowanych stanowisk dostaną. Szybko im Kaczyński pokazał, że są jedynie pacynkami. Przy czym w sytuacji pacynek występuje zasadnicza różnica: Szydło nie ma narzędzi, by się prezesowi przeciwstawić, może jedynie zrezygnować ze stanowiska na znak protestu, że premier w Polsce nie może być całkowicie ubezwłasnowolniony (oczywiście nie zrezygnuje, za stołek jest gotowa na każde upokorzenie, skoro dała się posłać na urlop, by nie przeszkadzała Naczelnikowi w tworzeniu jej rządu), Duda takie narzędzia ma. Ale za grosz charakteru. Człowiek niezłomny nie opowiada, że jest niezłomny, tylko pokazuje to w działaniu. Obserwując uległość Dudy, można się pytać, jak ktoś tak pozbawiony woli walki mógł trafić do polityki. Polityka jest zajęciem dla bokserów, a tymczasem tu na ring wszedł gość uprawiający gimnastykę artystyczną, przypadkiem znokautował swoją wstążką rywala i przerażony pomaga mu wstać, żeby ten mógł go walnąć kolejnym prawym sierpowym.

Byłem przekonany, że Kaczyński będzie działał tak jak poprzednio. Że będzie się rozpychał, naruszał demokratyczne procedury, ale nie, że wprost będzie je łamał. Że łatwość, z jaką ignoruje swoje obietnice wyborcze (co zresztą typowe dla wszystkich polskich polityków), pozwoli mu wycofać się z kosztownych prezentów dla wyborców. Na to zresztą wskazywały nominacje do resortów gospodarczych. Jeszcze wprawdzie te kosztowne prezenty nie zostały rozdane, ale raczej wygląda na to, że PiS nie zamierza się z nich wycofać.

Nawet jeśli się wycofa, to likwidacja państwa prawa jest już faktem. Kaczyński zaczyna przywracać stan sprzed roku 1989. Retoryka jest już w pełni komunistyczna (tylko określenia są inne, nie „zaplute karły reakcji”, lecz „Polacy najgorszego sortu”, nie „socjalistyczny”, lecz „narodowy”), wróciła nowomowa, mająca zatuszować, że działania rządzących stoją w całkowitej sprzeczności z głoszonymi ideami. Komuniści starali się udawać, że PRL jest krajem demokratycznym, PiS robiąc z Trybunału Konstytucyjnego instytucję pozbawioną realnej możliwości uznawania ustaw za niekonstytucyjne, nie likwiduje go, żeby móc twierdzić, że Polska pod rządami PiS-u jest demokratycznym państwem prawnym.

Co będzie dalej? Odpowiednio zmieniona ordynacja wyborcza, żeby PiS wygrywał wszystkie następne wybory? W obliczu zerowych szans Dudy na kolejną kadencję wybór prezydenta nie przez naród, a przez parlament (co z tego, że niekonstytucyjny, skoro nie ma kto tego stwierdzić, a PiS nie cofa się przed jawnym łamaniem konstytucji)? Wybór oczywiście nie Dudy, tylko Kaczyńskiego. Wystąpienie z Unii Europejskiej, bo wtrąca się w nasze wewnętrzne sprawy? Tak swoją drogą, czy ktoś kiedyś słyszał, żeby Francja, Wielka Brytania, Szwecja albo Kanada oskarżały inne państwa o wtrącanie się w ich wewnętrzne sprawy. To jest domeną krajów, w których rządzący łamią prawa człowieka lub rujnują gospodarkę, i Polska ustami ministra Waszczykowskiego właśnie dołączyła do chóru oburzonych, że ktoś im śmie wskazywać, jak mają postępować, który to chór tworzą m.in. Chiny, Białoruś i Grecja.

W tym, że człowiek działający w komunistycznej opozycji chce zaprowadzać dokładnie ten sam ustrój (zresztą przy pomocy jego funkcjonariuszy), generalnie nie ma nic zaskakującego. Niejeden rewolucjonista po obaleniu dyktatora sam się nim stawał. Pytanie, jak do tego doszło, że Polacy dali władzę człowiekowi, który politycznie i ekonomicznie chce im zafundować powtórkę z PRL-u. Bo Jarosław Kaczyński nie jest problemem. Problemem jest, że ma kilka milionów wyborców (tę kwestię poruszałem już we wpisie Tupolew a powstanie warszawskie).

Większość Polaków nie wie lub nie rozumie, jak działa demokracja. Świadczy o tym fakt, że połowa nie bierze udziału w wyborach, a część z biorących udział w wyborach nie respektuje demokratycznego werdyktu (vide: kwestionowanie wyboru Komorowskiego na prezydenta). Co za tym idzie, nie odwraca się od polityka, który zasady demokracji werbalnie odrzuca (bo dotąd Kaczyński tak robił, odrzucał je werbalnie, de facto szanował, odmawiał Komorowskiemu miana prezydenta, ale go nie obalał). Nawiasem mówiąc, doliczanie niegłosujących do przeciwników PiS-u i utrzymywanie, że na tę partię zagłosowało jedynie 18,5 % społeczeństwa, jest nieuprawnione. Po pierwsze najbardziej prawdopodobne jest założenie, że wśród niegłosujących sympatie rozkładają się podobnie jak wśród głosujących, a po drugie, jeśli ktoś nie poszedł na wybory, to sam zadecydował, że jego głos nie ma być liczony. PiS poparło 37,5%. Nie więcej i nie jest to żadna miażdżąca większość, ale też nie mniej.

Polscy politycy (wszystkich opcji), zamiast zadbać o stosowną edukację społeczeństwa, sami zasad demokracji nie rozumieją, a jeśli rozumieją, to nie mają specjalnej ochoty się ich trzymać. PiS chce zlikwidować służbę cywilną, będącą jednym z filarów demokratycznego współczesnego społeczeństwa? Jakoś trudno się dopatrzyć, by ta służba była oczkiem w głowie rządów SLD czy PO. Oczywiście wniosek/argument PiS-u, że skoro konkursy na stanowiska były obchodzone, to najlepiej je zlikwidować, przypomina rozumowanie, że jeśli pali nam się chałupa, najlepiej będzie dolać benzyny. Tyle że dyskusja nie toczy się już wokół tego, czy można kraść, czy nie, tylko wokół tego, ile można ukraść. „Pan ukradł telewizor”. „No, dobrze, ale to nie usprawiedliwia, żeby pan kradł samochód”. „Pan sam kradnie, więc proszę nie uczyć mnie moralności”, itd.

Duda łamie konstytucję, bo nie zaprzysięga sędziów wybranych przez Platformę? Ale to politycy PO dali mu pretekst, wybierając niekonstytucyjnie dwóch sędziów (i proszę mi nie mówić, że dowiedzieli się tego z orzeczenia Trybunału). PiS zlikwidował rotację na stanowisku przewodniczącego komisji ds. służb specjalnych, tak by nie zajmował go przedstawiciel opozycji? Ale tę rotację wprowadziła PO, wcześniej to stanowisko było zarezerwowane dla opozycji. PO konsekwentnie kruszyła fundamenty polskiego domu, więc średnio nadaje się na zgłaszającego pretensje, że ktoś inny rozwala te fundamenty z kopa. Oczywiście to rozwalania nie usprawiedliwia, bo nie będzie gdzie mieszkać. I wiadomo, że PiS rozwalałby tak czy tak, ale trudniej byłoby mu znaleźć wytłumaczenie albo mniej osób by je akceptowało.

Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) nie ma ochoty żyć w kraju, w którym musi powstawać Komitet Obrony Demokracji, jakby były lata 70. ubiegłego wieku. Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) uznaje demokratyczne standardy i prawa jednostki obowiązujące w Niemczech, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Gdzie żadnemu politykowi nie mieści się w głowie, że można nie akceptować demokratycznego werdyktu, nie szanować praw mniejszości, nie uznawać ustanowionego prawa za nadrzędne. Gdzie człowiekowi nie odmawia się jego praw, dlatego że należy do mniejszości seksualnej czy religijnej. Spora część Polaków (tych najgorszego sortu) chce żyć w kraju podobnym do tych wymienionych, a nie w drugich Chinach (politycznie) i drugiej Grecji (ekonomicznie) pod rządami drugiego Łukaszenki. W związku z tym ponawiam swój wniosek, żeby się podzielić. Oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego zwolennikom 37,5% terytorium, gdzie będzie rządził do śmierci i gdzie nikt mu nie będzie wmawiał, że białe jest białe, a czarne czarne, bo wszyscy będą akceptować, że o tym, jaki widzą kolor, decyduje prezes.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Za krawędzią literatury

Z książek, które przełożyłem, powieści Hjalmara Söderberga, Johanny Nilsson i Cariny Rydberg ukazały się z mojej inicjatywy. Zachwycony twórczością tych autorów, robiłem wszystko, by trafiła do polskiego czytelnika. Pierwszą negatywną recenzją – „Za krawędzią nocy” Rydberg w „Nowych Książkach” – mocno się przejąłem, ale następne, mimo mojego emocjonalnego zaangażowania, zbywałem już tylko wzruszeniem ramion. Tarcza w postaci pozycji autora w Szwecji (czy, jak w przypadku Söderberga, na świecie) i wielu pozytywnych recenzji w Polsce chroniła nader dobrze. Zareagowałem tylko raz, ale nie dlatego, że recenzentka oceniła książkę – były nią „Niebłahe igraszki” – jako słabą, bo do takiej oceny każdy ma prawo, tylko dlatego, że przypisywała Söderbergowi nieprawdziwe motywacje i poglądy, ignorując zarówno datę powstania powieści, jak i fakty z życia autora. Moja odpowiedź odnosiła się do tego, że recenzentka atakowała pisarza za niepopełnione grzechy.

Ostatnio poczułem się wywołany do tablicy po raz drugi, przez panią Agnieszkę, która na swoim blogu Koczowniczka o książkach zjechała „Za krawędzią nocy”. Powieść Cariny Rydberg ją znudziła. Znudzenie przy odbiorze obiektywnie wartkiej narracji (zero opisów, język prosty, powieść skromnej objętości) może wynikać z dwóch przyczyn: czytający książki nie rozumie albo nie trafia ona do jego wrażliwości. To trochę jak z meczem futbolu amerykańskiego. Będzie on nudny dla kogoś, kto widzi tylko kotłujących się zawodników, ale również dany kibic po zapoznaniu się z zasadami może nie pojąć fascynacji innych tą dyscypliną i stwierdzić, że woli piłkę nożną.

Jeśli chodzi o opinię czytelnika, to w zasadzie jest wszystko jedno, z jakiego powodu powieść go znudziła. Znudziła i już. Wnioski z tego faktu będzie wyciągał wyłącznie sam zainteresowany. Bloger to jednak trochę więcej niż czytelnik, bo swoją opinię komunikuje nie tylko znajomym. Co więcej, komunikuje ją najczęściej nie jako stricte czytelniczą refleksję, lecz w formie czegoś na kształt recenzji. Nie jest z kolei i nie musi być krytykiem literackim, a zatem pretensje o brak warsztatu krytycznoliterackiego byłyby nieuzasadnione. Ale pewnego obycia literackiego można już wymagać, a w przypadku tej recenzji trudno jakiekolwiek dostrzec.

Autor pisze powieść, bo pragnie coś powiedzieć. Ma jakąś ideę, którą chce przedstawić, gnębią go jakieś demony, z którymi chce się rozprawić. Temu służy konstrukcja powieści. Dla oceny książki najważniejsze jest ustalenie, czy zastosowane środki wyrazu były adekwatne do tego, co pisarz chciał powiedzieć. Innymi słowy, czy udało mu się wyrazić to, co wyrazić próbował. Oczywiście żeby to ustalić, trzeba zrozumieć główną ideę utworu. Odpowiedzieć sobie na tak często wyśmiewane, a w sumie bardzo sensowne pytanie: co autor miał na myśli?

Pani Agnieszka na to pytanie sobie nie odpowiedziała i zarzuca autorce epatowanie nieszczęściami i opisami anomalii. Treść książki przedstawia jako ciąg ekscesów seksualnych, gejowskich lub kazirodczych. I tylko w tym kontekście wspomina brata głównej bohaterki, nie podając nawet, że to brat bliźniak. Tymczasem relacje łączące Marikę i Carla są w „Za krawędzią nocy” najważniejsze. Nie napisać o nich w recenzji tej książki, to tak jakby omawiając „Przypadki Robinsona Crusoe”, nie wspomnieć, że bohater przebywa na bezludnej wyspie. Miłość do brata, podziw dla niego, poczucie, że ona jest gorsza, to wszystko ukształtowało Marikę i oddziaływało na jej relacje z innymi ludźmi. Carl z jednej strony krzywdzi Marikę, robiąc z niej swoją kochankę, z drugiej chroni ją przed światem zewnętrznym (przed ojczymem pedofilem). I analizując tę powieść należy się zastanowić, w jakim stopniu nieszczęścia spotykające Marikę były wynikiem jej chorego związku z bratem.

Pani Agnieszka wyłapała, że każdy z mężczyzn w powieści (nie licząc pedofila) ma doświadczenia homoseksualne. Można pogratulować spostrzegawczości, bo chyba ona pierwsza to dostrzegła, tyle że robienie z tego zarzutu autorce świadczy właśnie o niezrozumieniu powieści. Taka krytyka jest całkowicie aliteracka. Gdyby spali ze sobą wszyscy męscy bohaterowie Balzaka, słusznie można by twierdzić, że nijak ma się to do realistycznego obrazu społeczeństwa, jaki starał się zarysować. Rydberg nie ma takich ambicji. Społeczeństwo jako takie jej nie obchodzi, interesują ją ludzie porąbani, mający coś z głową, nieradzący sobie ze sobą i swoją seksualnością. I o takich ludziach pisze. Blogerka równie dobrze mogłaby zgłaszać pretensje, że w powieści nie ma żadnych muzułmanów ani Murzynów. Podobnie jak czysto heteroseksualnych mężczyzn można ich spotkać w Sztokholmie na każdym kroku, a w książce Rydberg ich nie uświadczysz.

Carina Rydberg chciała napisać o chorej relacji między bliźniakami, rozważyć, skąd bierze się zło, opisać je, pokazać, jak zatruwa międzyludzkie stosunki. Założenie zrealizowała w stu procentach w misternie skonstruowanej powieści (tam nie można przestawić ani jednej sceny!). Jest to oczywiście bardzo specyficzne pisarstwo, nie każdemu musi się podobać, ale ogłaszanie, że to kiepska literatura, przypomina utrzymywanie przez kogoś, kto nie zna zasad, że futbol amerykański to głupia gra.

Pani Agnieszka rekomenduje książkę tym, którzy lubią sceny przemocy i gejowską pornografię. To nieprawdziwe referowanie treści bierze się albo z przewrażliwienia, albo z utajonej homofobii. Rydberg częściej stosunki seksualne sygnalizuje, niż opisuje, a najostrzejszy fragment brzmi następująco: „Jego zadek błyszczy jasno w ciemności. Widzę, jak Jonas rozpina spodnie, wyciąga swój przyrząd i wpycha go z impetem”. To nie była pornografia nawet w roku 1990, kiedy powieść się ukazała. Co do scen przemocy, to każdy, kto widział choć jeden film Tarantino, zdrowo by się uśmiał, że tak można zakwalifikować oględne opisy Rydberg.

Na osobny akapit zasługują komentarze pod wpisem. Krytykowałem już bezmyślne przytakiwanie blogerom, którzy zachwycają się grafomanią, tutaj mamy do czynienia z sytuacją odwrotną, bezmyślne przytakiwanie, że tak, książka na pewno do dupy, skoro blogerka ją w ten sposób przedstawiła. „Boże, co za koszmarna książka, podziwiam, że dotrwałaś do końca!”, pisze jedna z komentujących. A my rozumiemy, że również powieść przeczytała i zgadza się w jej ocenie z panią Agnieszką. Dopiero następne zdanie komentarza ujawnia, że wcale nie, że formułuje swoją opinię na podstawie wpisu. Pewnie w efekcie książki nie przeczyta, a szkoda, bo może po lekturze by napisała: „Boże, ale ze mnie koszmarna idiotka, recenzent nie musi mieć racji”.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Ejdżentki

W radiu usłyszałem wypowiadającą się panią z agencji. Potem Michał Szymański zapytał mnie na fejsie, co sądzę o agencjach. Wszedłem więc na stronę tejże agencji, żeby wyrobić sobie opinię. Na zdjęciu zobaczyłem trzy ładne, młode panie, które miały na głowach coś, co w pierwszej chwili wziąłem za królicze uszy (oglądało się tego „Playboya”, to i człowiek skojarzenia ma :-), ale to były obite materiałem aureolki. Panie noszą imiona Kamila, Maria, Magda i są założycielkami i współwłaścicielkami Liczereri Ejdżensy Macadamia. Bo my, mocium panie, obywatele, znaczy się Sitizeny tego, no, Werlda jesteśmy.

Żeby się dowiedzieć, co Ejdżensy może dla mnie jako pisarza zrobić, wszedłem w zakładkę „Dla autorów”:

(…) szukamy dla książki odpowiedniego wydawcy, negocjujemy warunki kontraktu, nadzorujemy terminowość i prawidłowość rozliczeń, egzekwujemy płatności, rozwiązujemy problemy na linii autor-wydawca – słowem: robimy wszystko, żeby nasi autorzy byli zadowoleni.

Hm, z miejsca mogłem sobie wyobrazić jeszcze parę aktywności tu niewymienionych, którym ejdżentki mogłyby się, a nawet powinny oddać, by autor był zadowolony. Kluczową zaś było promowanie książki i samego pisarza. W FAQ powiedziano mi, że fuck:

(…) nie jesteśmy agencją PR i nie zajmujemy się promowaniem książek już wydanych.

Gdyby ejdżentki napisały „nie jesteśmy agencją towarzyską i nie spotykamy się z panami na płatnych kolacjach”, to trudno byłoby mieć pretensje. Ale agencja literacka ma być właśnie dla autora agencją PR. Ma promować książkę i pisarza. Organizować mu spotkania autorskie, umawiać wywiady, załatwiać wejścia na imprezy, gdzie będzie mógł swoje wypociny opchnąć. Tymczasem panie Kanafa, Kabat i Cabajewska wymyśliły sobie, że wydawnictwo odwali całą robotę reklamowo-promocyjną, a one będą kasowały od tego prowizję, żeby mieć za co bawić się we Frankfurcie, nakładając sobie na czerepy aureolki.

Ale może należy uznać, że zasiały, więc czemu nie ma im rosnąć? Wynegocjują warunki kontraktu. To samo zrobi prawnik za jednorazową stawkę, a nie za stały procent. Co więcej, prawnik jest jakby bardziej predestynowany do oceny umowy wydawniczej niż anglistka, ekonomistka i miejska przewodniczka. Będą nadzorować terminowość i prawidłowość rozliczeń oraz egzekwować płatności. Zawsze bardzo mi się podoba, jak pośrednik z jednej czynności stara się zrobić trzy, żeby pokazać, jak ciężko haruje. A jak tej płatności nie wyegzekwują, to co? Pójdą do sądu? Czy spiszą swoją prowizję na straty i niech się autor martwi? Rozwiążą problemy na linii autor-wydawca. Na tej linii występują zwykle dwa problemy: wydawca nie płaci (czyli mamy to samo napisane po raz czwarty) i wydawca nie promuje książki (co będzie Ejdżensy wisiało, bo nie jest agencją PR).

Co powinno interesować mało znanego pisarza, kiedy rozważa współpracę z agencją literacką? Ano, jakie nazwiska ta agencja ma w swojej stajni. Bo każdy szanujący się agent prowadzi sprzedaż wiązaną. Chcecie, żeby Krajewski do was przyjechał? Nie ma sprawy, ale Krajewski jest tylko w pakiecie z Pollakiem. Pies z kulawą nogą go nie zna, ale świetnie gada, nie będziecie żałować. A jak Krajewskiemu zapłacicie dwa tysiące, to tych dwóch stówek dla Pollaka nawet nie zauważycie.

Sprawdzam więc, pod kogo mógłbym się podczepić w Ejdżensy. Szukam rubryki „Nasi autorzy”, „Reprezentujemy”, nie ma. Jest „Nasi klienci”. Autor klientem? hm, w sumie tak, no dobra, wchodzę. Ale nie wyświetla mi się lista nazwisk, tylko jakieś boksy z obcojęzycznymi nazwami. Cudzoziemskie agencje literackie. Super! Ejdżensy znajduje autorom wydawców za granicą. Bomba! Na przekładach można ładnie zarobić. Ale, chwila moment, czemu nie ma okładek z polskimi nazwiskami i obco brzmiącymi tytułami? Przewijam i przewijam, a kiedy dochodzę do Bonnier Rights, dociera do mnie, że ejdżentki chcą brać kasę za to, że jakiś polski wydawca kupi książkę szwedzkiego autora. Swego czasu, gdy prowadziłem wydawnictwo i chciałem opublikować szwedzką powieść, zgłaszałem się do Bonniera bezpośrednio, negocjowaliśmy warunki i podpisywaliśmy umowę, i żadna polska ejdżensy nie była nam do niczego potrzebna. Dalej nie jest potrzebna, ale wtryniła się między wódkę a zakąskę i bierze prowizję za nic. No, ale wycieczki do Frankfurtu kosztują, a drinkować – co, jak wynika z najnowszej relacji, było głównym zajęciem ejdżentek na ostatnich targach – za darmo też się nie da.

Jednym z zadań agenta literackiego, przynajmniej działającego w normalnym kraju, jest załatwianie autorowi zamówień na teksty. Pewnie się państwo nie zdziwią, że myśl, by taką usługę polskim pisarzom zaoferować, w głowach pań ejdżentek, otumanionych drinkami i ozdobionych aureolkami, w ogóle nie postała.

Podsumowując: pisarz z pewnym dorobkiem, niemający kłopotów ze znalezieniem wydawcy, lepiej wyda swoje pieniądze, płacąc za drinki paniom z innego rodzaju agencji.

Czy oferta Ejdżensy może być atrakcyjna dla debiutanta? Panie ejdżentki wymieniają rodzaje tekstów, jakie ich interesują (FAQ, pytanie „Jakich książek szukacie?”). Ktokolwiek odrobinę zorientowany na rynku od razu dostrzeże, że chcą dostawać wyłącznie rzeczy chodliwe. Coś, co wydawca weźmie i bez ich udziału. Reportaże, literatura dziecięca, kryminalna, obyczajowa dla kobiet – wszystko, jeśli tylko sprawnie napisane, samograje.

Jeśli napisaliśmy książkę z gatunku, na który wśród wydawców tak czy tak jest popyt, ale mamy dobre serce i poza górnikami chcemy wziąć na swoje utrzymanie również ejdżentki, musimy im wskazać, kto naszą książkę kupi. Odpowiedź, że właściwie napisaliśmy powieść dla siebie, i nie zastanawialiśmy się, kto ją kupi, panie ejdżentki nie urządza. Mamy im wyjaśnić, dlaczego kogoś poza nami miałaby ona zainteresować. Odpowiedź jest wprawdzie oczywista, dlatego że żaden człowiek nie jest takim odosobnionym przypadkiem, by jego problemów i zainteresowań nie podzielała jakaś tam grupa osób, ale ejdżentki chcą, żeby to autor ustalił im tę grupę. Innymi słowy, odwalił za nich ich robotę. Bo rolą pisarza jest pisać, a właśnie rolą agencji i wydawnictwa jest głowienie się nad tym, komu można jego teksty sprzedać. Jeśli autor ma sam sobie szukać nabywców, to Ejdżensy mu tak potrzebna, jak Jarkowi Trybunał Konstytucyjny.

Zresztą jeśli nawet debiutant przyniesie Ejdżensy w zębach odpowiednio komercyjną rzecz i wskaże potencjalnych czytelników (na plus trzeba ejdżentkom zapisać, że nie żądają, by autor przedłożył potwierdzenie odpowiedniej liczby wstępnych zamówień na swoją powieść), to i tak może się zdarzyć, że go nie przyjmą.

Książki odrzucamy w dwóch przypadkach – gdy uważamy, że rzecz napisana jest słabo albo gdy po prostu nie skradła naszego serca (…)

Sorry, ale tą metodą wybiera się narzeczonego, w agencji jest klient, który płaci, i zapewnia mu się usługę bez względu na uczucia.

Do tego trzeba ejdżentkom przedłożyć streszczenie powieści. Rzekomo chcą sprawdzić, czy autor ogarnia swoją książkę. Jak wiadomo, książki zwykle piszą debile, którzy mają z tym problem. I którzy nabiorą się na takie idiotyczne uzasadnienie i nie dostrzegą, że ejdżentkom zwyczajnie nie chce się czytać wszystkich nadsyłanych tekstów. Autor ma je najpierw przekonać, że to akurat jego utwór się sprzeda, wtedy one łaskawie go przeczytają, z tych przeczytanych wybiorą rodzynki i zaproponują wydawnictwom. Biznes jak ta lala.

Interesujące jest wezwanie, by przysyłane książki były napisane poprawną polszczyzną:

Teksty, w których roi się od literówek, błędów ortograficznych, czy brakuje przecinków w „podstawowych” miejscach (przed „który”, „ale”) już na wstępie zniechęcają czytelnika.

No cóż, mnie jako autora do ejdżentek zniechęca to, że w zdaniu, wzywającym do poprawnego stosowania przecinków, walą dwa byki interpunkcyjne.

Podsumowanie dla debiutantów: jeśli macie tekst, który spełnia wymagania Ejdżensy, prędzej czy później znajdziecie wydawcę sami. I z pewnością prędzej od Ejdżensy, wziąwszy pod uwagę liczbę książek polskich autorów, jaka dotąd (czyli przez dwa lata działalności) ukazała się za jej pośrednictwem. A nie będziecie ejdżentkom fundować wycieczek po świecie, jak panie ejdżentki chcą sobie pojechać na wycieczkę do Bolonii czy Londynu, niech sfinansują ją z pieniędzy zarobionych gdzie indziej (czy nawet w agencji, ale w takiej, gdzie wykonuje się uczciwą pracę), a nie z części waszego i tak nader skromnego honorarium.

Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tej hucpy, bo dotąd myślałem, że tak bezczelnymi pośrednikami, którzy biorą kasę, dokładnie nic nie robiąc, a jedynie ustawiając się w miejscu, gdzie ta kasa przepływa, są tylko właściciele biur tłumaczeń. Właścicielki Macadamii oczekują, że autor przyniesie im pewniaka, powie, gdzie go sprzedać, a one łaskawie wezmą za to od niego prowizję.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Zagęszczenie okonia na centymetr kwadratowy

Natrafiłem na wpis niejakiego Tomasza Zackiewicza pt. „Paweł Pollak wielkim pisarzem jest i basta!”. Niestety, Zackiewicz wcale nie zachwycał się moją twórczością, tylko miał pretensje, że uznałem go za grafomana. Musiałem ustalić, o co chodzi, bo nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek recenzował książki gościa nazwiskiem Zackiewicz, a Alzheimera jeszcze nie mam. Okazało się, że to jeden z tych, którzy dali wyraz zachwytowi, że mogli Psychoskokowi zapłacić za publikację swoich wypocin.

Od jakiegos czasu nie zajmuję się już pisarstwem, gdyż moja praca pochłania mój cały czas.

Może państwo nie wiedzą, ale Zackiewicz jest już słynnym pisarzem. Karierę zrobił w Chinach i Australii, a teraz robi ją w Polsce w Psychoskoku. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, ale żeby po zawojowaniu Chin i Australii musieć płacić za wydawanie swoich książek, to skandal.

Jednak mam cichą nadzieję na powrót do tej szlachetnej aczkolwiek niewdzięcznej roboty. Tylko problem jest, czy niejaki Paweł Pollak mi na to pozwoli, gdyż zostałem przezeń zaliczony do grona “grafomanów” (…)

Dlaczego w cudzysłowie? I nic mi nie wiadomo o tym, bym sprawował jakiś urząd, który dawałby mi prerogatywę do wystawiania komukolwiek zezwoleń na pisanie.

Można się spierać o to, jaką politykę prowadzi “Psychoskok”, jednak prawdą jest, że nikt nikogo do niczego nie zmusza.

Chodzi o to, że te lizusowskie laurki zostały wystawione dobrowolnie? Czy o to, że Psychoskok żadnemu autorowi pistoletu do głowy nie przystawia, by płacił mu za wydanie książki? Bo nie przypominam sobie, bym twierdził, że przystawia.

Jeśli jest co wydać i kto wydać, nie widzę problemu.

No, i tutaj się różnimy w ocenie, bo jeśli autor powyższej frazy może wydawać książki, to ja widzę problem.

Może to być coś naprawdę grafomańskiego i trudnego do przełknięcia dla “prawdziwego pisarza”. Jednak nie mnie to oceniać. Oceny dokonają czytelnicy.

„Prawdziwy pisarz” nie może być czytelnikiem? I dlaczego krytycy nagle zostali pozbawieni głosu?

Jednak Paweł Pollak mieni się sędzią jedynym i nieomylmnym w kwestii literatury i pewną twórczość nazywa “grafomańską”.

Gdzie i kiedy mieniłem się sędzią jedynym i nieomylnym w kwestii literatury? Zechce pan zacytować, panie Zackiewicz?

W tej “recenzji” wspiera go grupa klakierów przyklaskujących mu przy każdym wpisie na jego mizernym blogu.

Jesteście państwo klakierzy. Którzy, jak to klakierzy, przyklaskują.

Dla mnie to, co Pan wypisuje na pańskim blogu, jest śmieszne, a nawet żałosne.

Prawo Murphy’ego mówi, że poziom inteligencji na planecie jest stały, a liczba ludności ciągle rośnie, natomiast powyższa argumentacja jest dowodem na prawdziwość tego prawa. Zackiewicz, który nie umie odnieść się do tematyki wpisu, w charakterze argumentów potrafi posługiwać się wyłącznie epitetami.

Pana zdanie na temat moich książek obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Nie wyrażałem swojego zdania o książkach Zackiewicza, ale znamienne jest, że rzeczom, które obchodzą go tyle, co zeszłoroczny śnieg, Zackiewicz poświęca całe wpisy na swoim blogu.

Martwię się zwyczajnie o Pana, bowiem z Pana jest “rasowy pisarz” i kiedy brak czytelników, grozi Panu pisarska śmierć, czego Panu oczywiście nie życzę.

Ach, jak mnie ta troska wzruszyła. Aż łzę uroniłem, że są tacy serdeczni ludzie jak Zackiewicz. Nie wiem wprawdzie, czym się rasowy pisarz różni od nierasowego, ale domyślam się, że Zackiewicz przeczytał moje narzekania na słabą sprzedaż i z tego wysnuwa wnioski o braku czytelników. No cóż, panie Zackiewicz, ja, narzekając, porównuję się do autorów bestsellerowych, w porównaniu z nakładami Psychoskoka to sam jestem bestsellerowym autorem.

Nie znam Pana książek, więc nie będę się wypowiadał na temat Pana grafomaństwa.

Już ten dowcip opowiadałem, ale ponieważ nadaje się tu idealnie, powtórzę:
Siedzą dwie sowy na drzewie. Nagle jedna spogląda na drugą i mówi: „Weź mnie pocałuj w dupę”. Zaczepioną najpierw zatyka oburzenie, a potem ripostuje: „A ty mnie w… DUPĘ!”.

W zamian, jeśli Pan nie przeczytał nic mojego, proszę także nie krytykować mojej prozy.

Nie przypominam sobie, bym to robił. A że zaliczyłem Zackiewicza do grafomanów... No cóż, jak ładna młoda dziewczyna wchodzi do burdelu, to oczywiście istnieje możliwość, że jest córką właściciela, sprzątaczką albo zakonnicą, która chce się pomodlić za kobiety upadłe, ale przyjęcie założenia, że to prostytutka, będzie uprawnione.

A tak poza tym, wolny rynek, Panie Pawle, czasy “komuny” oraz wszędobylskich i wszechwładnych cenzorów już się chyba dawno skończyły.

Prawo Murphy’ego mówi, że poziom inteligencji na planecie jest stały, przy czym gęstość zaludnienia jest różna. Człowiek, który nie widzi elementarnej różnicy między cenzorem a krytykiem, musi mieszkać w Chinach. Albo przynajmniej często tam przebywać.

Musi Pan to w końcu zaakceptować i stawanie przysłowiowym okoniem nic nie da.

O jakie przysłowie z okoniem chodzi, bo nie wiem? „Okonia kują, żaba nogę podstawia” czy „okoń ma cztery nogi i też się potknie”?

Panie Pawle, głowa do góry! Będzie dobrze!

Państwo klakierzy pewnie dziwicie się, dlaczego polemizuję z wpisem, którego poziom argumentacji, choć wydawało się to niemożliwe do osiągnięcia, zszedł poniżej dna prezentowanego normalnie przez grafomanów (czego podsumowaniem są te dwa wykrzyknienia). Otóż ta logika, ta umiejętność odczytania zarzutów i ich odparcia, godna przysłowiowego okonia, charakteryzuje nie wyłącznie pisarza Zackiewicza, lecz także _naukowca_ Zackiewicza. Który swe naukowe dzieła też publikuje w Psychoskoku. I te dwa fakty, że gość, wokół którego bardzo tłoczno, podobno jest doktorem oraz że Psychoskok poza polską literaturą również polską naukę wprowadza na nowe wody, wydały mi się godne odnotowania.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Fart

Tłumaczenia ustne mam rzadko. Na szczęście zresztą, bo uważam się za bardzo dobrego tłumacza pisemnego, wybitnego literackiego i mocno średniego ustnego. Szwedzi są jednak tak mili, że w dolnośląskich sądach nieczęsto mają jakieś sprawy, a i również nieczęsto ktoś ich po tych sądach ciągach. Poza Dolnym Śląskiem już skrupulatnie patrzę, czy inny tłumacz nie ma bliżej. Bo siedzi sobie taki łajza w mieście L. i kiedy dzwoni do niego sąd, prokurator czy policja, to on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty. A potem sąd, prokuratura czy policja np. z miasta G., do którego z L. jest o połowę bliżej niż z Wrocławia, dzwoni do mnie, żebym przyjechał na tłumaczenie. I rozmowa z sądową panienką, prokuratorem albo policjantem wygląda zwykle tak:

– Czy mógłby pan przyjechać na tłumaczenie do G.?
– Do G. to pan Iksiński z L. ma o połowę bliżej niż ja.
– Tak, wiem, ale dzwoniliśmy do niego i on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty.
– On jest zawsze bardzo zajęty, tyle że on nie ma prawa być zajęty, bo on ma zasrany obowiązek [oczywiście używam innego słowa, ale tonacja wskazuje na „zasrany”] się stawić, jeśli go państwo wezwą.
– No tak, ale…
– Nie ma żadnego „ale”, proszę go oficjalnie wezwać, zagrozić mu konsekwencjami wynikłymi z ustawy, jeśli się nie stawi, i zobaczą państwo, że przygna z wywieszonym językiem [jw., znaczenie oddane tonacją].
Zwykle ta moja propozycja zostaje milcząco odrzucona.
– Czyli nie może pan przyjechać?
– Mogę. Jeśli go państwo oficjalnie wezwą, on odmówi z rzeczywiście uzasadnionych przyczyn, wtedy ja jestem drugi w kolejności i przyjadę. Nie ma żadnego powodu, by wyrzucać pieniądze podatników na płacenie za przejazd tłumaczowi, który ma dalej.

Oczywiście z mojego wywodu jasno wynika, że ja również mam zasrany obowiązek się stawić i to nawet do Białej Podlaskiej, jeśli organ mnie wezwie, a przepłacanie za takie wezwanie, to już sprawa nadzorujących budżet, a nie moja, ale Polska to jest taki kraj, w którym organom powołanym do egzekwowania prawa egzekwowanie przepisów wydaje się czymś absurdalnym i niestosownym. Zamiast tego wydzwaniają po prośbie, szukając frajera, który odbędzie wycieczkę przez pół Polski, pozwalając, by jakaś łajza, która nie chce odrabiać pańszczyzny, przerzucała ją na kolegów po fachu. Działanie łajzy jest tym bardziej nieetyczne, że organa nie płacą za czas przejazdu, więc tłumacz, który ma dalej, jest na takim wezwaniu bardziej w plecy.

Często też mam wrażenie, że prokurator czy policjant dopiero ode mnie dowiaduje się, że wcale nie musi się prosić, że ma prawo tłumaczowi po prostu nakazać stawiennictwo. Zresztą ignorancja prawników, czym jest tłumacz przysięgły, jest nieraz aż wzruszająca i wcale nie chodzi mi o notoryczne nazywanie nas biegłymi. Nie tak dawno temu zostałem wezwany na rozprawę, na której miałem tłumaczyć zeznania dwóch świadków w sprawie cywilnej. Spotkałem ich pod salą, nawiązałem rozmowę, jednego rozumiałem bez problemów, drugiego ledwo co. Lekko spanikowany zapytałem:

– Przepraszam, w jakim dialekcie pan mówi?
– Nie mówię w dialekcie, tylko po norwesku.

Co się okazało? Pełnomocnik strony, na której korzyść ci świadkowie mieli zeznawać, dowiedział się od Norwega, że ten ze Szwedami dogaduje się bez problemu. W związku z tym uznał, że wystarczy tłumacz jednego języka, bo po co ciągać dwóch, zwłaszcza że tych skandynawistów cokolwiek mało i bywają kłopoty z ciąganiem. Z tego, że osoba, dla której język szwedzki jest nauczonym, a nie ojczystym, wcale się z Norwegiem nie dogada, zdawać sobie sprawy rzeczywiście nie musiał. To wiedza filologiczna. Ale wyłącznie z jego prawniczej ignorancji wynikało założenie, że mogę tłumaczyć zeznania świadka składane w innym języku niż ten, dla którego zostałem ustanowiony. I z bezmyślności. Bo wystarczyło pod norweski podstawić angielski czy niemiecki, by uświadomić sobie, że sąd nie zezwoliłby przecież tłumaczowi mającemu uprawnienia wyłącznie z języka skandynawskiego tłumaczyć zeznań po angielsku czy niemiecku, choćby tenże przysięgły zadeklarował, że biegle zna również i te języki.

Ale wróćmy do tego, że tłumaczenia ustne mam rzadko. Jeśli częściej niż raz na dwa miesiące, to mogę narzekać, że mnie nimi sądy strasznie zawaliły. Ponieważ na grudzień jedno tłumaczenie mam już wyznaczone, z niezadowoleniem odebrałem kolejny telefon z wezwaniem na ustne, i to zamiejscowe (czyli znowu pięć godzin w drodze, by potłumaczyć godzinę i skasować 45,99 zł brutto). Telefon zresztą bardzo nietypowy, bo zwykle albo dostaję od razu pisemne wezwanie, albo telefonicznie jestem zapytywany, czy zgodzę się takie wezwanie dostać, tymczasem sądowa matrona (głos wskazywał, że już nie panienka) oświadczyła sucho:

– Informuję, że został pan wyznaczony do tłumaczenia na rozprawie w tutejszym sądzie w dniu 16 grudnia o godzinie dziewiątej. Dzisiaj wyślemy do pana oficjalne…

A ja patrzyłem w kalendarz i nie mogłem uwierzyć, że mam takiego farta. Bo kratkę z szesnastką zakreśliłem i oznaczyłem adnotacją „sąd wroc tłum. 9.00”. Nastąpiła kolizja terminów, która mi się nigdy dotąd nie zdarzyła, bo i przy takiej częstotliwości zleceń była po prostu nieprawdopodobna:

– Przykro mi [nieprawda, wcale mi nie było przykro, przeciwnie, wiwatowałem w duchu], ale szesnastego i to też na dziewiątą mam wyznaczoną rozprawę w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia…

Matronę zatkało, odetkało, coś powiedziała i się rozłączyła. A ja postanowiłem zagrać w totka. Potem jednak zrezygnowałem, bo doszedłem do wniosku, że i tak bym nie wiedział, na co te parę milionów wydać.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Pornoklub 1212

Wrocławski Teatr Polski wystawił w sobotę spektakl pt. „Śmierć i dziewczyna” oparty na tekstach Elfriede Jelinek. Reżyserka Ewelina Marciniak wymyśliła sobie, że w jednej ze scen para będzie uprawiać seks na żywo. Artysta ma prawo do takiej ekspresji, jaką sam uznaje za stosowną, więc chociaż można wskazywać, że teatr jest sztuką w znacznym stopniu umowną, i pytać, czy w ramach tejże ekspresji Marciniak następnym razem nie pokaże na scenie prawdziwego samobójstwa (gdy wystarczy je zamarkować), to trudno jej takich pomysłów zakazywać. Jeśli ktoś uważa, że Marciniak teatr pomylił się z klubem porno (ja tak uważam), to może spektaklu nie oglądać.

Te proste prawdy od jakichś dwustu lat z okładem nie są w stanie dotrzeć do polityków i fundamentalistów religijnych, więc za każdym takim „wybrykiem” artysty mamy Dzień Świstaka. Wrocławscy radni zaprotestowali i zagrozili dyrektorowi teatru obcięciem dotacji. Uczciwie dodajmy, że nie wszyscy radni, tylko z partii obskuranckiej, nierozumiejącej zasady wolności słowa i chcącej narzucać innym własne probierze moralności. Mowa o Platformie Obywatelskiej.

Sprzeciw wyraziła też Krucjata Różańcowa za Ojczyznę (nie żartuję, naprawdę jest coś takiego):

21.XI we Wrocławiu w TEATRZE POLSKIM za publiczne pieniądze i Banku Polskiego ma się odbyć premiera pornograficznego widowiska –

Argument o publicznych pieniądzach trudno tak do końca odrzucić. Z jednej strony państwo dofinansowuje działalność kulturalną, z drugiej nie ma prawa pełnić roli cenzora, ale już podatnicy mogą przecież powiedzieć, że nie chcą, by ich pieniądze były na „bezeceństwa” przeznaczane. Kto płaci, ten wymaga. Argument za tym, żeby kultura nie była jednak domeną państwa.

– to nie tylko łamanie prawa, konstytucji

W swoim zacietrzewieniu krucjatorka (?) Jadwiga Lepieszo zapomina podać, jaka ustawa i jakie artykuły konstytucji zostały złamane. Pornografia nie jest zakazana (tylko pewne jej formy, które tu z pewnością nie będą prezentowane). Uprawianie seksu publicznie chyba rzeczywiście jest wykroczeniem, ale nie da się pod to podciągnąć aktu kopulacji w ramach przedstawienia, za które trzeba zapłacić i na które wchodzą tylko osoby ostrzeżone, czego mogą się spodziewać. Zresztą analogicznie nie da się ukarać aktora oddającego zgodnie z tekstem dramatu mocz na scenie, podczas gdy mandat za obsikiwanie sąsiadowi murku z pewnością by mu się należał.

ale świadome profanowanie święta Królowej Polski w tym dniu jest bowiem święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny!

Będę się upierał, że Marciniak profanuje nieświadomie i że do chwili złożenia oświadczenia przez Krucjatę Różańcową za Ojczyznę nie miała bladego pojęcia, że w dniu spektaklu wypada święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Ciekaw jestem, w jakim dniu należałoby spektakl wystawić, żeby nie sprofanować żadnego święta ani świętego.

Nie pozwolimy na tę profanację i bolszewicką hucpę w Teatrze Polskim!

Bolszewicką? Przecież kobieta radziecka mówiła: „U nas seksa niet!”.

Autorką owego pornograficznego widowiska jest austriacka komunistka i feministka – Elfriede Jelinek, która w latach 1974 – 1991 należała do Komunistycznej Partii Austrii, a więc w tych latach gdy pod bolszewicką przemocą cierpieliśmy gehennę my, czy inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej oraz ludy Rosji Sowieckiej.

Uciskała nas i ludy Rosji Sowieckiej oczywiście Austria. A Jelinek była gensekiem. Pomijając kwestię odmawiania autorowi, który ma poglądy niepodobające się Krucjacie, prawa do prezentowania swojej twórczości, zastanawiające jest, dlaczego Krucjata nie słała listów protestacyjnych np. do Akademii Szwedzkiej, kiedy ta przyznała „komunistce i feministce” Nobla (Knut Ahnlund, który zrezygnował z prac w Akademii właśnie w proteście przeciwko temu werdyktowi, o ile mi wiadomo, członkiem Krucjaty nie był).

Z informacji umieszczonej na stronie Teatru “Polskiego” wynika wyraźnie, iż dyrekcja tej publicznej placówki wie doskonale o tym, że spektakl zawiera treści pornograficzne!

Z informacji nie wynika, tylko jest podana wprost. I chwała dyrekcji za to, że nie bawi się w eufemizmy, pisząc o treściach erotycznych (a tak najczęściej nazywa się w Polsce to, co jest normalną pornografią), tylko uczciwie ostrzega tych, którzy pornografii oglądać nie chcą (albo nie razem z innymi).

Wzywamy mężczyzn z Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę oraz tych wszystkich innych, którzy w Boga wierzą!

Tym razem mi się upiekło :-)

Nie pozwolimy by premiera tego sado-masochistycznego paskudztwa zaśmieciła ziemię polską i skalała królestwo Najświętszej Maryi Panny.

Dlaczego sado-maso, przecież seks ma być ten właściwy, misjonarski? I co jest królestwem Najświętszej Maryi Panny, bo nie wiem? Ziemia polska czy wrocławski teatr?

Mamy nowy rząd, nowego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie po to by z naszych pieniędzy były propagowane treści wrogie naszej kulturze i dziedzictwu narodowemu.

Tak jest! Trzeba to sobie powiedzieć jasno: w naszej kulturze i w naszym dziedzictwie narodowym seksa niet!

Wystąpienie Krucjaty Różańcowej zostanie pewnie zakwalifikowane jako głos w debacie publicznej, ale należy w końcu jasno i wyraźnie powiedzieć, że tego rodzaju wystąpienia katolickich fundamentalistów żadną debatą nie są. Żeby debatować, trzeba przedstawiać argumenty, co najwyraźniej przekracza intelektualne możliwości ludzi nawykłych do ślepego wierzenia w dogmaty. Jeśli ktoś wygłasza tezy (że spektakl łamie prawo, że jest wrogi naszej kulturze czy nawet tak absurdalne, że pokazanie seksu jest przejawem bolszewizmu), w żaden sposób ich nie uzasadniając (brak wyjaśnienia, jakie prawo jest łamane, brak dowodu, że w polskich książkach i filmach nie pokazywano scen seksu), to albo dyskutować nie potrafi, albo wcale nie chce. Jest nastawiony wyłącznie na to, by drugą stronę zmusić do zachowań uchodzących za właściwe według jego religijnych poglądów.

PS. Tytuł wpisu jest trochę do kitu, bo pewnie czytelny tylko dla mieszkańców Wrocławia i teatromanów, ale tak mi się spodobał, że żal mi go było zmieniać na inny. Klub 1212 to towarzystwo miłośników teatru z tradycją sięgającą lat 60. ubiegłego wieku, a nazwa wzięła się od liczby miejsc w Teatrze Polskim przed pożarem w latach 90.

poniedziałek, 16 listopada 2015

POLECAM

Wbrew tytułowi nie będę nic polecał. Odnoszę się do reklamy powieści „Płomień wspomnień”, jaką autorka Dorota Milli zamieściła w grupie „Czytamy polskich autorów” na Facebooku: „Romans z domieszką kryminalnej zagwozdki – POLECAM moją debiutancką powieść o miłości i wybaczaniu”.

Zarówno błąd ortograficzny w tytule na okładce (nie ma żadnego uzasadnienia dla „wspomnień” dużą literą), jak i polecanie wersalikami własnej książki pachniały vanity press, ale wygląda na to, że nie, że Lucky jest tradycyjnym wydawnictwem (w sensie, że nie bierze od autora kasy, tylko samo mu płaci, a nie, że pracują w nim ludzie znający ortografię).

Co rusz słyszę grafomana, który poleca własną książkę, i aż mnie skręca, a teraz ta zaraza najwyraźniej zaczyna dotykać normalnych autorów. „Polecam” znaczy „przeczytałem, obejrzałem, wysłuchałem, zachwyciłem się i uważam, że to super rzecz, że też się zachwycisz, jak przeczytasz, obejrzysz, wysłuchasz”. Owszem, jako autor możesz swoją powieść po wydaniu przeczytać, możesz się nią zachwycać, możesz jarać się, że zostałeś pisarzem (vanitowcy, przemyć twarz zimną wodą, was to nie dotyczy), możesz ten mentalny onanizm uprawiać do woli, co więcej, masz prawo go uprawiać, uczciwie zasłużyłeś sobie, żeby samemu się popieścić (vanitowcy, ręce na kołdrę, was to nie dotyczy), ale – na litość boską – jak każdy onanizm, w czterech ścianach.

Jasne, że uważasz swoją książkę za dobrą. Gdybyś uważał inaczej, pewnie nie wychodziłbyś z nią do ludzi. Nikt ci zresztą nie każe się krygować, udawać skromnisia. Spokojnie możesz wprost powiedzieć, że jesteś zdania, iż wyszła ci rzecz znakomita. Ale jesteś autorem swojej książki, a nie jej odbiorcą i dlatego ośmieszasz się, mówiąc „polecam”, bo dokonujesz oceny z punktu widzenia odbiorcy. Usprawiedliwiałoby cię tylko rozdwojenie jaźni. Powiedz: „Uważam, że napisałem rewelacyjną powieść, Tokarczuk z Myśliwskim i Stasiukiem mogą się schować, i ZACHĘCAM, żebyś ją kupił, przeczytał i sam się przekonał, że ta trójka może mi buty czyścić”. Wyjdziesz na megalomana, co dla twórcy jest ledwie drobną rysą na charakterze, a nie na idiotę, co w przypadku pisarza stanowi grzech ciężki.

W jednej sytuacji możesz swoje książki polecać. Jeśli napisałeś ich kilka, a czytelnik chce jedną z nich przeczytać i pyta cię, którą byś mu – no właśnie – polecił. Bo wtedy wskazujesz mu najwłaściwszy utwór, wziąwszy pod uwagę upodobania pytającego.

Interesująco przebiegła dyskusja pod wpisem Milli. Trafny komentarz, że polecanie własnej książki to jak masturbacja do własnego zdjęcia, został zakrzyczany, że autor ma przecież prawo się reklamować, co więcej, w obecnych czasach musi. Nikt mu tego nie broni. Kwestia, jak się reklamuje. Jeśli ujawnia przy tym, że nie rozumie używanych przez siebie słów i nie zdaje sobie sprawy, jak te słowa są odczytywane, to kiepsko to o nim jako pisarzu świadczy. Chociaż może, skoro ma obrońców i odbiorców, którzy też tych słów nie rozumieją, ale odczytują je zgodnie z intencją autora, należy uznać, że znaleźliśmy się na etapie rozwoju pisarstwa, w którym porozumienie z czytelnikami osiąga się poza znaczeniami słów. Następnym będą chrząknięcia i rysunki naskalne.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Biadolenia i banialuki pana grafomana

Aleksander Sowa ogłosił akcję Self-publishing = nowoczesna grafomania? Przekonaj się sam, w której ramach nieodpłatnie udostępniał swoje książki, by czytelnicy nie musieli Marcie Syrwid czy niżej podpisanemu wierzyć na słowo, że mają do czynienia z grafomanem. Niestety, dzieł autora 2.0 czytelnicy nie chcą nawet za darmo, więc to samokrytycznie pomyślane przedsięwzięcie zdechło z braku zainteresowania.

Czy wiedzą państwo, czym jest surebet? Surebet to taki zakład u bukmachera, w którym gracz wygrywa niezależnie od wyniku meczu. Jeśli jeden bukmacher daje na zwycięstwo Radwańskiej kurs 2,10, a drugi też płaci 2,10, ale za postawienie na zwycięstwo Szarapowej, to u pierwszego stawiamy stówkę na Radwańską, u drugiego stówkę na Szarapową, i bez względu na wynik spotkania mamy 10 zł czystego zysku. Akcja Sowy była właśnie takim surebetem:

Mam świadomość, że nie każdemu przypadnie do gustu moja twórczość, szczególnie zatwardziałym przeciwnikom polskiego self-publiszingu oraz pospolitym hejterom, ale jestem przekonany, że to świetna okazja dla miłośników mojej prozy.

Czyli twórczość Sowy z definicji nie mogła zostać uznana za grafomańską, czytelnik, który by ją tak ocenił, to hejter lub przeciwnik polskiego self-publishingu. Tymczasem to, że Sowa nie panuje nad językiem i nie umie pisemnie oddać swoich myśli, widać już po zacytowanym zdaniu. Zamiast „szczególnie” powinno być „szczególnie dotyczy to”, skoro wcześniej mamy przeczenie („nie każdemu”) i skoro powstaje zbitka „szczególnie zatwardziałym”, wprowadzająca niezamierzone znaczenie. W drugiej części powinna być mowa nie o miłośnikach jego prozy, tylko o neutralnych czytelnikach, bo to dla nich była akcja, żeby mogli sobie wyrobić opinię, a nie dla miłośników, by gratis pobrali książki, na które ich nie stać.

Podobnie jak z ewentualnymi czytelnikami, którzy uznaliby jego twórczość za grafomanię, Sowa rozprawia się z fachowcami, krytykującymi jego prozę:

Dla utrzymujących się z pisania oraz czerpiących z pracy takich autorów wydawnictw, każdy Czytelnik decydujący się na zakup utworu stworzonego przez self-publishera to utrata pieniędzy. Każdy niezależny autor to dla tego środowiska zagrożenie. Niewielkie, lecz jednak. Lepiej zdusić je w zarodku.

Niezależny autor (niezależnie, co napisze, będzie do kitu) ma kłopoty z ortografią (nie wiadomo, dlaczego „czytelnik” dużą literą), ale to drobnostka w porównaniu z poziomem jego rozumowania, które przypomina dowodzenie, że pianie koguta powoduje wschód słońca. Zacznijmy od tego, że bałagan faktograficzny i pojęciowy jest u Sowy niemożebny. Twierdzi, że ja utrzymuję się z pisania (gdyby ktoś miał wątpliwości, że we wstępie jest mowa o mnie, to na Facebooku w grupie „Self-publishing”, gdzie reklamował tę akcję, moje nazwisko podaje już wprost), co jest nieprawdą. Wielokrotnie na blogu narzekałem, że pisarstwo nie daje mi wystarczających dochodów, bym mógł się na nim skupić. Pisarz zawodowy to dla Sowy ten, który utrzymuje się z pisania, co ma sens z semantycznego punktu widzenia, ale nie w przypadku omawiania relacji między pisarzami współpracującymi z wydawnictwem a self-publisherami, bo tych zawodowych w rozumieniu Sowy jest w Polsce może ze trzydziestu. On sam uważa się za amatora, bo dla niego pisanie to tylko hobby, a to, że bierze za swoje książki pieniądze, z jakiegoś tajemniczego powodu nie ma być dla oceny jego statusu brane pod uwagę.

Wróćmy do twierdzenia Sowy, że autor współpracujący z wydawnictwem traci pieniądze, jeśli czytelnik kupi książkę self-publishera, i dlatego „środowisko” zwalcza self-publisherów. Pytanie, dlaczego autor z jednego wydawnictwa nie zwalcza autora z innego wydawnictwa. Czy jak czytelnik kupi książkę tego drugiego, to ten pierwszy nie traci? Bo autorzy ze „środowiska” tworzą komunę i wpływy wrzucają do wspólnego worka? Może Sowa się zdziwi, ale tak wcale nie jest. Każdy autor po prostu z otwartymi rękami wita „konkurenta” piszącego w tym samym gatunku lepiej od niego. Bo czytelnik, zachwycony dobrą książką, będzie szukał podobnej. Cała rzesza szwedzkich pisarzy średniego sortu dziękuje w tej chwili opatrzności, że zesłała im kogoś takiego jak Stieg Larsson. Dzięki niemu ich kryminały schodzą jak ciepłe bułeczki na całym świecie. Dobry pisarz dla dobrego czy średniego pisarza nigdy nie jest zagrożeniem, może go tylko pociągnąć. Ale działa to też w drugą stronę. Zagrożeniem dla dobrych jest pisarz słaby albo grafoman. Czytelnik natrafia na grafomańskie wypociny Sowy, Grzebuły, Nasiłowskiej czy Saddlera i stwierdza: „Jeśli tak piszą polscy pisarze, to ja dziękuję, wolę zagranicznych”. I pod tym kątem self-publishing rzeczywiście stanowi zagrożenie dla normalnie publikujących autorów, bo obecnie w Polsce jest on wylęgarnią grafomanii. I nie, jak chce Sowa, krytycy zwalczają self-publishing, kłamliwie twierdząc, że to grafomania, tylko zwalczają grafomanię, która dzięki self-publishingowi weszła do literackiego obiegu.

Sam self-publishing jest doskonałą ścieżką wydawniczą, ja również jestem self-publisherem (np. mój zbiór opowiadań „Czarna wdowa” był dostępny tylko w formie elektronicznej, bez pośrednictwa wydawnictwa, i całkiem ładnie się sprzedał), czego niezależny autor sowim móżdżkiem nie jest w stanie pojąć. Problem w tym, że w tej chwili z tej ścieżki w Polsce korzystają prawie wyłącznie ludzie pozbawieni talentu literackiego, a nie pisarze z prawdziwego zdarzenia.

Przykłady ze świata ilustrują, że wydawcy utracili z powodu self-autorów miliony. A kiedy chodzi o pieniądze, nikt nie walczy czysto…

Pisanie negatywnych recenzji Aleksander Sowa uznaje za walkę. Wcześniej to się nazywało krytyką literacką, ale grafo… sorry, self-publisherzy redefiniują wszelkie pojęcia. I mają swoje czyste metody: na przykład grożenie krytykującemu sądem albo udawanie rozczarowanego czytelnika i wystawianie negatywnych ocen książkom krytykującego. Co do przykładów ze świata, to po pierwsze nie mają one przełożenia na polskie realia, a po drugie ilustrują wręcz coś przeciwnego. Dla wydawnictw self-publisherzy, którzy osiągnęli sukces, to żyła złota. Taka Amanda Hocking czy E. L. James z pocałowaniem ręki przyjęły propozycję tradycyjnego wydania. Wydawnictwo przyszło na gotowe, żadnego ryzyka, że włożone w publikację i promocję środki się nie zwrócą, żadnych wysiłków, często daremnych, by z książki zrobić bestseller, przeciwnie, miliony sprzedanych egzemplarzy podane na tacy.

Bez profesjonalnej współpracy z kilkoma redaktorami, korektorami, grafikiem, specem od marketingu, dystrybucji, kontaktów z mediami, bez doświadczania w branży i pieniędzy, jedynym, co self-publiszer ma do ma do wytoczenia przeciw, jest utwór.

No, jak się nie umie utworów pisać, to się je wytacza, tylko nie wiadomo przeciw komu.

Udostępniając swoje utwory pragnę zwrócić uwagę przeciętnemu czytelnikowi, że powstały one nakładem niemal wyłącznie autora.

Mam nadzieję, że dzięki tej inicjatywie część odbiorców oceni samodzielnie jaki jest poziom self-publishingu (na moim przykładzie) z zastrzeżeniem tego, co napisałem wyżej.

Czyli Aleksander Sowa sam przyznaje, że jego książki odbiegają poziomem od tych publikowanych przez wydawnictwa, a czytelnik (przeciętny, nie zasługuje na dużą literę) ma je kupować, wykazując się zrozumieniem, że Sowy nie stać na profesjonalne przygotowanie utworu. To tak, jakby pod sklepem z telewizorami stanął gość ze skleconym w garażu odbiornikiem i przekonywał, żeby kupić od niego złom, bo on w przeciwieństwie do takiego Philipsa czy Samsunga nie ma ekipy, która by ten złom przerobiła na sprawny telewizor. Sowa, pisząc o współpracy z kilkoma redaktorami i korektorami, ujawnia po raz kolejny, że nigdy nie widział wydawnictwa od środka i nie wie, jak wygląda praktyka przygotowywania książki do druku. Do tego stawia tezę, którą można by ująć następująco: drogi czytelniku, ci goście z wydawnictw piszą tak samo nędznie jak ja, ale ich teksty poprawia cały sztab ludzi i dlatego możesz mieć wrażenie, że oni piszą lepiej. Sowa może nawet w to wierzy, bo człowiek, który chce się zajmować tym, do czego nie ma uzdolnień, jakoś z własnej nieudolności musi się przed sobą wytłumaczyć. Tymczasem na przykład moje surowe opowiadanie wygląda tak. Redakcja to szlifowanie tekstu, a nie jego ratowanie. Żaden doświadczony pisarz nie musi się wstydzić swojego dzieła, nawet jeśli zostanie ono opublikowane bez redakcji. Aleksander Sowa mimo napisania tuzina utworów prozatorskich (czyli doświadczeniem daleko mnie przewyższa) nie jest zaś w stanie stworzyć niczego, co można by pokazać światu bez głębokiej ingerencji redaktorskiej. „Wielu stawia znak równości pomiędzy niezależnym pisarstwem, a grafomanią bez zastanowienia”. Otóż to. Twórczość Sowy to grafomania bez zastanowienia.

A propos doświadczenia, można zaobserwować ciekawą prawidłowość. Marta Grzebuła po opublikowaniu kilkunastu utworów cały czas pisze o sobie per „skromna debiutantka”, Aleksander Sowa z podobnie imponującym dorobkiem stwierdza, że jest „autorem-amatorem” (powinno być „autorem amatorem”, bo człony nie są równorzędne, tylko jeden określa drugi, ale nie wymagajmy znajomości takich niuansów od wybitnego self-publishera, który ma kłopoty z elementarnym szykiem zdania). Całkowita nieprzystawalność tych określeń do stanu rzeczywistego ujawnia, jak oni sami się postrzegają: w głębi ducha mają świadomość, że z nich tacy pisarze jak z osłów rumaki.

Amator Sowa informuje nas, że pozwalając sobie na „tą akcję” (tą, bo redaktora nie było) i udostępniając swoje książki za darmo, rezygnuje z zarobienia kilkudziesięciu tysięcy złotych. Przychodzi mu to łatwo, bo on nie musi zarabiać na pisaniu jak „99% autorów współpracujących z wydawnictwami i nie-self-publisherów”. Kim jest ten pisany z błędem „nie-self-publisher”, nie wiadomo, a, o czym wspominałem już wyżej, znakomita większość pisarzy w Polsce nie utrzymuje się z pisania. Nie jest to wcale sytuacja zdrowa, powinno być tak, jak Sowie się wydaje, że jest, ale symptomatyczne, że facet wypowiadający się o rynku wydawniczym nie ma bladego pojęcia, jak wyglądają realia na tym rynku.

Przyjmijmy bajędy Sowy o jego zarobkach na książkach za prawdę i zapytajmy, jak to się dzieje, że tak świetnie zarabiający autor nie ma pieniędzy, żeby opłacić ekipę, która by jego grafomańskie wypociny przerobiła na zdatne do czytania książki. Jak to się dzieje, że do takiej kury znoszącej złote jaja nie zgłasza się żadne wydawnictwo i nie proponuje publikacji? Przecież, według twierdzeń Sowy, wydawnictwa chcą tylko zarabiać pieniądze i dlatego on, bidulek, musi działać poza oficjalnym obiegiem wydawniczym. Czyżby Sowa pisał wysokoartystyczną prozę, przeznaczoną z definicji dla bardzo wąskiego kręgu czytelników, i dlatego wydawnictwa nie są nim zainteresowane? Ale skąd wtedy te gigantyczne nakłady, jakie osiąga (głosy oszczerców o konfabulowaniu, kłamaniu czy braniu swoich fantazji za rzeczywistość pomińmy)? Zobaczmy sami: „Era Wodnika” – kryminał, „Koma” – o morderstwie nie tylko szeroko opisywanym przez prasę, ale i filmowanym, „Zła miłość”, „Requiem do miłości” – tytuły mówią same za siebie. Czy może być coś bardziej komercyjnego niż kryminały i powieści o miłości? Dlaczego więc te pazerne wydawnictwa nie pielgrzymują do Sowy, dlaczego się o niego nie biją? Bo jednak chcą autorów, którzy wiedzą, że requiem jest dla, a nie do, i wolą nie współpracować z tymi, którzy walą byki nawet w tytułach swoich książek?

Self-publiszing i tradycyjne pisarstwo to dwa przeciwstawne bieguny w spojrzeniu na tworzenie. Publikowanie tradycyjne i samopublikowanie dzieli konflikt interesów. Wszystko, co nie pojawia się u Czytelnika w inny niż tradycyjny sposób jest zagrożeniem dla świata wydawniczego 1.0 – podsumowuje dramatycznie autor 2.0. Równie mądrą myślą byłoby ogłoszenie przez Sowę, że zagrożeniem dla rozgrywek koszykarskiej ligi NBA jest to, że on na podjeździe swojego garażu porzuca piłką do kosza (proszę się nie zdziwić, jeśli Sowa w polemice napisze, że wcale nie ma garażu). Choć w jednym ma rację, podejście do twórców jest inne: tradycjonaliści wychodzą z założenia, że aby wydać książkę, trzeba ją umieć napisać, w self-publishingu nie wydaje się to warunkiem sine qua non. Obraz tych dwóch walczących ze sobą bloków, dowodzący, że Sowa ma elementarne kłopoty z analizą zachodzących w rzeczywistości zjawisk (co dyskwalifikowałoby go jako pisarza, nawet gdyby nauczył się gramatyki), posypał się zresztą od razu, kiedy dzieło Sowy, „Komę”, zrecenzował inny z self-publisherów, Bartosz Adamiak. Przy czym Adamiak książki nie zjechał, a jedynie ubolewa, że jest dość kiepskawa jak na jego oczekiwania. Oczekiwania będące rezultatem opisanego wyżej przeze mnie mechanizmu: ja, Adamiak, jestem self-publisherem, Sowa jest bardzo znanym self-publisherem, jeśli jego książka okaże się znakomita, czytelnicy przekonają się, że self-publisherzy tworzą świetne rzeczy, i może sięgną również po moją powieść. Co robi Sowa? Zwraca Adamiakowi uwagę, że nie powinien pisać „quasi-recenzji”, bo jest konkurentem, ma pisać własne książki (swoją drogą bzdura, każdy pisarz ma prawo być jednocześnie krytykiem literackim). Jak tylko inny self-publisher uznał, że dzieło Sowy jest lichawe, przestał być sojusznikiem, a stał się konkurentem.

Sowa nie próbuje przy tym z zarzutami Adamiaka polemizować. Zamiast tego dezawuuje krytyka, co jest jego (i innych grafomanów) jedyną metodą obrony. Syrwid wyśmiała twórczość „giganta”, co z tego, skoro jej książki zbierają gorsze oceny niż wiekopomne dzieła krytykowanego. Syrwid po prostu zazdrości mu takich czytelników, jak Malwina z „Lubimy czytać”, która zachwyca się dziełami mistrza, pisząc tym samym stylem i z tymi samymi błędami co on. Pollak zjechał jego poradnik, bo Złote Myśli wydały poradnik Sowy, a nie Pollaka (który jest do dupy, co jasno wynika z najniższej noty wystawionej przez Malwinę). Każdy, kto krytykuje twórczość Sowy, ma coś za uszami i robi to z pobudek pozamerytorycznych, czytelnicy zaś (jak Malwina) są jego książkami zachwyceni (jeśli nie są, to hejterzy albo przeciwnicy self-publishingu). Dla autora 2.0 są to prawdy jasne i oczywiste, aż dziw, że jeszcze nie wystąpił do papieża, by twierdzenie, że powieści Aleksandra Sowy są genialne, zostało uznane jeśli nie za jedenaste przykazanie, to przynajmniej za dogmat wiary.

PS. Dodałem cztery swoje książki (poradnik, „Niepełnych”, „Między prawem a sprawiedliwością” i wspomnianą „Czarną wdowę”) do księgarni Wolne Ebooki, która praktykuje coś, co nazwałbym jakościowym self-publishingiem. Książki selfów nie są przyjmowane z automatu, tylko po weryfikacji, czy trzymają poziom. Może dlatego nie ma tam żadnych utworów Aleksandra Sowy.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Przemoczeni

Ze wstydem muszę wyznać, że w dniu wyborów się złamałem i zagłosowałem na Nowoczesną. Ze wstydem, bo zwykłem dotrzymywać obietnic, nawet jeśli są dla mnie niewygodne. Usprawiedliwiałem się, że działam w interesie tych wszystkich ekonomicznych analfabetów i ludzi nierozumiejących współczesnego świata, którzy w większości tworzą polski elektorat. Co jest zadziwiające, jeśli chodzi o ten elektorat, to zawsze potrafi on we własnym interesie zagłosować nogami, nigdy głową. W latach 90. zatęsknił za socjalizmem, ale jakoś fala emigracji nie ruszyła na Kubę czy do Korei Północnej, które idee socjalizmu w pełni zrealizowały. Tak samo teraz. Zamiast do Iranu, Polacy wyjeżdżają do tych zepsutych krajów, które chcą nam narzucić uchodźców, homoseksualizm i swobodę światopoglądową. Do krajów, będących w ekonomicznie lepszej sytuacji, bo stosują rozwiązania, na które elektorat w Polsce nie wyraża zgody. Nogi są mądrzejsze od głowy. Taka genetyczna anomalia homo polaccus. Na to, że polski zakuty łeb dostrzeże, że z powodu decyzji tego łba nogi muszą się więcej nachodzić, szans najwyraźniej nie ma.

Wynikiem wyborów nie jestem jednak w najmniejszym stopniu zmartwiony, uważam, że w obecnej sytuacji politycznej jest on wręcz optymalny. Przede wszystkim bardzo dobrze, że nie może powstać rząd antypisowski. Członkowie takiej koalicji żarliby się ze sobą i w następnych wyborach PiS miałby większość konstytucyjną. Za to Platforma w opozycji może pójdzie po rozum do głowy, że ignorowanie własnego elektoratu i podlizywanie się wyborcom konkurenta nie jest wcale skuteczną metodą na wygrywanie wyborów i że rządzenie nie polega na tym, by utrzymywać się przy władzy, ale na tym, by realizować program, dzięki któremu do władzy się doszło.

Bardzo dobrze, że PiS ma samodzielną większość. Nie pozwoli to zaistnieć cudakom od Kukiza, a jednocześnie PiS nie będzie miał wymówki, że koalicjant na to czy siamto mu nie pozwala. Pewnie znajdzie sobie inne usprawiedliwienia, bo tłumaczenie się, dlaczego czegoś nie robią, jest jedyną umiejętnością, którą nasi politycy opanowali do perfekcji, ale już jakaś część wyborców tego nie kupi.

Czy rządy PiS są dla Polski niebezpieczne? Nie mam takiego przekonania. Będą niekorzystne, ale tylko nieco mniej niekorzystne byłyby rządy Platformy, którą kolejne zwycięstwo umocniłoby w przekonaniu, że najlepsza jest taktyka ciepłej wody w kranie, a nie modernizowanie kraju. Pewnie będzie polowanie na czarownice, ale z chęcią zobaczę, jak PiS, mając już teraz po temu wszelkie instrumenty, łapie zamachowców ze Smoleńska. Gospodarki Kaczyński nie zrujnuje, bo nie na tym punkcie ma obsesję. Co więcej, on wie, że socjalistyczna gospodarka nie działa, której to wiedzy najwyraźniej brakuje np. panu Zandbergowi. Zresztą pomysły PiS-u są dużo mniej groźnie niż pozornie wyglądają. Odwrócenie reformy emerytalnej ma rzekomo rozwalić finanse państwa, a ludzi skazać na głodową emeryturę. Tylko o czym my mówimy? Przecież to Tusk zlikwidował OFE, większości przywilejów emerytalnych nie zniósł, a docelowy wiek emerytalny kobiet 67 lat ma być osiągnięty w 2040 roku. W 2040 r. przeciętna długość życia będzie wynosiła tyle, że emerytury będą się bilansowały tylko wtedy, jeśli ludzie będą pracowali do 75 lat. To była pseudoreforma, a nie reforma. Nawiasem mówiąc, Tusk powinien dostać za nią politycznego IG Nobla. Naraził się jednocześnie przeciwnikom i zwolennikom wydłużenia wieku emerytalnego, a nie wprowadził żadnego rozwiązania korzystnego dla kraju.

Z Sejmu wypada SLD i bardzo dobrze; jeśli chodzi o mnie, ćwierć wieku za późno. Wypada zresztą na własne życzenie, bo nic nie stało na przeszkodzie, by się zarejestrować jako komitet wyborczy, a nie koalicja. Ponieważ w ten sposób nie tylko pozbawił się reprezentacji parlamentarnej, ale i zapewnił PiS-owi samodzielną większość, należy uznać to za kolejny majstersztyk godny IG Nobla.

Kompletnie nie podzielam żalów, że w Sejmie nie będzie lewicy. Po pierwsze z SLD jest taka lewica, jak z PiS-u prawica, bo lewicowcy nie modlą się publicznie w klasztorach, a prawicowcy nie fundują hojnych zasiłków na dzieci, a po drugie podział lewica-prawica jest całkowicie anachroniczny. Teraz linia podziału przebiega między zwolennikami postępu a zwolennikami zacofania, zwanymi obrońcami tradycyjnych wartości. Między ludźmi, którzy dostrzegają, że świat nie stoi w miejscu, i rozumieją, że problemy przynoszone przez postęp należy rozwiązywać bez ideologicznych naleciałości, a tymi, którzy chcą zatrzymać postęp, chociaż z niego w efekcie korzystają. Między politykami, którzy honorują prawa człowieka, a tymi, którzy przez człowieka rozumieją białego heteroseksualnego katolika. I niestety tych pierwszych w świeżo wybranym Sejmie jest garstka (i to jest problem, a nie brak lewicy). Ale w poprzednim wcale nie było wiele lepiej. Dlatego nie doczekaliśmy się euro, związków partnerskich, pełnej wolności słowa, za to mamy państwo półwyznaniowe i dyskryminacyjną ustawę o in vitro (która jak na razie w ogóle eliminuje tę formę leczenia). Zamiast ku nowoczesności, którą symbolizuje już nie tylko Europa Zachodnia, ale również katolicka Ameryka Południowa, wprowadzająca dzięki orzecznictwu sądów małżeństwa homoseksualne, orbitujemy w stronę Iranu z jego religijną dyktaturą i Nigerii z jej karaniem więzieniem za homoseksualizm. I to jest konkluzja po ośmiu latach rządów rzekomo liberalnej partii. Naprawdę nie zamieniliśmy siekierki na kijek, przenieśliśmy się jedynie z deszczu pod rynnę.

poniedziałek, 26 października 2015

Czy jesteś pisarzem – test

Od jakiegoś czasu utalentowanym ludziom, którzy uczciwie napisali i wydali powieść, wraże elementy odmawiają pisarskiego statusu. W związku z tym, żeby dać odpór łobuzom, przygotowałem krótki test. Po jego zaliczeniu taki utalentowany pisarz z czystym sumieniem będzie mógł wrażemu elementowi pokazać środkowy palec.

1. Ile czasu pisałeś swoją powieść?

a) miesiąc
b) dwa miesiące, ale musiałem pracować zawodowo
c) trudno policzyć, bo zacząłem, jak miałem pięć lat

2. Czy ktoś znający się na rzeczy uznał twoją książkę za dobrą?

a) tak, wszyscy znajomi
b) sam się znam wystarczająco na literaturze, by wiedzieć, że moja powieść jest bardzo dobra
c) wszyscy wielcy pisarze byli na początku niedoceniani

3. Czy płaciłeś za wydanie swojej książki?

a) to można nie płacić?
b) tak, ale dostałem zniżkę, bo powieść została oceniona jako genialna
c) weź się, Pollak, ode mnie odwal

4. Czy twoja książka przeszła profesjonalną redakcję?

a) tak, sam redagowałem, a jestem profesjonalistą w każdym calu
b) czy to to samo, co korekta, bo korekta była
c) w wydawnictwie mówili, że będzie, ale odrębnie płatna

5. Czy twoja książka jest dostępna w księgarniach?

a) księgarnie dawno upadły
b) nie wiem, nie korzystam z księgarni
c) oczywiście, w każdej internetowej

6. Czy twoja książka była recenzowana?

a) tak, przez wybitnych blogerów
b) nie obchodzi mnie, co wypisują polskojęzyczne gazety na usługach obcego kapitału
c) nie, ale jest szeroko znana, nawet jak porwali mnie kosmici, to podczas eksperymentów cytowali moją powieść

7. Czy udzielałeś wywiadów w związku z wydaniem swojej powieści?

a) tak, wybitnym blogerom i kosmitom
b) tak, swojemu wydawnictwu
c) z obcymi nie gadam

8. Czy dostałeś jakąś nagrodę literacką?

a) zasługuję na Nike, ale tam jest sitwa i autorzy spoza układu nie mają szans
b) tak, moja powieść została Książką Wiosny w portalu Granice.pl, tylko musiałem zapłacić za zgłoszenie i tera, kuźwa, spłukany jestem
c) to kiedy dają tego Nobla, muszę posprzątać mieszkanie, bo jak mi się nagle dziennikarze zwalą, to będzie poruta

9. Czy twoją książkę kupił ktoś spoza rodziny?

a) córka, ale to nie rodzina, bo się puszczała i ją wykląłem
b) tak, ten sukinsyn, co się przychrzanił, że to niby grafomania
c) jeśli tak, to proszę o kontakt osobisty, żebym mógł podziękować

10. Czy twoja książka jest dostępna w bibliotekach?

a) tak, po jednym egzemplarzu obowiązkowym jest w Bibliotece Narodowej i Jagiellońskiej i będą tam przechowywane aż do Sądu Ostatecznego
b) biblioteki nie mają pieniędzy na zakup nowości
c) tak, sam roznosiłem, niektóre, chociaż za darmo, nie chciały, ale część wzięła

11. Czy, udając czytelnika, oceniałeś wysoko swoją książkę w jakimś serwisie czytelniczym?

a) nie, robiło to za mnie wydawnictwo
b) aleosochodzi, wszyscy autorzy, których znam, tak robią
c) nie, dawałem tylko niskie noty tym zadufanym dupkom z tak zwanych normalnych wydawnictw

12. Czy reklamowałeś swoją powieść w facebookowej grupie „Czytamy polskich autorów”?

a) tak, banda idiotów, która nie rozumie, że forma wydania nie ma znaczenia
b) tak, banda idiotów, która nie rozumie, że od błędów językowych jest redaktor
c) tak, banda idiotów

poniedziałek, 19 października 2015

Bye bye, Platformo!

Zgodnie ze złożoną obietnicą, że będę głosował na PiS, jeśli dojdzie do dziesiątej rocznicy niezrewaloryzowania stawek za tłumaczenia uwierzytelnione, w najbliższą niedzielę oddaję swój głos na tę partię.

Ale zagłosowałbym na PiS, nawet gdybym tej obietnicy nie złożył. Platforma się na mnie wypięła i nie przyłożę ręki do tego, by ponownie znalazła się u władzy, a takim przyłożeniem ręki byłby np. głos na Nowoczesną. A co z tego, że Petru ma świetny program, skoro Platforma nie pozwoli mu go zrealizować.

Platforma przed wyborami w 2011 roku złożyła następujące obietnice:

1. Obniżenie zasadniczej stawki VAT do 22% w 2014 roku.

Samo sformułowanie tej obietnicy było niezłą manipulacją, bo to Platforma wcześniej ten podatek podniosła, czyli mogłaby co najwyżej mówić o przywróceniu starej stawki, a nie jej obniżeniu. Oczywiście nadal płacimy 23-procentowy VAT. I wyższe podatki dochodowe przez zamrożenie wszystkich możliwych progów. Platforma, ciągle obiecująca obniżenie podatków, nigdy żadnych nie obniżyła, zrobił to PiS.

2. Płace sfery budżetowej, zamrożone ze względu na kryzys, zaczną ponownie rosnąć.

No, właśnie widzę, jak mi stawki za tłumaczenia urosły. Na wysokość kaktusa na mojej dłoni. Większość sfery budżetowej od 2009 roku nie miała nawet waloryzacji. Przy czym żadnego kryzysu w Polsce nie było, sama Platforma się chwaliła, że byliśmy zieloną wyspą i ciągle mieliśmy wzrost gospodarczy. Skoro przez osiem lat był wzrost, czyli pieniędzy przybywało, a Platforma ich nie ma mimo podwyższania podatków i oszczędzania na waloryzowaniu płac, to zasadne pytanie brzmi, gdzie się one podziały.

3. Wprowadzenie do 2013 roku rozwiązań gwarantujących Polsce wysokie przychody z wydobycia gazu łupkowego, które przeznaczone będą na bezpieczeństwo przyszłych emerytur.

Na łupkach pan Tusk nie zarobił, więc zrobił skok na OFE.

4. Wprowadzenie konkurencji dla NFZ przez możliwość wyboru ubezpieczyciela

No, i mamy wybór. Między NFZ a Narodowym Funduszem Zdrowia.

5. Skrócenie terminu oczekiwania przez obywatela na rozstrzygnięcie jego sprawy w sądzie o 1/3.

Także i ta obietnica została zrealizowana, gdyż, jak oznajmił sędzia Żurek w wywiadzie dla „Wyborczej”, przewlekłość postępowań sądowych jest mitem. A ja po prostu żyję w jakimś matriksie, nie zaś w trzeciej RP, i dlatego mój proces przeciwko Czarnej Owcy zbliża się do czwartej rocznicy, a rychłe rozstrzygnięcie się nie zapowiada.

Z pomniejszych spraw PO obiecała zniesienie formularzy PIT i obowiązku wożenia ze sobą prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. W ogóle na 21 obietnic, z tego, co patrzę, zostały zrealizowane… dwie. Ulga podatkowa na trzecie dziecko i 300 mld z UE. Na stronie internetowej Platformy oczywiście nie ma słowa, dlaczego te obietnice nie zostały wypełnione, w ogóle nie ma po nich śladu, można sobie za to przeczytać, jakich to cudów PO nie dokona przez następne cztery lata.

Po przegranej Komorowskiego „Wyborcza” wpadła w panikę i regularnie straszy czytelników czarnym ludem, czyli PiS-em. Różni autorzy w różnych tekstach wciąż powtarzają te same tezy:

1. PiS zrujnuje polską gospodarkę, bo będzie zwiększał deficyt budżetowy i dopłacał do kopalni, a w ogóle to etatystyczna partia.

Platforma, jak wiadomo, przez osiem lat rządów sprywatyzowała resztę państwowego majątku, co roku uchwalała budżet z nadwyżką, a górnikom twardo się postawiła i nie dała na nierentowne kopalnie ani złotówki.

2. Za PiS-u Polska przestanie być państwem neutralnym światopoglądowo i rządzić będzie Kościół.

Za Platformy, jak wiadomo, zasada, że Polska jest państwem neutralnym światopoglądowo, była egzekwowana z żelazną konsekwencją, PO wypowiedziała konkordat, lekcje religii w szkołach zastąpiła wychowaniem seksualnym, nie zapraszała katolickich biskupów na państwowe uroczystości, zniosła art. 196 kodeksu karnego penalizujący bluźnierstwo, uchwaliła ustawę o związkach partnerskich, dopuściła aborcję ze względów społecznych.

3. PiS nie będzie honorował demokratycznych standardów.

Platforma, jak wiadomo, jest partią, która skrupulatnie dba o demokratyczne standardy. Na przykład taki pomysł (podsunięty pewnie przez piątą kolumnę z PiS-u), by przyśpieszyć wybór dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego, żeby nie wybrał ich – zgodnie z terminarzem – następny parlament, w którym PiS mógłby mieć większość, uznano w PO za absurdalny.

4. PiS to partia nacjonalistów i ksenofobów.

Kosmopolityczna Platforma, jak wiadomo, nie uprawiała żenujących targów, czy przyjąć mniejszą czy większą garstkę uchodźców, tylko zadeklarowała, że w obliczu ludzkiego nieszczęścia Polska jest gotowa pomagać, nie patrząc na rasę i wyznanie potrzebującego pomocy.

Jeśli mam dwie partie, z których jedna opowiada się za socjalistyczną gospodarką i katolicyzmem jako obowiązującą doktryną, a druga ma w programie liberalizm gospodarczy i światopoglądowy, tymczasem rządząc, wprowadza socjalistyczne rozwiązania i pozwala, by Kościół jej dyktował, co ma robić, to wybieram tę pierwszą. Wolę mieć do czynienia z ludźmi, którzy mają poglądy całkowicie odmienne od moich, niż z hipokrytami, którzy co innego mówią, a co innego robią. Lepszy wróg, niż fałszywy przyjaciel. Kiedy Kaczyński będzie dotował kopalnie i blokował związki partnerskie, to będę się wkurzał. Ale to będzie nic przy tym wkurwie, jaki odczuwam, kiedy Kopacz dotuje kopalnie i blokuje związki partnerskie, jednocześnie opowiadając, jaka to ona jest przeciwna dotowaniu kopalni i jak bardzo jej zależy na zalegalizowaniu związków partnerskich. I szanuję Kaczyńskiego za to, że dąży do władzy nie dla samej władzy, lecz by zrealizować jakąś swoją wizję. Ta wizja jest oczywiście na miarę XIX, a nie XXI wieku, ale nie zmienia to faktu, że Kaczyński jest ostatnim z wielkich polskich polityków, jak Kuroń, Wałęsa czy Mazowiecki, którym na czymś zależało. Tusk, Kopacz i całej tej miernocie zależy wyłącznie na tym, by rządzić, ale innej motywacji do tego rządzenia, niż bycie przy władzy i czerpanie z niej profitów, nie widać.

Przez osiem lat rządów PO konsekwentnie ignorowała swój elektorat, działała wbrew jego interesom (co zresztą, biorąc pod uwagę strukturę tego elektoratu, było działaniem antymodernizacyjnym), a teraz Michnik sięgnął po kij, by ten elektorat poparł PO. Niedoczekanie, panie Michnik. Przecież Kopacz już nawet nie próbuje udawać, że ma dla swoich wyborców marchewkę. Ogłasza, że zniesie ZUS. Każdy prowadzący działalność gospodarczą na takie hasło nadstawia uszu jak królik. Oczywiście nikt nie jest naiwny i w zniesienie ZUS-u nie wierzy, ale może to horrendalne obciążenie zostanie jakoś zracjonalizowane. Uzależnione od dochodu, od przychodu, dostosowane wielkością do rzeczywistych średnich zarobków, a nie zawyżonych przez pensje górników z trzynastką i czternastką. I co? Okazuje się, że to propozycja dla pracowników. Będąca, jak słusznie zauważył Petru, zwykłą księgową ściemą. Na dodatek głęboko szkodliwą, bo po to wypłaca się pensje brutto, by przeciętny człowiek miał świadomość, że budżet państwa i ZUS-u zasilają jego pieniądze, a nie jakieś rządowe, których w związku z tym może być nieograniczona ilość.

Kolejnym powodem, dla którego nie zagłosuję na Platformę, jest skład jej list. Michał Kamiński, Joanna Kluzik-Rostkowska, Ludwik Dorn. Sorry, ale po co mam głosować na jakiś PiS bis, skoro mogę na oryginalny? A przecież ci ludzie wcale nie zmienili poglądów. Kluzik-Rostkowska jako minister pisze i wydaje podręcznik szkolny, co jest socjalistycznym rozwiązaniem, którego nie było nawet w PRL-u, a Dorn oświadcza, że jak się komuś nie podobają rekolekcje zamiast zajęć szkolnych i krzyże w urzędach, to może wypierdalać do Francji. Użył wprawdzie łagodniejszego sformułowania, ale sens był właśnie taki. Jako wrocławianin mam zresztą małe déjà vu, bo prezydent Dutkiewicz oświadczył, że ci wrocławianie, którym nie podoba się jego polityka, mogą wypierdalać do Łodzi. Osobiście uważam, że Dorn powinien ze swoimi poglądami wypierdalać do Iranu, a Dutkiewicz ze swoją butą na Księżyc, na Dutkiewicza nie głosowałem i na Dorna też nie zamierzam.

W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Joanna Mucha, posłanka Platformy, na pytanie o Gowina jako potencjalnego ministra obrony w rządzie PiS odpowiada:
Jarosław Gowin nie jest specjalistą w sprawach obrony, tak samo jak nie był specjalistą w sprawie wymiaru sprawiedliwości. Gdy stał na czele resortu sprawiedliwości, oparł się na wiceministrze Królikowskim, który bardziej zajmował się sprawami światopoglądowymi niż kwestiami reformy wymiaru sprawiedliwości. Gdyby został szefem MON, najważniejsze decyzje podejmowałby „główny doradca”. Powstaje pytanie, czy będzie to Antoni Macierewicz (…)

Tak, pani poseł, ma pani całkowitą rację. Partia, która mianuje niekompetentnego Gowina ministrem i pozwala, by resortem kierował zideologizowany wiceminister, nie powinna rządzić.

czwartek, 15 października 2015

I gdzie jest ten pozew, Grzebuła?

To oczywiście pytanie retoryczne, bo z pewnością Grzebuła nie raczy na nie odpowiedzieć. Ponieważ jestem w tej kwestii indagowany, podaję do wiadomości, że po szumnej zapowiedzi wytoczenia mi procesu (oficjalnie z powodu moich rzekomych obraźliwych wypowiedzi, naprawdę w odwecie za krytykowanie jej grafomańskiej twórczości), urządzeniu obrzydliwej nagonki i kampanii kłamstw, Marta Grzebuła żadnego pozwu nie wniosła.

poniedziałek, 12 października 2015

Rada Strażników Konstytucji

Po parodii procesu Doda została skazana za swoją wypowiedź, że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”. Teraz Trybunał Konstytucyjny uznał, że paragraf o obrazie uczuć religijnych, z którego ją dupnięto, jest zgodny z konstytucją i zasadą wolności słowa. Fabuła tej farsy rozgrywa się nie w średniowieczu na Bliskim Wschodzie, lecz w Europie XXI wieku.

Swój komentarz opieram na artykule w „Wyborczej”, co zaznaczam, bo jego autorka Ewa Siedlecka, jak to dziennikarz, myli fakty, podaje nieprawdziwą kwotę grzywny (nie 50, a 5 tysięcy, taka drobna różnica) i źle cytuje wypowiedź Dody, więc diabli wiedzą, co jeszcze w swoim tekście zdołała pokręcić.

Przepisu, karzącego de facto za bluźnierstwo, przed Trybunałem Koście… tfu, Konstytucyjnym bronili przedstawiciele Prokuratura Generalnego i Sejmu. Przedstawili argument, że skazań jest mało i nikt nie poszedł siedzieć. Skoro nikła liczba ściganych osób i niewymierzanie maksymalnej sankcji usprawiedliwiają karanie za rzecz w całym cywilizowanym świecie dopuszczalną, to proponuję, w celu zlikwidowania grafomanii, wprowadzić karę śmierci za opublikowanie więcej niż pięciu książek rocznie.

Sędzia Andrzej Wróbel wyjaśnił, że przepis nie ogranicza wolności słowa, bo nie wolno swoich oponentów obrażać. W swym dążeniu do podlizania się biskupom on i jego koledzy zapomnieli o takim szczególe, że kardynalną zasadą wolności słowa jest to, że nikt nie może być ścigany za swoje wypowiedzi przez prokuratora, o ile nie namawia bezpośrednio do popełnienia przestępstwa. A obrażanych doskonale chroni procedura cywilna, w ramach której mogą dochodzić odszkodowania od tego, kto ich spostponował.

W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że chociaż polski Trybunał Konstytucyjny bardziej przypomina Towarzystwo Obrońców Ewangelii niż świecki sąd, to akurat jeśli chodzi o niezrozumienie zasady wolności słowa, jego sędziowie nie są bardziej tępi niż inni polscy intelektualiści. „Wyborcza” na okrągło publikuje pretensje, że jakiś faszysta nie ma procesu, chociaż obrażał żydów czy, ostatnio, muzułmanów. Bo pan Maziarski i s-ka nie rozumieją, że faszyści też mają prawo do głoszenia swoich poglądów, dopóki wyrażają je gębą, a nie pięścią. A ja powinienem móc napisać, że faszysta ze swoim antysemityzmem jest durniem, że Maziarski i Wróbel ze swoją koncepcją wolności słowa są durniami, i jedyną sankcją, jaka powinna mi za to grozić, to proces cywilny. A swoją drogą ciekawe, że inkryminowany paragraf nie ma zastosowania do uczuć religijnych muzułmanów. Przestępstwo jest ścigane z oskarżenia publicznego, obecnie popełniane jest masowo (głównie zresztą przez osoby deklarujące się jako katolicy), a o żadnych działaniach prokuratury nie słychać.

Wróćmy do orzeczenia Trybunału. Trzeba się naprawdę dobrze napruć wodą święconą i upalić kadzidłem, żeby nie dostrzegać, że zarówno celem tego przepisu, jak i jego efektem jest tłumienie krytyki i polemiki z religią katolicką. Wybicie tej krytyce zębów. Jednym ze skuteczniejszych sposobów wykazania absurdalności jakichś poglądów jest ich wyśmianie. Tę metodę zastosowali twórcy Pomarańczowej Alternatywy, odsłaniając nonsensy komunistycznej ideologii, po nią sięgnęli artyści z grupy Monty Python, kręcąc „Żywot Briana”. Sędzia Wróbel zamknąłby jednych i drugich, bo obrażają, znieważają czy co tam jeszcze.

Ale jest światełko w tunelu. Otóż gdyby ktoś – obserwując, jak nasi politycy i sędziowie ścigają się, kto głębiej wejdzie w anus episcoporum – miał wątpliwości, to sędzia Wróbel uspokaja: „Można (…) negować istnienie Boga, byle nie w sposób znieważający”. Można, proszę państwa! W roku dwa tysiące piętnastym, blisko pięćset lat po przewrocie kopernikańskim, dwieście lat po oświeceniu i rewolucji francuskiej, sto pięćdziesiąt lat po odkryciu procesu ewolucji można w europejskim kraju powiedzieć, że Boga nie ma. Oględnie, ale można. Nie będą za to łamać kołem, nie wrzucą do lochu, nie spalą na stosie, ba, nawet grzywny się nie zapłaci. Czy państwo odczuwają tę samą dumę, co ja, że żyjemy w takim postępowym kraju?

A na koniec chciałbym dołączyć do podziękowań Jana Hartmana. Dla Dody pięć tysięcy to grosze, wyrok nie uniemożliwia jej wykonywania zawodu, a jednak nie machnęła na niego ręką. Dostrzega, że walczy o pryncypia i chce się jej o te pryncypia walczyć, czego po gwiazdce znanej ze sporów o majtki trudno się było spodziewać. Szacunek, bo może dzięki takim ludziom jak Dorota Rabczewska w końcu doczekamy się, że polskie władze nie będą obywatelowi dyktowały, w jaki sposób wolno mu powiedzieć, że Boga nie ma.

poniedziałek, 5 października 2015

Pszczółka Maja i pedały

W opiniach o wydawnictwie Psychoskok najbardziej zafrapowała nas ta wyrażona w rymowanej formie i zainteresowaliśmy się jej autorem Witoldem Oleszkiewiczem. Okazało się jednak, że nie pisuje on wierszy, a fraszki. Ponieważ Jan Sztaudynger to nasz idol, a Oleszkiewicz, jak zapewnia jego wydawca, firma Psychoskok, „idzie tropem najsłynniejszych fraszkopisarzy”, nie mogliśmy się powstrzymać, by nie zakupić zbioru „Fraszki igraszki 2”.

Miła niespodzianka czekała nas zaraz po odebraniu książki, bo okazało się, że za głupie 19,90 złotego dostaliśmy bite 600 stron fraszek. W które wsiąkliśmy. Przede wszystkim musieliśmy docenić formalne mistrzostwo Oleszkiewicza i stosowanie wyszukanych rymów:

Altruista
Dba o wszystkich wokół siebie
A najmniej o siebie


Namiętność
Jest uczuciem wspaniałym
Lecz często zgubnym


Sprawa zamknięta
Lepsza najgorsza pewność
Niż ciągła niepewność


Bez gumki seks
Mężczyzna sobie ulży
A kobietę obciąży
Gdy ona zaciąży


Tu przechodzimy do tej ważnej sfery naszego życia, jaką jest seksualność:

Zawsze
Gdy samiec samicę
Seksualnie zaspokaja
Ona jest radosna
Niczym pszczółka Maja


Czasami seks niesie za sobą niechciane konsekwencje:

Produkt uboczny
Samiczki z samczykami się zadają
I potem duże brzuszki mają


Mistrza poznaje się po tym, że potrafi to samo napisać innymi słowami:

Bez prezerwatywy
Z rozkosznych wytrysków
Przybywa do wykarmienia pysków


Techniki pozwalające uniknąć zapłodnienia jednak się Oleszkiewiczowi nie podobają:

Bezsens
Idiotyczne są próby
Jakiegoś znaczenia nadania
Spermy przez kobietę połykania


W ogóle Oleszkiewicz woli tradycyjnie:

Niesmak
Palca cudzej stopy do ust branie
To przedziwne upodobanie


Jako tradycjonalista nie lubi też gejów:

Niezależny
Odruch wymiotny
Na widok całujących się pedałów
Pozbawiony jest kompletnie
Homofobicznych ideałów


ale doszedł skąd się biorą:

Przyczyna?
W kraju gdzie kobiety
Nie są zbyt urodziwe
Panowie między sobą
Tworzą związki szczęśliwe


Zwłaszcza młody
Niejeden mężczyzna
Ma mózg wielkości
Główki swej męskości

Tylko proszę nie traktować tego jako komentarza do powyższych fraszek, po prostu przechodzimy do następnego tematu:

IQ
Inteligencję jak mięśnie
Można trenować
Lecz jej granic
Nie da się sforsować

No, nie da się. Szkopuł w tym, że niektórzy próbują.

Trzeba próbować
Fakt rozumu nieposiadania
Nie zwalnia od myślenia

Nas by interesowało, dlaczego nie zwalnia od pisania.


Nawet noblista
Kto pisze wiersze w domu swym
Jest poetą domorosłym

Ponieważ są nowe czasy, więc powiedzielibyśmy, że także ten, kto wydaje za własne pieniądze w Psychoskoku. Chociaż pewną krytyczną refleksję dostrzegamy:

Moje fraszki
Zrymowały się banały
Ale czemu nie w smak każdemu?

Nie wszystko wszystkim się podoba.

Zdegustowany
Z nielicznymi wyjątkami
Poziom współczesnego kina polskiego
Mówiąc oględnie jest do niczego
Czyli do bani

To zupełnie tak samo jak z fraszkopisarstwem. Oczywiście nie dotyczy to fraszek Oleszkiewicza, w których odnajdujemy:

– nowe spojrzenie na przedmioty, które tak nam spowszedniały, że ich nawet nie zauważamy:

O rurach
Rura to wytwór natury
A człowieka – sztuczne rury
Niezbędne dla naszej
Przemysłowej kultury
W klubie nocnym także
Nie obejdzie się bez rury


– zaskakujące paradoksy:

Więzień
Nawet gdy po celi
Swobodnie chodzi
To i tak siedzi


– szokujące obserwacje:

Gorycz zniewolenia
Alkoholik pije bo musi
Abstynent nie pije bo nie musi


– logiczne wnioski:

Marzenie
Gdyby za głupotę płacili
Milionerami głupcy by byli


– sprzeciw wobec klerykalizacji:

Religia w szkole
Miast zwiększyć ilość godzin
Na przykład angielskiego
Bzdurzy się o miłości
Do Jezuska maleńkiego


– misję edukacyjną:

Globus
Półkulę północną
Lądy zdominowały
A południową
Oceany pozalewały


– krytykę nierówności społecznych:

Różnica
Ubogi jeździ rowerem
Bogaty Land Roverem


– diagnozę niepożądanych zjawisk:

Bezrobocie
Brak pracy
Powiększa margines społeczny


– pesymistyczny determinizm:

Dobro i zło
Od zawsze są na świecie
Ludzie dobrzy i łajdacy
I nigdy nie będzie inaczej


– świadomość ekologiczną:

Karmicielka
Natura populacje
Dostępnością pożywienia reguluje
Człowieka to też obowiązuje


– omówienie problemów rodzinnych:

A sio z gniazda
Dzieci po dwudziestce
Mieszkające u rodziców
To nieprawidłowy wychów


– pacyfizm i protest przeciwko rozpasaniu niepełnosprawnych:

Koszmar
Wojna to walec rozpędzony
A za kółkiem kierowca niewidomy
Miażdży srodze
Wszystko co na drodze


Generalnie jest Witold Oleszkiewicz fraszkopisarzem zaangażowanym i refleksyjnym. Inspirującym. Zainspirował nas do stworzenia fraszki:

Na grafomana
Sztuka pisania
Nie trzeba siania
Psychoskok wydaje
Każdą siarę

poniedziałek, 28 września 2015

Scrivener

Jestem autorem, który pisze bez sporządzonego planu. Zarys historii, określone sceny, charakterystyki bohaterów mam w głowie, a nie w folderze z odpowiednim nagłówkiem. W trakcie pisania dużo też zmieniam w stosunku do pierwotnych założeń, ale tutaj mam akurat pewność, że taki skonkretyzowany plan tym zmianom by nie zapobiegł. Bo powieść i jej bohaterowie zaczynają w pewnym momencie żyć własnym życiem i autor musi za nimi podążyć.

Brak planu nie był problemem, dopóki książki pisałem niemal jednym ciągiem i stanowiły one zamkniętą całość. Kłopoty pojawiły się przy „Zbyt krótkim szczęściu”. Wielotygodniowe czy nawet miesięczne przerwy w pisaniu sprawiały, że kiedy brałem ponownie tekst na warsztat, musiałem cały przeczytać, by na powrót się w nim zanurzyć. Do tego „Zbyt krótkie szczęście” opowiadało dalsze losy Przygodnego, Kuriaty i innych z „Gdzie mól i rdza”, a ja już nie pamiętałem, jaką kawę ci ludzie pili, co im smakowało, a co nie, jak się ubierali, czyli tych wszystkich szczegółów, których przecież zmienić nie można. To wszystko byłoby w planie, którego nie miałem.

Dojrzawszy do tego, by stać się pisarzem planującym, spostrzegłem, że Word nie jest dla takowego programem optymalnym. Zacząłem rozglądać się za innym i natrafiłem na Scrivener. Z opisu rzecz wyglądała ciekawie, za programem przemawiało też to, że stworzył go człowiek sam parający się twórczością literacką, czyli dokładnie wiedział, czego będzie potrzebował.

Ściągnąłem sobie wersję próbną, dostępną na 30 dni efektywnego korzystania (czyli dni, w których programu nie otwieramy, się nie liczą). Po tygodniu jednak Scrivener całkowicie mnie do siebie przekonał i go kupiłem. A im dłużej ze Scrivenera korzystam, tym oczywistsze staje się dla mnie, że Word nie jest programem do pisania książek. Już taka drobnostka, że powieść i wszystkie teksty z uwagami na jej temat są w Scrivenerze elementem jednego pliku, daje mu ogromną przewagę. W Wordzie niby też można wrzucić je do jednego folderu, ale różnica jest taka, jak między praniem w pralce automatycznej a ręczną przepierką. To jednak tylko początek. Przerzuciłem pisaną trzecią część Przygodnego do Scrivenera. Mam ją teraz w całości, podzieloną na sceny, a przegląd scen mogę sobie wywiesić na tablicy korkowej i dodatkowo je opisać. Po dłuższej przerwie bez problemu zorientuję się, co i jak, nie będę musiał czytać całości. A tak wygląda ta tablica korkowa z tekstami, które zamieściłem na blogu we wrześniu:

Ogarnięcie dużej ilości tekstu jest w Scrivenerze znacznie prostsze niż w Wordzie, Scrivener zapewnia o wiele lepszą przejrzystość.

Scrivener jest programem nie tylko pisarskim, lecz także edytorskim. Z gotowego tekstu można stworzyć na przykład e-booka w dowolnym formacie. Nie wszystko da się wprawdzie zrobić intuicyjnie i trochę się przy takiej konwersji namęczyłem, ale efekt był bardzo zadowalający.

Inną wadą programu jest brak możliwości sprawdzania polskiej pisowni, więc na koniec trzeba się przeprosić z Wordem i zrobić w nim korektę. Jak jednak wiadomo, róże bez kolców w przyrodzie nie występują.

Po dalsze informacje odsyłam na stronę programu (po angielsku), ja korzystam ze Scrivenera od niedawna i z pewnością wielu jego funkcji jeszcze nie odkryłem. Niemniej jednak na tym etapie, co jestem, z pełnym przekonaniem polecam go każdemu, kto tworzy większe formy literackie. Cena Scrivenera nie jest jakaś zaporowa, 40 dolarów, do tego trzeba doliczyć VAT, łącznie wychodzi około 200 zł.

PS. Szukając teraz linku do programu, wpisałem do Google’a jego nazwę, a zaproponowane uzupełnienie brzmiało „chomikuj”. I jestem tak samo zdumiony, jak wówczas, gdy odkryłem, że na tej złodziejskiej platformie szukany jest mój poradnik. Bo i Scrivener i poradnik są przydatne wyłącznie dla osób, które chcą i planują zarabiać na sprzedaży swojej intelektualnej własności. To, że potrafią zaczynać od kradzieży cudzej i nie mają z tym żadnego problemu, jest dla mnie niepojęte. No, ale nigdy nie kradłem, więc nie potrafię się wczuć w złodziejską mentalność.