poniedziałek, 27 października 2014

Cztery i pół grosza

Jest projekt nowelizacji prawa autorskiego, wprowadzający w końcu tantiemy dla pisarzy i tłumaczy od wypożyczeń ich książek z bibliotek. Tylko proszę nie myśleć, że Platformę pod nową premier nagle zaczął obchodzić los twórców. Ewę Kopacz obchodzi wyłącznie to, że Komisja Europejska dowali Polsce kary, jeśli to rozwiązanie nie zostanie wprowadzone. Platforma zwlekała i zwlekać będzie do ostatniej chwili (czyli chyba do końca przyszłego roku), bo na te tantiemy trzeba wyłożyć pieniądze z budżetu, a przecież dla polskiego rządu (jakiegokolwiek) dać coś twórcom, to niemal dyshonor.

Tantiemy od wypożyczeń funkcjonują w innych krajach europejskich, w niektórych od dawna. Niestety, jesteśmy w Polsce, gdzie wszystko przybiera karykaturalną formę. I chociaż zasady są jasne: owe tantiemy nie mogą wiązać się z opłatami za biblioteki ani nie powinny uszczuplać dotychczasowego budżetu bibliotek, rząd polski, zamiast poszukać dodatkowych środków, wymyślił sobie, że po cichu przerzuci ten koszt na czytelników. Do artykułu 28 został mianowicie dodany ustęp drugi w brzmieniu: „Pobieranie opłat przez jednostki wymienione w ust. 1 [czyli generalnie biblioteki], w granicach potrzebnych dla pokrycia kosztów ich działalności nie stanowi osiągania bezpośrednio lub pośrednio korzyści majątkowej”. Innymi słowy: biblioteki nie mogą brać od czytelników pieniędzy, ale wzięcie pieniędzy na czynsz, zakup książek i pensje pracowników nie jest braniem pieniędzy od czytelników. Dobrze, że mająca obywateli za durniów Omilanowska nie została ministrem sprawiedliwości, bo jeszcze do kodeksu karnego mogłaby wprowadzić zapis, że okradanie ludzi nie jest wprawdzie dozwolone, ale zabranie komuś paru rzeczy na własne potrzeby nie jest kradzieżą.

Łatwo sobie teraz wyobrazić, co się będzie działo: biblioteki zaczną pobierać opłaty, a bibliotekarze będą tłumaczyć rozzłoszczonym czytelnikom, że to dlatego, że trzeba pisarzom wypłacać tantiemy od wypożyczeń. Na taki niuans, że to chamski rząd próbuje zatrzymać w budżecie pieniądze, które ma obowiązek z tego budżetu wyłożyć (damy na tantiemy, ale mniej na biblioteki, które zrekompensują to sobie opłatami), nikt oczywiście nie zwróci uwagi. Rozwiązanie, które po części miało też ukrócić piractwo, obalając argument „jak biorę książkę z Chomika, to nie okradam autora, bo równie dobrze mogę wypożyczyć z biblioteki i autor też nic z tego nie ma”, obróci się teraz przeciwko pisarzom, a usprawiedliwienie złodziei będzie brzmiało „skoro to takie pazerne gnoje, że przez nich muszę płacić za bibliotekę, to trudno, żebym miał jakiekolwiek skrupuły, piracąc ich książki”.

A ile dostaną pisarze dzięki czytelnikom, których opłaty nie skłonią do przeniesienia się z biblioteki do Chomika? „Wartość wynagrodzeń za użyczanie należnego [tak w projekcie] twórcom i wydawcom w danym roku kalendarzowym, odpowiada 5% wartości zakupów zbiorów dokonanych przez biblioteki publiczne w poprzednim roku kalendarzowym, w tym 75% kwoty wypłacane jest twórcom, a 25% wydawcom”. Jaka to konkretnie kwota? Pracownia Bibliotekoznawstwa BN podaje, że w 2012 roku (nowszych danych najwyraźniej nie ma) biblioteki publiczne zakupiły książek za 73 253 893 złote. Wydały też ponad 10 mln złotych na prenumeratę czasopism, ale wątpię, by była ona brana tutaj pod uwagę. Nie wiem, co z publikacjami elektronicznymi, ale po pierwsze są to kwoty oscylujące wokół miliona, a po drugie pominę wypożyczenia e-booków, więc wyliczenie na podstawie samych książek powinno być miarodajne. A tych książek wypożyczono w 2012 roku 117 918 374. Są to wypożyczenia do domu, ustawa najwyraźniej nie ma obejmować udostępnień na miejscu: „Wynagrodzenie (…) nie przysługuje za udostępnianie utworów na terenie bibliotek publicznych dla celów badawczych lub poznawczych”. Niby jest ograniczenie, ale ponieważ wszystko da się podciągnąć pod cel poznawczy, więc pewnie to taki zapis, który ma pokazać, że rząd jest hojny, bo za udostępnianie też płaci, ale w praktyce twórcy nie zobaczą ani grosza.

Mamy dwie konkretne liczby, ale trzeba uwzględnić jeszcze parę aspektów i to, niestety, da się zrobić tylko szacunkowo. Z tej liczby wypożyczeń część to książki, do których prawa autorskie wygasły. Jak duża część? W grę wchodzą nie biblioteki szkolne, w których hurtem wypożyczane są lektury, tylko publiczne, gdzie większym wzięciem cieszą się nowości, więc przyjmijmy, że 10%. Zwłaszcza że spora część tych utworów ze względu na datę wydania udostępniana jest właśnie tylko na miejscu. Idźmy dalej. Nie są to tylko polskie książki, również zagraniczne. Jak kształtują się proporcje? Podaje się, że liczba przekładów i utworów rodzimych wypada mniej więcej pół na pół, ale zagraniczne pozycje ukazują się w większych nakładach. To znaczy, że również częściej są wypożyczane. Przyjmijmy relację 65% do 35%. Za przekłady również będą tantiemy, tłumacz dostanie 30% tego, co pisarz.

Mamy wszystkie liczby, możemy przystąpić do rachunków. Pięć procent z kwoty, jaką biblioteki przeznaczyły na zakup, to 3 662 694,65 zł. Liczba wypożyczeń pomniejszona o 10% wynosi 106 126 537 (w zaokrągleniu). Na tę liczbę wypożyczeń 65% czyli 68 982 249 to przekłady, a 35% czyli 37 144 288 oryginalne utwory polskie. Mamy więc równanie z dwiema niewiadomymi:

37 144 288•x + 68 982 249∙•y = 3 662 694,65
gdzie x to kwota, jaką ma otrzymać autor, a y kwota, jaką ma otrzymać tłumacz. Ponieważ y = 0,3x:
37 144 288 • x + 68 982 249∙•x • 0,3 = 3 662 694,65
37 144 288 • x + 20 694 674,7 • x = 3 662 694,65
57 838 962,70 • x = 3 662 694,65
x = 0,06
Sześć setnych złotówki, czyli 6 groszy. Z tego autor ma oddać wydawcy 25%, czyli zostanie mu cztery i pół grosza.

Cztery i pół grosza.

Autor za wypożyczenie książki ma otrzymywać tantiemy w wysokości czterech i pół grosza.

Niemożliwe.

Sprawdziłem wyliczenia, bo może się gdzieś rąbnąłem. Wyszło tak samo.

Cztery i pół grosza.

Kurwa.

Prawie dziesięć razy mniej niż w Szwecji. Czy tamtejsza przeciętna pensja jest dziesięć razy wyższa niż w Polsce? Nie. Jakieś trzy i pół raza. Symptomatyczne jest też, że Szwedzi bardziej cenią tłumaczy. Dostają oni połowę tego, co pisarze, a nie mniej niż jedną trzecią. 30% z sześciu groszy to 1,8 grosza, odjąwszy 25% dla wydawcy, zostaje 1,4 grosza. Wysiłek tłumacza przysparzającego kulturze polskiej światowe dzieła rząd polski wycenia na jeden i cztery dziesiąte grosza.

Kurwa.

W świetle tych zawrotnych kwot jasne stają się absurdalne z pozoru zapisy ustawy, jak na przykład ten, że pieniądze dostaną tylko ci twórcy, którzy się zarejestrują. Wiadomo, że część (przynajmniej w pierwszych latach) przegapi, inni uznają, że gra niewarta świeczki, przez co te okruchy dla pozostałych staną się odrobinę większe. Także przez to, że maksymalną kwotę, jaką może dostać pisarz, ograniczono do pięciomiesięcznego średniego wynagrodzenia. Bo to przecież byłby skandal, gdyby bardzo popularny autor zarobił z tantiem od wypożyczeń pełną krajową roczną pensję. A zatem w duchu socjalistycznej równości najlepsi oddadzą tym słabszym swoją nadwyżkę.

Jeśli będzie komu oddać, bo ustawa przewiduje, że wynagrodzenia nie będą wyliczane na podstawie rzeczywistej liczby wypożyczeń, tylko szacunkowej, na bazie wykazów z wytypowanych bibliotek. Wziąwszy pod uwagę, że bibliotek publicznych jest ponad osiem tysięcy, a średni nakład beletrystyki to trzy tysiące trzysta egzemplarzy, z czego przecież do tych bibliotek nie trafia ani całość, ani nawet większa część, może się okazać, że jakiś twórca (np. silnie osadzony w danym regionie) będzie wprawdzie często wypożyczany, ale nie w tych bibliotekach, w których będą dokonywane obliczenia. A jak podaje Pracownia Bibliotekoznawstwa BN 90% bibliotek publicznych jest skomputeryzowanych, więc prowadzenie realnej statystyki nie stanowiłoby żadnego problemu.

Proszę mi wytłumaczyć, jak to jest, że minister rolnictwa może załatwić rolnikom 27 groszy za kilogram zutylizowanych jabłek i to od ręki po pojawieniu się problemów ze skupem, a minister kultury dopiero pod batem Brukseli łaskawie daje pisarzom i tłumaczom odpowiednio 4,5 i 1,4 grosza. Jednocześnie de facto przerzucając ten koszt na czytelników. Czy w budżecie brakuje pieniędzy? Przecież 280 milionów na kopalnię się znalazło. Ktoś powie, norma. Demokracja demokracją, ale na partię, która górnikom nie da, zagłosować w Polsce nie można, bo taka partia nie istnieje. Szkopuł w tym, że nawet komuniści nie wpadli na pomysł, żeby dokładać do kopalni, w której skończył się węgiel. A „wolnorynkowa” Platforma tak. Twórcom zaś nie da, bo jest wolny rynek i mają sobie radzić sami. To jest dogmat obowiązujący również we wszystkich partiach (czyli na taką, która wesprze twórców, też w Polsce zagłosować nie można), nawet jeśli poza tym realizują lewacki program. Przeznaczając te 280 milionów na tantiemy za wypożyczenia, rząd mógłby dać pisarzom po 15 groszy i miałby zapewnione finansowanie na ćwierć wieku naprzód. Ale przecież Omilanowska to nie Sawicki, nie będzie się bić o twórców. Dała im jałmużnę i niech się cieszą. Chociaż, przepraszam, złe słowo. Jałmużna starcza na bułkę i daje się ją w taki sposób, że ta bułka nie staje obdarowanemu kością w gardle. No, ale Omilanowska jest ministrem od niedawna, jeszcze się musi tej kultury nauczyć.

czwartek, 23 października 2014

Doktor Jekyll w Krakowie

W najbliższy weekend wybieram się do Krakowa na targi, będzie mnie można spotkać na stoisku portalu Duże Ka (A42) w sobotę w godz. 17.00-18.00 i w niedzielę w godz. 11.00-12.00. Jak to ktoś powiedział, na blogu jestem Mr Hyde, w realu doktor Jekyll, więc bez obaw można podejść :-)

Uzupełnienie: W niedzielę będę też na imprezie o nazwie Kulturkampf.

poniedziałek, 20 października 2014

Samobój z ataku pozycyjnego

Patrzę na sondaże i oczom własnym nie wierzę, Tusk odszedł, Kopacz przyszła, i Platformie urosło. Czy któraś z pustych obietnic PO została w ten sposób zrealizowana? Czy nastąpiła obniżka podatków? Czy zostały skrócone o jedną trzecią postępowania sądowe? Czy weszła ustawa o in vitro? Czy objęto rolników podatkiem? Przecież nie. Czy Kopacz zapowiedziała, że którąś z tych obietnic zrealizuje? Ależ skąd. Więc jak można być tak durnym, by przepraszać się z Platformą, dlatego że premier inaczej się nazywa i zmienił płeć? Ale może źle interpretuję ten wzrost i do Platformy wcale nie wracają rozczarowani liberalni wyborcy, tylko napływają nowi, którym Tusk rzucił kiełbasę przed swoim wyjazdem do Brukseli. Nagle się okazało, że rząd ma sporo pieniędzy do rozdania. Najwyraźniej kryzys się skończył, kryzys, który do Polski nie dotarł, bo byliśmy zieloną wyspą, ale przez który Platforma podniosła podatki i który np. od blisko dziesięciu lat uniemożliwia zrewaloryzowanie tłumaczom przysięgłym stawek (wiem, że kryzys trwa krócej, ale rząd się tak, nomen omen, tłumaczy), Tuskowi zleciała z nieba mamona i postanowił kupić sobie wyborców. Niestety, mojego głosu Tusk ani Kopacz nie chcą kupić. Nie, to nie. W takim razie idę głosować na PiS. Miałem to zrobić dopiero w przyszłych wyborach parlamentarnych, ale skoro rząd postanowił realizować program opozycji, to chcę dać wyraz swojemu przekonaniu, że program opozycji winna realizować opozycja.

Tusk z Platformą są bezczelni, bo w zasadzie bez ogródek mówią swoim pierwotnym wyborcom: wy na nas i tak zagłosujecie, bo boicie się PiS-u, więc my będziemy mieli was gdzieś i waszym kosztem będziemy dbali o wyborców Kaczyńskiego. Ta strategia przeszła w poprzednich wyborach i najwyraźniej ma szansę przejść w następnych. Tyle że w ten sposób liberalni wyborcy będą podtrzymywać fikcję, że mają jakiegoś politycznego reprezentanta. Gdyby od PO się odwrócili, zostawiając jej głosy tylko PiS-owskiego elektoratu, którego interesy PO de facto reprezentuje, PO by padła, a na jej gruzach powstałaby partia rzeczywiście modernizująca Polskę, rzeczywiście dbająca o neutralność światopoglądową państwa, rzeczywiście stwarzająca przestrzeń do działania dla ludzi zaradnych i aktywnych.

Tak więc w wyborach do sejmiku województwa mój głos idzie na PiS. W wyborach do rady miejskiej nie będę głosował. Nie głosuję, odkąd odkryłem, że rada kompletnie nie jest zainteresowana egzekwowaniem uchwał, które podejmuje. Otóż rajcy uchwalili zakaz puszczania psów luzem na terenach miejskich parków. Zakaz bardzo mi się podoba, bo uprawiam jogging i czuję się nieswojo, kiedy podbiega do mnie obcy pies, a jak jeszcze ujada, to zwyczajnie się boję. Niestety, właściciele psów to, nazywając rzecz po imieniu, hołota, która nie zamierza respektować żadnych przepisów, więc zwróciłem się z prośbą do straży miejskiej o pojawianie się tam, gdzie biegam, bo biega też tam cała masa kundli, a straż miejska jest od tego, by wymierzać mandaty, jeśli kundel nie jest na smyczy. Dostałem odpowiedź, która, jeśli zajrzało się pod grzeczną formę i odcedziło wodę, w treści sprowadzała się do stwierdzenia: „Wisi nam to, nigdzie nie będziemy łazić”. Napisałem zatem do prezydenta miasta, który strażników nadzoruje, by przypilnował, żeby ci raczyli wykonywać swoją obowiązki. Prezydent odpisał mi, że strażnicy bardzo aktywnie walczą z nieprzestrzegającymi przepisów właścicielami psów, a na dowód podał, że przez rok wymierzyli bodajże sto siedemdziesiąt mandatów. Muszę powiedzieć, że nic mnie u rządzących nie wkurza równie mocno, jak kryjące się za takimi argumentami przekonanie, że obywatel to debil, który nie umie liczyć ani logicznie myśleć. Sto siedemdziesiąt mandatów na rok oznacza jeden na dwa dni. Tymczasem wystarczy przejść się wałem nadodrzańskim, żeby w ciągu pół godziny spotkać dziesięć osób łamiących przepisy, a zatem przy „intensywnym ściganiu” sto siedemdziesiąt mandatów strażnicy wystawiliby w ciągu jednego dnia. Do tego dochodziła okoliczność, że doskonale wiedziałem, że mandaty straż wystawia nie z własnej inicjatywy, lecz dopiero po skargach, bo sam złożyłem skargę na jedną panią, do której nie docierało, że nie życzę sobie, by jej kundel doskakiwał do mnie ujadając, kiedy biegnę. W końcu zgłosiłem to strażnikom i dopiero wtedy ukarali ją mandatem. To znaczy, nie od razu. Najpierw musiałem im wskazać, gdzie pani mieszka, bo do wezwania przyjeżdżali na przykład po półtorej godziny i bezradnie rozkładali ręce, że nie wiedzą, kogo ścigać. Ponieważ prezydent leciał sobie w kulki, napisałem do rady miejskiej, która z kolei nadzoruje prezydenta, by przypilnowała, żeby ten raczył wykonywać swoje obowiązki, a do nich należy pilnowanie, czy ze swoich obowiązków wywiązuje się straż miejska. Dostałem odpowiedź, że w sprawie nic się nie da zrobić, bo ciężko złapać srającego psa na gorącym uczynku, a kiedy gówno ostygnie, to trudno ustalić, kto je zostawił. Chociaż widywałem już strażników, którzy tak odwracali głowy, by przypadkiem nie zobaczyć, że pies wali na chodnik, a właściciel nie ma zamiaru sprzątać, nie wdałem się w polemikę, gdyż nie zasrywania miasta przez kundle dotyczyła moja skarga. I to właśnie panom i paniom rajcom napisałem, że moje pisma dotyczą nie uchwały o sprzątaniu, tylko o nakazie wyprowadzania psów na smyczy. Dostałem ponownie odpowiedź, że ciężko złapać srającego psa itd. Radni udawali, że wskazywana przez mnie uchwała nie istnieje, nie mówiąc o tym, żeby chcieli cokolwiek zrobić, by ją egzekwowano. A skoro tak, to pojawiało się pytanie, po co w ogóle ją podjęli. Żeby mieć poczucie, że na diety zarobili? No to beze mnie. Nie widzę powodu, bym swoim głosem dawał ciepłe posadki ludziom, którzy mnie lekceważą i zajmują się uchwalaniem przepisów, z góry zakładając, że będą one martwe.

Został jeszcze prezydent i tutaj idę głosować na kandydata bez szans, żeby Rafał Dutkiewicz miał mniejszy procent, bo kwestią nie jest, kto wygra (sondaże dają Dutkiewiczowi miażdżącą przewagę), tylko jakie dotychczasowy prezydent będzie miał poparcie. I szczerze powiem, że nie rozumiem, jakim cudem zwycięstwo w kieszeni ma polityk, który na krytykę, że Łódź ma znacznie większy budżet obywatelski niż Wrocław, arogancko oświadcza mieszkańcom, że jak im się nie podoba, to mogą wyprowadzić się do Łodzi, który wyrzuca sześć milionów złotych na zdjęcia Marilyn Monroe, który nic nie zrobił, żeby miasto nie było zasrane przez psy (jeśli się nie chce egzekwować przepisów, to można zlecić komuś sprzątanie, jak to ma miejsce np. w Berlinie). I dzięki temu Wrocław będzie zasraną Europejską Stolicą Kultury, bo prymityw prezydent nie rozumie, że do teatru nie wchodzi się w butach obsmarowanych gównem. O wjeżdżaniu służbowym samochodem pod tramwaj w czasie prywatnej eskapady i wciskaniu mieszkańcom kitu, że wracał od biskupa, choć ptaszki ćwierkają, że wycieczka była związana z aktywnością, której akurat biskupi nie pochwalają, nie wspomnę. Swoją drogą to kuriozalne: przedstawiciel władzy publicznej w kraju konstytucyjnie neutralnym światopoglądowo uważa, że usprawiedliwia go wyjaśnienie, że służbowym samochodem pojechał złożyć nad ranem życzenia świąteczne katolickiemu biskupowi.

Wyszło więcej o uciążliwych właścicielach psów (do samych psów nic nie mam) niż o polityce, ale to dlatego, że mój kontakt z nią jest ograniczony, bo przestałem oglądać polską telewizję. Kiedy kot obluzował mi kabel doprowadzający polskie programy, zauważyłem to dopiero wtedy, gdy chciałem obejrzeć mecz ze Szkocją. Do pierwszej bramki dla Szkotów, bo nie byłem naiwny i nie uwierzyłem, że zwycięstwo z Niemcami to było coś więcej niż gigantyczny fuks. Przypadkiem zresztą tego fuksa obejrzałem. Wróciłem do domu z otwarcia biblioteki w wiosce o nazwie Potasznia, które to wydarzenie miałem uświetniać swoją osobą, ale jako mało ważny uświetniający uświetniałem pod innym imieniem, bo pani, która przemawiała na otwarciu, nie uznała za stosowne sprawdzić albo zapamiętać, jak mam na imię – i włączyłem telewizor, żeby zobaczyć, jaki jest wynik. Akurat trafiłem na bramkę, więc zacząłem oglądać, czekając, aż Niemcy wyrównają. Niestety, „Czesny”, jak nazwisko naszego bramkarza wymawiał niemiecki komentator, cały czas im przeszkadzał, a potem nastąpił cud, przy którym wskrzeszenie Łazarza to był pikuś, i nasi strzelili drugiego gola. Ale w meczu ze Szkocją niemal wszystko wróciło do normy, a typuję, że do pełnej wróci w Gruzji, gdzie nam nakopią, i tak skończą się rojenia o awansie. Znowu będzie odbywało się pozbawione sensu liczenie, że jak wygramy wszystkie pozostałe mecze, to awansujemy, pod warunkiem, że Gibraltar zremisuje z Niemcami, a Szkocja wygra dwanaście do zera z Irlandią. Tę swoją opinię opieram nie tylko na przeszłych doświadczeniach, ale i na wypowiedzi Zbigniewa Bońka (obok Tomaszewskiego drugi człowiek w Polsce, który rzeczywiście zna się na futbolu), że Polacy nigdy nie będą w stanie tak prowadzić ataku pozycyjnego jak Niemcy czy Hiszpanie. A śmiem twierdzić, że kontrą to można raz na jakiś czas cudem wygrać mecz z dużo lepszym przeciwnikiem, a nie regularnie odnosić zwycięstwa nad równorzędnymi czy trochę słabszymi.

Ponieważ oglądam telewizję niemiecką, a nie polską, trochę żyję w tamtej rzeczywistości i dotarło do mnie, że Niemcy dyskutują, czy rzeczywiście zasadne jest karanie współżyjącego ze sobą rodzeństwa, jeśli odbywa się to za zgodą obojga i jeśli nie planują mieć dzieci. Taka dyskusja zamarzyła się profesorowi Janowi Hartmanowi w Polsce, o czym obwieścił na swoim blogu. Filozof najwyraźniej uznał, że skoro Polska sąsiaduje z Niemcami, jest razem z nimi w Unii Europejskiej i wykazała swoją wyższość w najważniejszej dyscyplinie sportu, to nie ma powodu, by Polacy nie potrafili ze sobą rozmawiać w równie cywilizowany sposób jak Niemcy. I dość boleśnie przekonał się, że mentalnie tkwimy w średniowieczu, że jesteśmy państwem de facto wyznaniowym (gdyby słyszał wyjaśnienia Dutkiewicza po rozbiciu służbowego samochodu, wiedziałby to wcześniej): został wyrzucony z Twojego Ruchu (gratuluję hipokryzji, panie Palikot), usunięty z komisji etyki przy ministrze zdrowia, znieważony przez „Wprost”, które zasugerowało, że chce sypiać z własną córką, zwyzywany w internecie od zboczeńców, żydów, pedofilów czy jakie tam jeszcze epitety „kulturalnym” obrońcom katolickiej etyki przyszły do głowy. Niemcy mogą dyskutować, czy jest sens utrzymywać religijnie motywowane przepisy, Duńczycy mogą dyskutować, ale Polacy nie, bo Polacy stoją moralnie wyżej od tych zdegenerowanych narodów. Tylko organicznie są niezdolni do skutecznego prowadzenia ataku pozycyjnego.

poniedziałek, 13 października 2014

Słynny awanturnik :-)

Evanart powraca. Może nie w wielkim stylu, raczej w kulawym, ale jest (szkoda, że zniknął na czas mojego eksperymentu). Jeszcze bez własnej strony, ale na portalu ProPosterus zapowiada, że grafomańskiej twórczości czytelnikom nie zabraknie. A w oczekiwaniu na wybitne gnioty, Ewa Matusz, twórczyni Evanartu, prezentuje nam swoją byłą autorkę:

LUIZA DOBRZYŃSKA-Gwiezdna Wojowniczka pióra czy Internetowego Fora?

A nie foruma?

Luiza Dobrzyńska autorka wielu książek o tematyce S-Fiction.

Super Fiction!

Pasji pisania oddała się już ponoć w wieku 12 lat ! Wydała 12 e-booków.

Dwanaście e-booków na dwunaste urodziny to jak tysiąc szkół na tysiąclecie.

Ogromna fanka Star Wars

Zdaje się, że „Star Treka”, a jako zagorzały wielbiciel „The Big Bang Theory” wiem, że mylenie tych dwóch seriali uchodzi wśród nerdów za świętokradztwo.

i posiadająca kopalnie wiedzy na ten temat.

Phi, żeby posiadała kopalnię diamentów, to by było coś.

Uwaga! Po rozmowie z tą panią o Gwiezdnych Wojnach , chce się sięgnąć po lekturę.Przećwiczyłam to na własnej skórze.

Dziękujemy za ostrzeżenie, że z tą panią o „Gwiezdnych wojnach” nie należy rozmawiać, i cieszymy, że ktoś za nas nadstawił skórę.

Wydawnictwa nie kwapią się do wydania książek Luizy Dobrzyńskiej na własny koszt,

Bo, jak twierdzi, trzeba mieć do tego nazwisko, plecy, znajomości albo status celebryty. 99% pisarzy zadebiutowało bez nazwiska, pleców, znajomości i statusu celebryty, pisząc po prostu dobrą książkę, ale kiedy nie potrafi się czegoś dokonać, to się opowiada dyrdymały, że winny jest świat i wszyscy wokół.

zapytaliśmy się dlaczego tak jest-odpowiadają nam jednym zdaniem: Już to gdzieś czytali i obawiają się o plagiat.

Żeby nie stała mu się krzywda?

Tylko te „plagiaty” cieszą się ogromną popularnością

Jakieś liczby można prosić?

Dość ostro o pisarce na swoim blogu wypowiada się słynny awanturnik Paweł Pollak

To ja :-)

który niestety tylko tym wypływa na powierzchnie w internecie.

Ja bym tam powiedział, że do powierzchni internetu trochę brakuje, ale mam rurkę, przez którą oddycham i wyglądam na szerokie wody internetu. To się chyba peryskap nazywa.

Zarzuca jej grafomanie, płytkość pisania i wzajemne przyklaskiwanie sobie

Wzajemne przyklaskiwanie sobie? Sugerujecie, że ma rozdwojenie jaźni? A głębokości pisania Dobrzyńskiej nie sondowałem, zatem płytkości zarzucać nie mogłem.

Cyt „Mogę żywić podejrzenie, że nią jest (bo którejś tam z kolei książki nie jest w stanie wydać w normalnym wydawnictwie) „

Nawet wyrwanym z kontekstu cytatem nie udało się udowodnić stawianej tezy, a jak brzmi pełna moja wypowiedź, można przeczytać w komentarzach do wpisu Pisarz, self-publisher, grafoman.

Tylko czy osoba o tak bogatym języku w literaturze swojej-można nazwać jej styl jako płytkość pisania?

My byśmy powiedzieli, że tu nie głębi, a giętkości brakuje.

Niewątpliwie jest królową internetu, forach

Królową forach? Forach ze dworach? A gdzie i kiedy była koronacja? Od dawna już nam miłościwie panuje?

i tam gdzie jak to się mówi potocznie jest akcja jest dym

Była akcja i wszystkie przecinki poszły z dymem?

Niejednokrotnie cicho dodaje oliwy do ognia w różnych plotkach i ploteczkach . Nie odnajduję tego u: Grocholi, Joanny Opiat-Bojarskiej, Marty Grzebuły-Łukomskiej, Doroty Masłowskiej etc. Pisarze oddający się swojej pasji nie bawią się w to. Po prostu tworzą.

Czyżbyśmy doczytali się krytyki? I kto to jest Masłowska? Prosimy nie wymieniać jakichś wannabe pisarek w zestawieniu z takim wybitnym nazwiskiem jak Grzebuła.

poniedziałek, 6 października 2014

Mamusiu, ta pani mnie zgwałciła!

Wrażliwców od razu uspokajam: nie będzie o molestowaniu seksualnym małych chłopców. Będzie o literaturze, ale, że tak powiem, od dupy strony. Jeśli ktoś uważa, że to niewłaściwa strona, niech spojrzy na działania nowej premiery (właściwa forma, panie feministki?): sto milionów dla górników znalazła natychmiast, o wykonaniu unijnej dyrektywy, by pisarze dostawali tantiemy od wypożyczeń swoich książek w bibliotekach, cicho sza. (Pytanie pomocnicze dla mało kumatych: Gdzie pani premia ma polskich pisarzy?)

Skoro jesteśmy przy kasie, to ostatnio modne stało się upominanie o nią przez artystów na Facebooku. Tak postanowiła zrobić i publicystka Kinga Dunin, choć akurat upomniała się o pieniądze nie od państwa, lecz od pana, konkretnie Ignacego Karpowicza, pisarza. Podobno nie oddał jej długu, a prośby, by to zrobił, miał skwitować słowem, które wyraża „gwałtowną prośbę o szybkie oddalenie się w nieustalonym kierunku”. Ponieważ wśród Polaków zasada audiatur et altera pars w odróżnieniu od Roma locuta, causa finita nie cieszy się szczególną popularnością, Karpowicz natychmiast po wezwaniu Dunin zgodnie i powszechnie został uznany za łobuza i pozbawionego honoru cwaniaka.

Nic dziwnego, że pisarz postanowił dać odpór, ale poza honorem zabrakło mu dobrego doradcy PR. Mógł napisać, że nie oddał, bo pożyczka miała być bezzwrotna, a kiedy się dowiedział, że nie, to chciał oddać, ale nie miał z czego, bo wydawnictwo indagowane o tantiemy kazało mu spierdalać, a on tego maila do Kingi forwardował, żeby wyjaśnić brak płatności, niestety, został opacznie zrozumiany. Dla każdego w środowisku takie tłumaczenie byłoby w pełni wiarygodne, parający się piórem wiedzą, że wypłacanie pisarzom tantiem jest dla wydawnictw czynnością trudną i niewdzięczną i starają się jej unikać jak mogą.

Niestety (niestety dla siebie, a ku uciesze gawiedzi, w tym i mojej) Karpowicz postanowił wierzycielkę zdyskredytować i oskarżył Kingę Dunin o to, że go seksualnie molestowała, a następnie zgwałciła:

Gdy obowiązki zawodowe zmuszały mnie do odwiedzenia stolicy, nocowałem u Kingi Dunin. (…) Za trzecim czy czwartym razem zaproponowała mi, żebym spał z nią w jej „małżeńskim” łóżku. „Będzie ci wygodniej niż na tym wąskim łóżku w pokoju gościnnym”. Niezbyt mi się ten pomysł spodobał, ale bałem się, że jeśli odmówię, straci mną zainteresowanie, nie będę mógł jej lepiej poznać, być przy niej. (…) Niestety, spanie z czasem przestało być tylko spaniem, lecz łączyło się z dotykaniem, a potem z regularnym molestowaniem seksualnym.

Te wyjaśnienia, dlaczego zgodził się spać z Duninową w jednym łóżku, każą powątpiewać w pisarski warsztat Ignacego Karpowicza. Istnieje coś takiego jak prawdopodobieństwo psychologiczne postaci i każdy redaktor napisałby na marginesie wołami „Czy bohater ma trzynaście lat?!”. Bo tylko trzynastolatek mógłby uwierzyć, że chodzi o wygodę, i być zaskoczonym, że pani zmierzała do czegoś innego. Wyjaśnienie „chciałam tego pana lepiej poznać i dlatego pozwalałam, żeby mnie obmacywał i gwałcił” jest w ogóle kuriozalne. Po co lepiej poznawać człowieka, który zmusza nas do robienia czegoś, na co nie mamy ochoty? Taka potrzeba jest psychologicznie uzasadniona tylko wówczas, gdy jesteśmy w tym człowieku zakochani. Ale wtedy przecież dążymy do tego, by znaleźć się z nim w jednym łóżku.

Jak widać, Karpowicz nie zadbał, by wiarygodnie przedstawić kłamliwe motywy, dlaczego uległ awansom Duninowej. Ta na oskarżenia zareagowała odesłaniem go do psychiatry lub prokuratora, ale relacjom intymnym nie zaprzeczyła, jedynie temu, że wyglądały tak, jak Karpowicz je opisuje. Czyli mamy dosyć jasny obraz sytuacji: starszej krytyczce zamarzyło się, by młodszy o jakieś dwadzieścia lat pisarczyk jej dogodził. Pisarczyk się zgodził, bo widział w tym interes, liczył, że krytyczka będzie go promować, najwidoczniej co do wartości swoich książek nie jest szczególnie przekonany, skoro uznał, że wymagają takiej podpórki. Gdzieś w trakcie tej relacji pisarczyk dostał od krytyczki trzynaście tysięcy złotych i zapewne nie zostało jasno powiedziane, na jakich zasadach je dostaje. On potraktował je jako bonus za swoje usługi, ona najwyraźniej jako bonus warunkowy, kiedy usługi się skończyły, zażądała zwrotu. A Karpowicz, poniekąd słusznie, uznał, że skoro zapracował, to nie ma powodu, by oddawał.

Jak ocenić tę relację? Jeśli starsza pani chce sobie wziąć żigolaka, to dopóki nie ma męża, którego by w ten sposób zdradzała, jest to jej święte prawo, nie ma w tym nic nagannego czy niemoralnego (oczywiście nie bierzemy pod uwagę absurdalnej oficjalnej moralności katolickiej) i nikogo nie powinno to obchodzić. Jeśli pisarz chce sobie dorobić czy zarobić jako żigolak, to również nikomu nic do tego. Przynajmniej dopóki w swoich książkach nie pokazuje żigolaków w złym świetle, bo wtedy przypominałby księdza, który nawołuje innych do wstrzemięźliwości, a sam sypia z gosposią. Co więcej, pisarz żigolak (albo pisarka prostytutka) to model, który z braku stypendiów należałoby w naszym kraju rozpropagować, bo wynagrodzenie godzinowe jest takie, że dużo czasu zostawałoby na pisanie przy zapewnionej egzystencji. Może politycy sfinansowaliby program przekwalifikowywania się piszących z obecnych zawodów na seksualnego usługodawcę? Byłoby to zgodne z zasadą, że pomagać należy, dając wędkę, a nie rybę. Wprawdzie Tusk obiecał całą ławicę ryb, a premier Kopaczka już się zabrała za ich rozdawanie, ale przecież chyba nikt nie myśli, że ktoś z rządzących mógłby wpaść na taki poroniony pomysł, że pisarzom można z tej ławicy dać choćby wychudzoną płotkę. Wróćmy jednak do Dunin i Karpowicza. Problemem nie jest ich transakcja, problemem jest waluta tej transakcji. Ty ze mną śpisz, a ja w zamian za to promuję twoje książki, które, powiedzmy sobie szczerze, żadną wielką literaturą nie są. Czyli robimy czytelników w bambuko. I to mi się nie podoba.

To jednak nie koniec tej historii. Dunin w trosce o to, żeby czytelnicy nie byli robieni w bambuko, ujawniła, że Karpowicz sypia z sekretarzem kapituły Nagrody Nike. Jakichś durnych homofobów zainteresowało, że sekretarz jest płci męskiej, ale płeć sekretarza jest kompletnie nieistotna (chciałbym dożyć czasów, kiedy w ogóle nie będę musiał tego pisać). Istotna jest funkcja i tutaj naprawdę powinniśmy docenić, że kuśka pana Karpowicza ma tak doskonale ustawiony radar, że zawsze trafia w tę dziurkę, która jej właścicielowi (właścicielowi kuśki oczywiście) przynosi najwięcej korzyści. I proszę w moim podziwie nie dopatrywać się ironii, jest to szczery podziw (i szczera zazdrość) faceta, który nie umie się zakręcić, nie umie poznawać właściwych ludzi, nie wie, z kim gadać, komu i jak się podlizywać, żeby jego książki wypłynęły na szersze wody.

Dunin podała, że sekretarz zamawia w „Gazecie Wyborczej” teksty o książkach. Jurorzy nagrody stanowczo zaprzeczyli, jakoby sypianie z sekretarzem przybliżało kogokolwiek do jej zdobycia, gdyż jest to funkcja czysto techniczna, ale tej informacji nie zdementowali. Przy czym przyznam się, że ja jej nie rozumiem. Co to znaczy „zamawia teksty”? Recenzje książek w „Wyborczej” to są artykuły sponsorowane? Nie została też zdementowana informacja Dunin, że sekretarz może proponować członków jury. W regulaminie wprawdzie tego nie ma, ale taka praktyka mogła się ukształtować. Z regulaminu wynika za to, że sekretarz może zgłaszać książki do nagrody oraz że na jego ręce składają propozycje podmioty, które do takiego zgłaszania nie są uprawnione. Czyli sekretarz może utrącić jakąś książkę, jeśli uzna, że będzie ona zbyt dużą konkurencją dla dzieła jego kochanka, albo zgłosić dzieło kochanka, jeśli wydawnictwo nie zechce tego zrobić, uznając, że ma lepiej rokujące pozycje. Podejrzeniom sprzyja też to, że sekretarz nie chce się ustosunkować do sprawy, a cała sytuacja daleka jest od tej, w której żona Cezara pozostaje poza wszelkim podejrzeniem, ale twierdzenie, że w celu zdobycia (nominacji do) Nike trzeba się przespać z właściwą osobą, wydaje mi się nieuprawnione. Żeby dostać (nominację do) Nike, trzeba wydać książkę w wydawnictwie, które zamawia w „Wyborczej” reklamy, i w tym należy upatrywać problemu, że nagroda de facto środowiskowa jest reklamowana i odbierana jako nagroda obiektywnie wskazująca najlepszą polską książkę. Ale nie jest to bynajmniej grzech tylko Nike, że nagrodę i nominacje przyznaje się wyłącznie swoim.

Ten mój wniosek, że łóżko nie prowadzi do Nike, można uznać za sprzeczny z podziwem dla obrotności Karpowicza, ale to, że dana droga nie prowadzi do danego celu, wcale nie znaczy, że nikt się nią w tym kierunku nie udaje. Ludzie często podejmują błędne działania, bo mają złe informacje lub nietrafnie oceniają sytuację, albo działania niewystarczające, gdyż skuteczne pozostają poza ich zasięgiem. Może Karpowicz chciał sypiać z jakimś jurorem, ale żaden nie był zainteresowany i nasz żigolo uznał, że lepszy rydz niż nic. Bo w to, że akurat w sekretarzu kapituły zakochał się przypadkiem, po tym jak wskoczył do łóżka Duninowej, trudno mi uwierzyć.

Sprawa Karpowicza to druga afera związana z tegoroczną Nike. Pierwszą było żądanie Marcina Świetlickiego, domagającego się wycofania nominacji dla jego tomiku poezji pt. „Jeden”, bo nie chciał uczestniczyć w konkursie organizowanym przez instytucję, która wytacza procesy poetom za ich poglądy. Organizatorzy jego żądanie zignorowali, a zetknąłem się z opinią, że słusznie, bo książka żyje własnym życiem i pisarz nie ma (i nie powinien mieć) wpływu na to, co dzieje się z nią po wydaniu. Argument logiczny i bardzo przekonujący i długo myślałem, zanim wpadłem na to, że oparty na błędnej przesłance. Mianowicie na tej, że w konkursie biorą udział książki. Nie. W konkursie biorą udział autorzy. Nagrodę dostaje autor za jakąś książkę, a nie książka. Co za tym idzie, również nominacja jest dla autora, choć używa się sformułowania, że nominowane zostają książki. A autora nie można zmuszać, żeby uczestniczył w czymś, w czym uczestniczyć nie chce, bo to jest zamach na jego wolność osobistą. Ergo: organizatorzy mieli psi obowiązek książkę Świetlickiego z konkursu wycofać.

Wróćmy do głównego bohatera wpisu. Pojawiły się deklaracje, że skoro to takie moralne zero, to więcej po jego książki deklarujący nie będzie sięgał. I kontrargument, że do wielu pisarzy można mieć pretensje o ich życiorys, ale twórczość należy od życiorysu oddzielać. Nieważne, że autor jest prywatnie mendą, ważne, co i jak pisze. Generalnie zgadzam się z tym drugim argumentem z jednym małym „ale”. Otóż gdyby Karpowicz na przykład (z przykładami pozostajemy w poetyce sytuacji) obnażał się publicznie na spotkaniach autorskich albo wyłudzał pieniądze od staruszek, to sprawa jest jasna, z jakością jego twórczości nie ma to nic wspólnego. Ale jeśli sypia z podstarzałą krytyczką, żeby tę twórczość wypromować, to czytelnik rzeczywiście może mieć wątpliwości, czy warto po nią sięgać, skoro wymaga aż takich poświęceń.

I na koniec wróćmy do tejże krytyczki. Oświadczyła na fejsie, że „gówno wpadło do wentylatora i chlapie”, ale ona jest ponad to i od sprawy trzyma się z daleka. I utrzymuje, że ona żadnego gówna do wentylatora nie wrzucała, bo dług to sprawa prywatna, a nie intymna i nie pisała o nim w mediach, tylko na prywatnym profilu. Prywatny profil, do którego ma dostęp każdy, kto chce, to dość oryginalna konstrukcja. „Przyzwoici ludzie nie używają do rozgrywania publicznie osobistych porachunków”, poucza Dunin. W pełni się zgadzamy. Przyzwoici ludzie ściągają od byłych kochanków dług sądownie, a nie wzywając do nagonki, i nie ogłaszają wszem wobec, z kim ten kochanek obecnie współżyje. Do tego wentylatora to Dunin z Karpowiczem sypią po równo i obficie. A gówno rzeczywiście lata, obryzgując czytelników, którzy nie spodziewali się, że ze strony elity kulturalnej coś takiego na nich poleci. Ale jaka elita, taka kultura.