poniedziałek, 29 września 2014

Wezwany przed oblicze waginy

Dowód na publikowanie tekstów niespełniających żadnych norm wydawnictwa ze współfinansowaniem zbyły milczeniem, zresztą trudno było się spodziewać innej reakcji – jeśli ktoś prowadzi nieetyczną działalność i ma tego świadomość, raczej stara się na ten temat nie dyskutować. Jedna z platform self-publishingowych była jednak tak bezczelna, że zamieściła pod wpisem reklamę swoich usług, którą usunąłem. Później chciałem owej platformie bliżej się przyjrzeć, ale że wpisywałem nazwę z pamięci, coś pomyliłem i wylądowałem ponownie na stronach Warszawskiej Firmy Wydawniczej. A tam natrafiłem na fragment opublikowanej przez to pseudowydawnictwo książki Adriana Saddlera pt. „Żyjmy wiecznie!”:

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Wyłączyła się.

Bo to była kobieta cyborg. Po skończonej rozmowie się wyłączała.

Zresztą i tak nie byłbym w stanie wycedzić słowa, bo kompletnie mnie zatkało. Poznana zeszłego wieczoru kobieta proponowała mi seks! Zrobiło mi się gorąco, a serce zaczęło walić jak szalone.

Opóźniona reakcja, bo propozycja dotarła do niego, kiedy ją zwerbalizował. Tylko dlaczego wcześniej go zatkało?

Podświadomie czułem, że to nie blef. Pospiesznie narzuciłem marynarkę i wyszedłem z pokoju. W biegu zamówiłem taksówkę. Po żądanym czasie byłem pod drzwiami Gabrieli.

Wyznaczyła mu czas na dotarcie, ale, uf!, zdążył.

Mieszkała w wolnostojącym, dwukondygnacyjnym domu z ogrodem.

Narrator (i autor – tak samo mają na imię) podniecony, ale dom zauważył i opisał.

Wyciągnąłem dłoń w stronę dzwonka i już miałem nacisnąć, kiedy pomyślałem o Pati. Nie. Tak nie można… A właściwie… dlaczego nie? Przecież nie jesteśmy parą. Umówiliśmy się ledwie jeden raz. Nie mam wobec niej żadnych zobowiązań. Trzeba rwać ten kwiat, korzystać z życia! A Luiza? Ech… Przecież jej też tutaj nie ma i nawet nie wiem, czy cokolwiek nas łączy…

Dylemat moralny przezwyciężony.

Zadzwoniłem. Gabriela otworzyła ubrana jedynie w krótki, koronkowo wykończony peniuar. Stożki jej sutków przebijały przez delikatność czerwonej tkaniny. Rude, kręcone włosy opadały jej naplecy, dając swobodę skupienia wzroku na odkrytych ramionach.

Dobrze, że te stożki nie przebijały przez delikatność naplecy, bo wtedy swobodę skupienia wzroku na czymkolwiek diabli by wzięli.

Jedną dłoń opierała na talii, drugą podtrzymywała kieliszek wypełniony szampanem.

Bo tak przyjmują nas kobiety, które chcą seks.

Zmierzyłem ją od góry do dołu,

Przy zbyt dużej różnicy wzrostu seks jest niewygodny.

zatrzymując spojrzenie na czerwonych paznokciach u stóp, które wzniesione na przezroczystych platformach zapraszały na ucztę cielesnych przyjemności.

Wzniesiony na platformach mętnego stylu autor zaprasza na ucztę duchowych nieprzyjemności.

Przestąpiłem próg i… straciłem panowanie nad sobą. Zamiast się przywitać, padłem na kolana, zniżyłem głowę i zacząłem lizać nieosłonięte butami palce. Robiłem to łapczywie. Mój umysł ogarniała pewność, że tak właśnie musi być, że jest to obowiązek, który mam za zadanie bezwzględnie wypełnić.

Nasz umysł ogarnia pewność, że tak wcale nie musi być, że pisanie książek to nie jest obowiązek, który autor ma za zadanie bezwzględnie wypełnić

– Ty napalony samcze! – uraczyła mnie niewybrednym epitetem

Słownictwo do tego stopnia niewybredne, że tylko wśród kiboli takie można usłyszeć: „Podejdź, napalony samcze, a przyj… ci kastetem”.

i wylała zawartość kieliszka wprost na moją świeżo ogoloną głowę.

Przeszła jej ochota i chciała go ochłodzić? Chyba się nie udało:

Nie dość, że zdopingowała mnie tym do jeszcze większego oddania,to zacząłem mimowolnie sapać i mruczeć jak jaskiniowiec.

A nam się wydawało, że jaskiniowcy nie sapią ani nie mruczą, tylko krzyczą „jabadabadu!”.

Po chwilach adoracji,

czyli sapania i mruczenia…

wstałem i wziąłem ją na ręce. (…) niosłem swoją boginię do sypialni, a pomagał mi w tym popęd i choćbym miał ją tak nieść na sto metrów przez płotki, dałbym radę, trzymałem bowiem ucieleśnienie kobiecości.

To byłaby ciekawa dyscyplina: 100 metrów przez płotki panów wspomaganych popędem z ucieleśnieniem kobiecości na rękach.

W pomieszczeniu panował półmrok. Czerwone, upięte kotary zasłaniały okno. Zawieszone na wytapetowanych na różowo ścianach lampki kinkietowe (...)

Akcja dzieje się w dawnym burdelu.

Położyłem ją na wielkim łóżku z baldachimem i rozchyliłem uda.

Technika szwankuje, uda rozchylamy kobiecie.

Poddała się ochoczo i już za chwilę piłem ze źródła.

A z tego źródła to czego można się napić?

Było gorące. Pulsowało chucią. Degustowałem zachłannie. Szalałem z podniecenia. Nigdy przedtem żadna kobieta nie wezwała mnie przed oblicze waginy w tak bezpośredni i wulgarny sposób.

Nam tu ewidentnie brakuje przydawki. Wezwała przed marsowe oblicze waginy? Przed jaśniejące? Nie wolno zostawiać czytelnika w takiej niepewności co do oblicza!

To, co się działo, było spełnieniem fantazji, a odbywało się niczym według scenariusza filmu porno.

Też mamy wrażenie, że autor pisząc, spełnia swoje fantazje, ale z porno nie ma to nic wspólnego, porno nie służy do rozśmieszania ludzi.

Wielokrotnie marzyłem o tak ordynarnym i niewyszukanym zaaranżowaniu schadzki. Napalona rozpustnica zadzwoniła do mnie, kazała przyjechać i się posiąść.

Jasne, kazała się posiąść.

Autor onanizuje się tak przez 566 (!) stron, a niektórzy uznają tę żałosną grafomanię za literaturę i wystawiają szmirze pozytywne noty. Ludzie, czy wy naprawdę nie widzicie, co czytacie?!

A nawiązując do wpisu sprzed tygodnia, to szczerze jestem ciekaw, w jakich słowach WFW zachwaliła autorowi tekst, by nakłonić go do zostawienia u niej kasy (za 566 stron dość sporej). I ile policzyła mu za redakcję, której nie wykonała?

PS. Mam problem z wołaczem od „samiec”. Tutaj jest podane, że „samcu”. Mój słownik (Szymczak) odsyła do wzoru deklinacyjnego, który podaje, że albo tak jak w miejscowniku (stróżu), albo przez dodanie końcówki „e” (chłopcze). A bliżej „samcowi” do „chłopca” niż do „stróża”. Jak to wygląda w innych słownikach?

poniedziałek, 22 września 2014

Pszygody komisaża Maciejewskiego, czyli jak wydawałem ze współfinansowaniem

Dziewięciu „wydawnictwom”, które wydają książki za pieniądze autorów, postanowiłem zaproponować pozbawiony sensu i najeżony błędami tekst (do przeczytania tutaj), informując, że jest to fragment kryminału pt. „Torowy zabójca”. Owe „wydawnictwa” to: Novae Res, Radwan, Poligraf, Psychoskok, Białe Pióro, Warszawska Firma Wydawnicza (WFW), Witanet, MyBook i E-bookowo. O Witanecie wcześniej nie słyszałem, wynalazłem w sieci, wiem, że MyBook to troszkę inny model, a E-bookowo książki elektroniczne, ale też chciałem przetestować. Nie zrobiłem tego oczywiście pod własnym nazwiskiem, tylko przedstawiłem się jako Adam Sobieski (drugie dno czytelne dla tych, którzy znają którąś z książek o komisarzu Przygodnym). Ponieważ wystąpiłem w roli debiutanta, wsparłem się opinią „znajomych”, „wszystkich co czytali” oraz własną, że skonstruowałem ciekawą zagadkę (mail do „wydawnictw” w tym samym miejscu co fragment rzekomej książki).

Na propozycję pierwsze zareagowało Białe Pióro. Można powiedzieć, że chcąc zarobić, przygnało, omal nie łamiąc sobie nóg, bo maila wysłałem w sobotę o 18.26, a odpowiedź przyszła o 20.07. Odpowiedź jednak niezupełnie po mojej myśli:

Panie Adamie, my musimy mieć cały tekst, bo go wstępnie formatujemy, tak jak do druku. Jeżeli jest zbyt obszerny to go minimalizujemy tzn czcionkę, interlinie itp,aby koszty były jak najmniejsze. Proszę przesłać całość, szybko wycenie i opisze proces wydawniczy. Ewa

W zasadzie mogłem sobie odpuścić, bo już z powyższego jasno wynikało, że pani Ewy (nazwiska nie podała) jakość tekstu zupełnie nie interesuje, tylko objętość, nie pisze o przeczytaniu czy sprawdzeniu utworu, tylko o jego wycenie, ale postanowiłem temat pociągnąć. Z dwóch względów: koszt także mnie interesował, a poza tym uświadomiłem sobie, iż w mailu nie zrobiłem żadnych błędów ortograficznych, i uznałem, że trzeba to niedopatrzenie nadrobić, by pani Ewa miała jasność, z kim ma do czynienia. Z brakiem całego tekstu (nie upadłem jeszcze na głowę, żeby w tym stylu pisać dwieście stron) poradziłem sobie jak dotąd, czyli grając paranoika:

Bardzo dziękuję za odpowiedź, nie spodziewałem się tak szybko. Czy to znaczy, że ten fragment się państwu spodobał? Bo całości to bym nie chciał wysyłać, jeśli nic nie wiem, to znaczy ile mniej więcej by kosztowało wydanie, bo przecież nie musi być dokładnie i czy mi państwo zabiorą prawa autorskie, bo słyszałem, że jest takie ryzyko. Nie mówię, że nie mam do państwa zaufania, ale jeszcze nie wydawałem książek i chociaż akurat o państwu czytałem, że są państwo pożądni to wolę być ostrożny. Mam nadzieję, że się państwo nie pogniewają, ale mój znajomy, który mnie ostrzegał mówi, że na początku trzeba wydawnictwo sprawdzić, bo ma złe zdanie o wydawnictwach, chociaż państwa to nie dotyczy.

Pani Ewa okazała się jednak uparta:

Panie Adamie, ja osobiście nie słyszałam o kradzieżach tekstu lub pomysłu. Rozumiem Pana obawy, ale ja naprawdę mogę wycenić mając cały tekst. Jeżeli ma Pan obawy, proszę dodawać w e-mailach zdanie o zakazie bezprawnego wykorzystywania tekstu itp i e-maile zachować. W naszym wydawnictwie nie miało miejsca i nie będzie miało, przywłaszczenie czyjegoś tekstu. To po prostu nieetyczne. Proszę porozmawiać z naszymi autorami na facebooku, czy nam ufają, jak wydajemy, jaki jest z nami kontakt itp. Jeżeli Pana zdecyduje się przesłać tekst wówczas wycenię i opisze dokładnie proces wydawniczy. Pozdr Ewa

Czyli pytanie o jakość tekstu pozostało bez odpowiedzi, „pożądne wydawnictwo” wyraźnie ten aspekt nie interesuje, mam przesłać cały tekst, ale o tym, że może zostać odrzucony, nie ma mowy, jest mowa o wycenieniu i opisaniu dokładnie procesu wydawniczego. Może ktoś ma inną opinię, ale dla mnie jest to jednoznaczna deklaracja wydania książki.

Drugie „wydawnictwo”, MyBook, też zażądało całości, ale w odróżnieniu od Białego Pióra wypowiedziało się na temat przesłanego fragmentu:

Żadne wydawnictwo nie podejmie ostatecznej decyzji na podstawie 10 stron. Na oko ma Pan szanse, aczkolwiek liczba błędów ortograficznych jest potworna. Każdy edytor tekstu (Word czy Open Office) ma wbudowany moduł poprawiania ortografii - proszę z niego skorzystać przed wysłaniem pełnego tekstu, ułatwi to redakcji czytanie i ocenę.

Każdemu normalnemu wydawnictwu 10 stron bełkotu w zupełności wystarcza do stwierdzenia, że autor jest skończonym grafomanem, ale w MyBooku „na oko” dostrzegli w „Torowym zabójcy” potencjał. Domyślam się, że oko było kaprawe i zachodzące bielmem.

E-mail z „wydawnictwa” Psychoskok zaczynał się niedobrze:

Zanim odpowiem coś zacytuję: "– Denata. Leży na torach w Lasku Włoszczowskim." " W tym domku, co go znaleźliśmy też nic nie ma. Zagadkowe. " Moje pytanie...oni przenieśli sobie tego trupa na tory?

Bardzo dobre pytanie (szkoda, że tylko jedno), ale nie czekając na odpowiedź, Psychoskok zadeklarował:

Panie Adamie, jeśli wydamy Panu te książkę to będzie musiała ona przejść przez korektę. Jest sporo błędów ortograficznych i innych. W tej chwili wchodzi w rachubę tylko wydanie 100 % Autor. Nawet jeśli zdecyduje się Pan na ebooka to będę obstawała za tym, aby korekta była przeprowadzona (ogólnie w przypadku ebooka można z niej zrezygnować)

Grunt, że w rachubę wchodzi wydanie. Pan Adam jest człowiekiem zamożnym, parę tysięcy w tę czy we w tę nie gra dla niego roli, gotów jest na ten wydatek, byleby zostać pisażem.

Żadnych problemów nie robiło „wydawnictwo” Poligraf:

Chętnie nawiążemy z Panem współpracę w zakresie wydania Pana książki. Poniżej przedstawiam kalkulację wydania Pana książki.

Dowiedziałem się, co chciałem, że za taką a taką kwotę by wydali, więc zaprzestałem korespondencji, ale okazało się, że ze szpon Poligrafu nie tak łatwo się wyrwać. Przede wszystkim zapytanie o publikację książki zostało prawem kaduka potraktowane jako zapisanie się na Poligrafowy newsletter:

Witam, jako, że rozpoczęliśmy wspólną korespondencję, zostałeś dopisany do naszej bazy mailingowej

Spam obejmował instrukcje, jak przebiega wydanie książki w Poligrafie, wywody, że wydanie w Poligrafie jest najlepszą formą wydania, porady, jak kasę do zostawienia w Poligrafie zdobyć przez crowdfunding, oraz reklamy książek Poligrafu. Do tego byłem zachęcany, bym zapisał się do Klubu Grafomana, zwanego dla niepoznaki Klubem Pisarza, oraz zarekomendowano mi dyletancki poradnik Grażyny Grace Tallar.

Po dwóch dniach dowiedziałem się, że ze mnie szczęściarz, bo zgłosiłem się do Poligrafu we właściwym momencie:

Chciałam zawiadomić, że mamy teraz ograniczoną czasowo ofertę promocyjną dla nowo wydawanych książek.
Otóż do każdego tytułu proponujemy gratis:
- mailing reklamowy z nowo wydaną książką do ponad xxxx naszych subskrybentów (wartość: xxxx zł)
- dwutygodniową reklamę banerową tytułu w naszej księgarni internetowej OceanKsiazek.pl (wartość: xxxx zł)
- własną stronę internetową dla Autora (wartość: xxxx zł)
- reklamę tytułu na portalu KlubPisarza.pl (wartość: bezcenne :-)
Łączna wartość gratisów to ponad xxxx zł!

Ponieważ nie zareagowałem na chęć sprezentowania mi czterocyfrowej kwoty będącej sumą trzech czterocyfrowych, po tygodniu dostałem monit:

Witam, Panie Adamie,nie otrzymaliśmy od Pana odpowiedzi. Czy jest Pan w takim razie nadal zainteresowany współpracą?

Nie byłem, bo dostałem ofertę z Warszawskiej Firmy Wydawniczej (WFW):

Bardzo dziękuję za nadesłanie propozycji wydania książki. Gratuluję pomysłu, odwagi i inicjatywy.

Też uważałem swój pomysł za świetny, choć zdaje się, że z przedstawicielką wydawnictwa mówiliśmy o innym pomyśle.

Poniżej przedstawiam kalkulację kosztów oraz kilka najważniejszych informacji plus proponowaną umowę. (…) Ze względu na tekst, który uważam za dobry (oczywiście na podstawie przesłanego fragmentu), ceny bardzo zaniżyłam i zaproponowałam nasze działania.

Twierdzenie, że „Torowy zabójca” to dobry tekst, jest tak samo prawdziwe, jak teza, że Angela Merkel w przedbiegach wygrałaby każdy konkurs piękności, gdyby tylko stanęła w szranki. Inne „wydawnictwa” nie chwaliły tekstu, dlaczego robi to WFW? Można się domyślić, że ze względu na konkurencję. Jeśli połechce się ego autora, zwiększa się szansa, że zapłaci za wydanie tam, gdzie go chwalą, nawet jeśli w „wydawnictwie”, z którego dostał suchą kalkulację kosztów, będzie taniej. Taką samą psychologiczną podpuchą jest twierdzenie o zaniżeniu cen.

Artykuł 286 paragraf 1 kodeksu karnego mówi: Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.

WFW okłamuje autora co do poziomu otrzymanego tekstu, czyli ewidentnie wprowadza go w błąd, żeby na nim zarobić (nie sprzedając książkę, bo jej się sprzedać by nie dało, tylko każąc mu przepłacić za wydanie), co w świetle zacytowanego przepisu jest przestępstwem. Ale w sumie reszta „wydawnictw”, chcących wydać „Torowego zabójcę”, też podpada pod ten paragraf, bo człowiek, który tak pisze, a jest przekonany, że tworzy zdatną do wydania powieść, pozostaje w błędzie lub jest niezdolny „do należytego pojmowania przedsiębranego działania”.

Z pozostałych Novae Res i Witanet odrzuciły propozycję, Radwan i E-bookowo w ogóle nie odpowiedziały.

Jeśli chodzi o koszta, dostałem tylko dwie kalkulacje. Pierwsza wyglądała następująco: Z otrzymanego tekstu zakładamy 272 str. gotowej książki cz-b., (format: 145x205 mm, oprawa miękka, okładka kolorowa, foliowana, papier na wnętrze: offset 80g). Koszt wydania pierwszych 500 egz.: 9050 zł; (…) Koszty obejmują wszystkie prace potrzebne do wydania książki i umieszczenia jej na rynku księgarskim (a więc również skład i łamanie, indywidualny projekt okładki, podwójną korektę, druk i oprawę). Z pierwszego nakładu 18 egzemplarzy jako egzemplarze obowiązkowe (zgodnie z Ustawą) trafi do bibliotek narodowych (…)

Zgodnie z ustawą do bibliotek (głównie uniwersyteckich, nie narodowych, bo taką mamy tylko jedną) należy przekazać 17 egzemplarzy obowiązkowych. Ale to, że „wydawnictwo” zamierza nam podwędzić jeden egzemplarz, jest drobnostką w porównaniu z tymi kosztami. Bo 500 egzemplarzy można wydrukować offsetem, a przy takiej książce bez problemu dostaniemy ofertę druku w cenie 4 zł za egzemplarz, jeśli nie mniej. Czyli maksymalnie 2000 zł. Jeśli weźmiemy ceny z drugiej kalkulacji, korekta i redakcja: 1630 zł, skład i łamanie: 1270 zł, okładka: 800 zł, wyjdzie maksymalnie 5700. Czysty zysk „wydawnictwa” co najmniej 3350 zł.

Drugi kosztorys przewidywał nakład 50 egz. autorskich - egzemplarze dla Pana plus nasz nakład wydawniczy, na początek około 100-250 egz., ceny redakcji, łamania i okładki, jak podałem wyżej, a za druk 2390 zł, razem: 6090 zł netto, 6394,50 zł brutto.

To drugie „wydawnictwo” nie jest takie pazerne jak pierwsze i trudniej się zorientować, że zawyża koszty. Druk 300 egzemplarzy rzeczywiście tyle mógłby kosztować, ale firma najpewniej zamierza wydrukować tę dolną liczbę. Jeśli ktoś podaje widełki, to zwykle potem z tych widełek bierze wartość dla siebie najkorzystniejszą. A koszt druku 150 egzemplarzy to, jak można sprawdzić na kalkulatorach drukarni cyfrowych, ok. 1200 zł. Okładka owszem, może kosztować 800 zł, ale za 300-500 zł też się dostanie. Z redakcją i korektą spokojnie można się zamknąć w 100 zł za arkusz, książka ma 11,5 arkusza, czyli 1150 zł, a nie 1630 zł. Poza tym można mieć wątpliwości, czy redakcja w ogóle byłaby wykonywana, bo tekstu „Torowego zabójcy” zwyczajnie zredagować się nie da, trzeba by go napisać od nowa, co oznaczałoby, że „wydawnictwo” przez redakcję rozumie pobieżne sprawdzenie tekstu albo w ogóle przepuszczenie go przez korektę w Wordzie. Że „wydawnictwo” nie jest zbyt uczciwe, dowiadujemy się z następnego passusu:

To koszt przewidziany dla Pana, natomiast suma kosztów wydania wyniesie około 15 tysięcy złotych, z czego wynika, że przynajmniej połowę kosztów pokryje wydawnictwo.

Jakie to są te dodatkowe koszty, „wydawnictwo” nie ujawnia, a jedynych, jakich nie ma w kosztorysie, to reklama. Tyle że wydawnictwa ze współfinansowaniem płatnych reklam nigdzie nie zamieszczają. Czyli znowu oszustwo, wmawianie autorowi, że „wydawnictwo” współfinansuje jego książkę, co ma w nim wyrobić przekonanie, że reprezentuje ona co najmniej przyzwoity poziom.

(…) zgodnie z ustawą wymaganą ilość przesyłamy do bibliotek, między innymi do Biblioteki Narodowej (zgodnie z Ustawą z dnia 7 listopada 1996 roku o obowiązkowych egzemplarzach bibliotecznych - w sumie 24 egz.)

Czyli to „wydawnictwo” w przekonaniu (słusznym), że autorzy do ustawy nie zajrzą, kradnie im po 7 egzemplarzy. Ciekawe po co? Chyba tylko wychodząc z założenia, że jeśli autora da się na czymś okantować, to grzech byłoby tego nie zrobić.

Podsumowanie. Za dwie średnie krajowe można zostać w Polsce pisarzem, bo przypomnę, że autorzy publikujący w tego rodzaju „wydawnictwach” za pisarzy się uważają i za pisarzy chcą uchodzić. Umiejętność pisania nie jest potrzebna. W czasie odkładania moniaków do skarbonki tworzymy dowolny tekst, nie mając pojęcia o gramatyce ani ortografii. Prawdopodobieństwem zdarzeń ani logiką nie musimy się przejmować. Akcja może być całkowicie pozbawiona sensu, nikt nie wymaga od nas, byśmy mieli coś mądrego do powiedzenia. Mniejszy lub większy bełkot posyłamy do „wydawnictw”, gdzie bynajmniej nie będziemy musieli prześlizgiwać się psim swędem: połowa przyjmie nas z otwartymi rękami. Bulimy niecałe siedem tysiaków i dzięki Białemu Pióru czy Psychoskokowi nasze wypociny wzbogacą polską literaturę. Jak nazywamy się Sobieski, to nasza książka stanie na półce w Bibliotece Narodowej niedaleko powieści Sienkiewicza. A co? Czy Adam Sobieski to gorszy pisarz niż taki Sienkiewicz? Przecież nie. Tylko nie legitymuje się znanym nazwiskiem, nie ma pleców ani nie jest celebrytą. Gdyby Sienkiewicz nie dostał po znajomości Nobla, też nie miałby szans na publikację w normalnym wydawnictwie i byłby skazany na wybór między Poligrafem a WFW.

Pytanie, ilu takich Sobieskich dzięki tym firemkom wydało już swoje książki. Ile takich grafomańskich gniotów trafiło do bibliotek i na księgarskie półki? Ile zostało wysłanych do czytelników kupujących przez internet? Albo odstraszając wyrobionych od polskich (prawdziwych) pisarzy, albo ucząc niewyrobionych, że coś na takim poziomie jest literaturą z prawdziwego zdarzenia. Czy Adam Sobieski i Warszawska Firma Wydawnicza mają wyznaczać standardy współczesnej literatury polskiej?

czwartek, 18 września 2014

Człowiek smutny, bo martwy, czyli znajdź pan błąd

Witam! Nazywam się Adam Sobieski, napisałem kryminał i chciałem zapytać czy państwo chcą go wydać i ile by to kosztowało. Kryminał ma tytuł „Torowy zabójca”, to jest mój debiut, ale znajomi mówią, że nie można odgadnąć kto zabił i dlatego pomyślałem, że warto go wydać. Wszyscy co czytali mówią, że im się podobało. To jest o seryjnym mordercy, który morduje kobiety, ale zagadka jest bardzo ciekawa. Wysyłam 10 stron, bo wolę nie pokazywać całej dopóki się nie dowiem, czy państwo chcą wydać. Znajomy, który się zna ostrzegał mnie, że lepiej nie wysyłać całej książki. Ale cała ma 220 stron, 70 312 wyrazów i 461 406 znaki ze spacjami. Znalazłem, że takie dokładne informacje starczą żeby powiedzieć, ile trzeba zapłacić za wydanie. Zwracam się do państwa, bo znalazłem że państwo są dobrym wydawnictwem, które nie odrzuca debiutantów. Czekam na odpowiedź czy państwo chcą wydać. Serdecznie pozdrawiam. Adam Sobieski

To był mail, który wysłałem do dziewięciu wydawnictw ze współfinansowaniem, załączając poniższy bezsensowny, najeżony błędami fragment rzekomej powieści. Proszę zgadnąć, czy została przyjęta do wydania, a jeśli tak, to przez ile tych wydawnictw. Odpowiedź tutaj.

Aha, ponieważ niektórzy blogerzy na poważnie uznają grzebulaturę za literaturę i wystawiają jej pozytywne noty, to gdyby komuś chciało się w komentarzach wskazać, dlaczego tekst jest bez sensu i jakie błędy zawiera (przykładowe, bo wyliczenie wszystkich, z objaśnieniami zajęłoby więcej miejsca niż sam fragment), wyświadczyłby im przysługę.


Adam Sobieski
Torowy zabójca
Rozdział I
Komisaż Maciejewski nie był wyspany. Dlatego nie zrozumiał kiedy Kowalski powiedział do niego, że mają trupa.
– Jakiego trupa? – zdziwił się Maciejewski.
– Denata. Leży na torach w Lasku Włoszczowskim.
Lasek Włoszczowski to był park. Pojechali do tego parku. W parku była już ekipa, która się uwijała. Wszyscy technicy mieli białe kombinezony, kryminalistyka się rozwijała.
– Odciski palców – powiedział do nich komisaż. – I DNA.
– Tak, mamy – powiedział technik. – Odciski palców są tego seryjnego zabójcy. DNA też jego. To znowu on. Niestety.
– Niestey – powiedział komisaż. – Kto jest ofiarą?
– Męszczyzna – powiedział technik – Lat czterdzieści osiem, ale nie wiemy kto bo nie ma dowodu osobistego ani nikt go tu nie zna. W tym domku, co go znaleźliśmy też nic nie ma. Zagadkowe.
– Tak zagadkowe – przyznał komisaż.
Wiedział co technik myślał. Każda ofiara wcześniej miała przy sobie dowód osobisty. Jakby zabójcy nie przeszkadzało, że wiedzą kogo zabił. A tu jakby się ukrywał. Ale to nie było wszystko. Kowalski zauważył jeszcze jedną różnicę.
– Nie ma medalionu.
– Co?
– Z jego włosami. Każdej ofierze wkładał do medalionu swoje włosy. Dlatego mamy jego DNA.
– Masz rację.

Wrócili na komisariat. Na komisariacie był tłok.
– Poraszka – powiedział Kowalski.
– Tak – przyznał komisaż. – Co o tym myślisz? To może być on?
– A co ty myślisz? Że podżucono jego DNA?
– Dlaczego nie. Teraz wystarczy papierosa wziąść albo szklanke z której pił.
– Czyli może nie on. Szkoda. Już myślałem, że go mamy.
Kowalski włąnczył muzykę. Najbardziej lubił pop i rocka ale też Dodę.
– Jak on znowu zamorduje taką podobną do Dody, to się załamię.
Komisaż nie odpowiedział. Myślał. Musieli go dopaść, żeby nie było za późno. Dopaść i zamknąć w więzieniu. Szkoda, że nie było kary śmierci. Maciejewski najlepiej posłałby go na powieszenie. To już była szósta ofiara. Sześć ofiar, wszystkie uduszone w parku Włoszczowskim. Wszystkie leżały na torach. Dlaczego na torach? Tego nie wiedzieli. Ale prasa nazywała go torowym zabójcą. Przypomniał sobie, że musi pójść na konferencję prasową. Nie chciał tam iść, nie lubił dziennikarzy, zlatywali się jak muchy do dżemu kiedy kogoś zabito, a gdzie szacunek dla zwłok. A potem musiał pójść do domu do tej kobiety, z którą się nieopacznie ożenił i teraz nie mógł się z tego małżeństwa uwolnić. Żeby ten seryjny zabójca zabił jego żonę, to by się ucieszył, ale on zabijał tylko ładne kobiety takie jak Doda. Szkoda że Doda wybierała piłkaży, a nie komisaży policji.
– Mam raport z sekcji – przerwał te nie wesołe rozważania komisaża Kowalski. Kowalski miał prawie dwa metry i brązowe włosy. Komisaż zazdrościł mu wzrostu, bo sam był niski. Ale włosów nie chociaż sam był łysy.
– Super – Ucieszył się komisaż. – Co w niej pisze?
– Że samobójstwo było upozorowane. Naprawdę zginął od strzału. Kula weszła pod łopatką, ale żadna broń nie pasuje. Śmierć na miejscu.
– To źle. Jakby przeżył mogliśmy mieć świadka.
Kowalski pokiwał głową, że komisaż ma rację a potem podniósł na niego wzrok.
– Musimy złapać drania.
Tego dnia pojechali do domu. Komisaż do żony a Kowalski pod miasto. Samochód mu się zepsuł, więc jechał pociągiem. W pociągu starał się rozwiązać zagadkę ale nie miał pamięci wzrokowej i jak nie widział miejsca zabójstwa, to nie umiał sobie poradzić, a pociąg nie przejeżdżał przez park Włoszczowski.

Następnego dnia nie mieli przełomu. Komisaż myślał, że może trzeba umożyć sprawę. Ale przyszła na komisariat kobieta.
– Pani go zna?
– To mój mąż.
Komisaż podrapał się po włosach. Coś mu nie pasowało. Nie wiedział co. Ale potem sobie przypomniał że męszczyzna miał czterdzieści osiem lat a ta kobieta była bardzo młoda. Może udawała żonę?
– Żona? – zapytał podejrzanie.
– Żona. Pan pewnie myśli, że jestem za młoda – odgadła, co myślał bo była bardzo inteligentna. – Druga żona. Tamta była stara.
Komisaż pomyślał, że jego żona też jest stara i że jak ta kobieta nie ma teraz męża, to mógłby się z nią ożenić, ale nie pozwalała mu etyka. Maciejewski był z tego dumny, że miał wysoką moralność.
– Myśli pani, że ona go zabiła?
– Nie wiem, ale jak ją dla mnie rzucił to mu groziła.
Komisaż miał motyw. Motyw to było 50 procent złapania zabójcy, drugie 50 był dowód, że był na miejscu zbrodni, a trzecie że miał możliwość zabicia. Czyli Maciejewskiemu do złapania mordercy jeszcze dwie trzecie brakowało. Na razie był na początku drogi. Westchnął.
– Kto po nim dziedziczy? – wtrącił się niespodziewanie Kowalski.
– Ja.
Maciejewski uświadomił sobie, że przez ten nagły zwrot motyw też przepadł. Bo spadkobiercy zawsze mieli motyw. Czyli musiał podejrzewać obie żony. A może miał jeszcze kochankę. Wtedy jako motyw wchodziłaby zazdrość. Zazdrość i pieniądze są najczęściej. Myślał czy zapytać żonę o kochankę, ale zrezygnował. Mogła nie wiedzieć albo się nie przyznać.
– Dziękujemy pani. Proszę nie wyjeżdżać z miasta.
Kowalski uśmiechnął się obleśnie.
– Ładna dupa. Chciałbym ją przelecieć.
Maciejewski nie lubił, kiedy Kowalski tak mówił, ale nic się nie dało na to poradzić, bo Kowalski był kobieciarz. Postanowił zmienić temat:
– Co myślisz?
– Chyba jest niewinna. Kiedy ją zapytałem o ten spadek miała w rękach husteczkę, ale jej nie ścisnęła, nic nerwowo nie zrobiła. Nie, nie kłamała, po tylu latach w policji poznaję to lepiej niż wartograf.
Ale wykrywacz kłamstw nie mógł być dowodem w sądzie.
Ciężka sprawa, pomyślał Maciejewski ale nic nie powiedział. Ale wieczorem poszedł do knajpy na spotkanie z informatorem. Informatorem był Włodek. Miał spruchniałe zęby i dlatego nazywano go Bezzębny, to taka ironia była, bo zęby jeszcze miał, tylko spruchniałe. Maciejewski wsadził go do więzienia za sutenerstwo czyli za dawanie klientom prostytutek, którym zabierał połowę kasy. Prostytucja była legalna, ale sutenerstwo nie i dlatego wszystkie burdele w mieście nazywały się agencjami towarzyskimi, ale policjanci wiedzieli, że to przykrywka. Zwłaszcza Kowalski, który do tych agencji chodził. Maciejewski sam nigdy by nie poszedł do prostytutki nawet jak jego żona była taka gruba i stara.
Cześć przywitał się Włodek czyli Bezzębny, który usiadł plecami do ściany żeby widzieć drzwi. Odkąd siedział w więzieniu nigdy się do nikogo nie obracał tyłem, ale nie chciał powiedzieć dlaczego, musiał mieć jakieś strasznie traumatyczne przeżycie.
– Dzień dobry. Maciejewski powiedział dzień dobry bo chciał przypomnieć Bezzębnemu, że ma do niego mówić pan a nie ty, ale Bezzębny to ignorował.
– Mam dla ciebie super info ale musisz mi zapłacić.
– Wiesz, że za informacje nie płacę. Mogę cię zapuszkować.
– Przecież nic nie zrobiłem.
– Każdy coś zrobił.
Taką Maciejewski miał filozofię, która już nieraz go uratował.
– No dobra. Ten torowy zabójca jest niewinny.
Maciejewski był zdumiony. Tak zdumiony że walnął ręką w stół aż pociekło piwo z ich kufli.
– Jak to niewinny? Zabił sześć osób a teraz może siódmą!
Bezzębny się skulił jakby się przestraszył i wytarł rękawem plamę z piwa.
– Ale ja mówię teraz o tej siódmej. To nie on. To naśladowca, który go wrabia. Dlatego podłożył jego odciski palców i DNA. To fałszywy trop.
Komisaż musiał pochwalić Kowalskiego że przewidział podżucenie DNA.
– A kto to jest?
Bezzębny nachylił się komisażowi do ucha i wyszeptał nazwisko.
– Kurwa mać.
Maciejewski aż zaklął chociaż nigdy nie przeklinał, nie lubił jak policjanci przeklinali. Potem był stereotyp, że w policji wszyscy klną i piją a tak wcale nie było, on na przykład był abstynentem. To był znany dziennikarz sportowy, specjalizujący się w piłce nożnej. A że teraz był mundial, to ciągle był w telewizji. Tyle że nie było Polaków jak zwykle. Kiedyś to były czasy, rozmarzył się Maciejewski, Górski, Wagner, Lubański, Szarmach, Lato, Boniek, a nie ta chałastra teraz, która nie była w stanie kopnąć dobrze piłki. Ale żeby dziennikarz był mordercą? Może bezzębny był nie informatorem, tylko dezinformatorem. Ale jaki byłby jego motyw?
Komisaż pomyślał, że musi porozmawiać z dziennikarzem, tylko nie wiedział jak. Taki sławny komentator był celebrytą, chociaż czasami powiedział coś śmiesznego przy komentowaniu na przykład, że Szurkowski był cudownym dzieckiem dwóch pedałów. A do celebryty niełatwo było się dostać. Nie była to wprawdzie królowa angielska, ale jednak. Trzeba będzie poprosić Kowalskiego o pomoc, on był dobry w radzeniu sobie z czymś takim.
I rzeczywiście, dwa dni później komisaż Maciejewski zadzwonił do drzwi willi na Bałutach. Willa była bardzo elegancka, bogato zdobiona, musiała strasznie dużo kosztować, ale na pewno dziennikarz dużo zarabiał. Maciejewski westchnął, że chciałby dużo zarabiać, ciągle niemiał pieniędzy, nawet buty zaczęły mu przeciekać, a na nowe nie było go stać. Tak, to miał być pojedynek nędzarza z bogaczem, ale Goliat nieraz wygrywał z Dawidem.
Dziennikarz otworzył, był wyższy niż się wydawał w telewizji, ale to dlatego, że rozmawiał z jeszcze wyższymi koszykażami. Nie spodziewał się go i zamrugał oczami, ale zaraz się opanował i przybrał maskę. Komisaż już wiedział, że nie pójdzie mu łatwo.
– Dzień dobru, komisaż Maciejewski z komendy wojewódzkiej. Chciałbym zamienić z panem kilka słów.
– W jakiej sprawie? – wąskie oczy dziennikarza jeszcze się zmrużyły, wyglądał jak hiena szykująca się do ataku na ofiarę. Albo Maciejewskiemu tak się skojarzyło bo uważał dziennikarzy za hieny.
Maciejewski postanowił od razu przejść do ataku.
– W sprawie zabójstwa w Lasku Włoszczowskim?
– Lasek Włoszczowski? Gdzie to jest?
Maciejewski pogratulował sobie w duszy. To był pierwszy błąd. Dziennikarz udawał. Każdy wiedział gdzie jest Lasek Włoszczowski. Ale odpowiedział jakby nigdy nic.
– Koło wiaduktu kolejowego. Znaleźliśmy tam kolejne zwłoki torowego zabójcy.
– Kogo?
Maciejewski pomyślał, że dziennikarz udaje, ale potem zobaczył w jego oczach, że naprawdę nie wie. No tak, to był młody człowiek, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, a to było to pokolenie, co interesowało się tylko swoją działką i niczym innym. Wiedza ogólna zanikała, erudytów było mało, nikt już nie oglądał „Miliarda w rozumie” tylko wszyscy jakieś głupie teleturnieje, w których nic nie trzeba było wiedzieć.
– Seryjny zabójca, która zostawia zwłoki na torach. Na kolejowych jak teraz albo na tramwajowych.
– Aha. A co ja mam z tym wspólnego?
– Niech mi pan powie.
Przez sekundę mierzyli się wzrokiem. Potem dziennikarz spuścił wzrok. Maciejewski wtedy zobaczył, że miał długie rzęsy. Może był gejem. Seryjni zabójcy często mieli jakieś zaburzenia seksualne. Chociaż Maciejewski był pod tym względem postępowy i uważał, że geje powinni dostać swoje prawa, może adopcję dzieci nie, ale przeciwko związkom partnerskim Maciejewski nic nie miał.
– Wolałbym nie rozmawiać tak na zewnątrz.
– O przepraszam, zapraszam w moje skromne progi. Czym chata bogata.
Maciejewski usiłował się zoriętować, czy mieszka tu druga osoba, a jeśli mieszka, czy jest to mężczyzna czy kobieta, chociaż oczywiście nic to nie mówiło, mógł być brat albo matka.
– Proszę usiąść.
Maciejewski usiadł, ale nie zdjął płaszcza. To dawało mu dystans do przesłuchiwanego.
– Co pan robił wczoraj między dwudziestą a dwudziestą drugą?
– Pyta mnie pan o moje alibi? – dziennikarz udawał oburzonego.
– Wszystkich pytam o alibi – wywinął się komisaż. – Każdego musimy sprawdzić, to rutynowe pytanie.
– Komentowałem mecz.
– Jaki?
– Legia-Widzew.
Odpowiedź padła tak szybko, że Maciejewski wiedział, że dziennikarz nie kłamie. Gdyby kłamał, musiałby się zastanowić. Ale postanowił się upewnić.
– Jaki był wynik?
– Dwa jeden dla Legii.
Odpowiedź też była szybka. Dziennikarz pamiętał. Albo sprytnie załatwił sobie alibi. Maciejewski zastanawiał się, jak to dało się obejść. Czy jednak alibi było prawdziwe a Bezzębny kłamał? Albo ktoś podpuścił Bezzębnego? Kto? Prawdziwy zabójca? Trzeba było zbadać otoczenie Bezzębnego. Maciejewski westchnął. Potwornie zagmatwana sprawa.
– Mamy informacje, że miał pan zatarg z zabitym.
To był blef, ale skuteczny.
– Informacje od kogo? – zjerzył się dziennikarz.
– Nieważne.
– Ważne, bo nieprawdziwe – pozbierał się dziennikarz.
– Czyli pan zaprzecza?
– Oczywiście, że zaprzeczam. Nie miałem z nim zatargu. W ogóle go nie znam.
To się zgadzało. Nie znaleźli żadnego powiązania między ofiarą a dziennikarzem. Ale seryjni zabójcy mordowali nie tych, których znali. Dlatego tak ciężko było ich złapać. Maciejewski podrapał się po włosach i myślał, jakie pytanie dalej zadać. Czasami miał trudności z wymyśleniem pytania. Wiedział, że nie był orłem, ale był solidnym rzemieślnikiem. Dlatego zawsze w końcu łapał zabójców. Tylko tego torowego wciąż nie mógł złapać. Postanowił, że jak go złapie, pójdzie na emeryturę. Jako ukoronowanie kariery. Może nawet jakąś nagrodę dostanie. Od komendanta stołecznego albo od samego prezydenta miasta. Należałaby mu się. Przez całą karierę nie dostał żadnej nagrody a naprawdę sobie zasłużył.

Obserwowali go z samochodu, w którym strasznie się pocili. Od kilku dni był straszny upał, teraz też słońce waliło z nieba, a nie mieli klimatyzacji. W służbowych samochodach nie było a samochód komisaża ciągle nie był naprawiony. Musiał zrobić awanturę mechanikowi. I komendantowi, że kupił samochody bez klimatyzacji. Kto to widział, żeby polski policjant dusił się jak śledź w wodzie.
– Jest – zauważył go Kowalski.
– Gdzie? – komisaż nie był taki spostrzegawczy.
– Tam. Wychodzi z domu.
Rzeczywiście Bezzębny wyszedł z domu dziennikarza. To było podejrzane. Najpierw na niego doniusł, ateraz go odwiedzał. Musieli coś knuć. Jakby nie knuli dziennikarz nie rozmawiałby z kimś, kto na niego donosił.
Szli zresztą obok siebie jak koledzy od serca. Ktoś na nich czekał. Wsiedli do Volvo i pojechali z piskiem opon. Detektywi pojechali za nimi z wyłączonymi światłami, żeby się nie zdradzić, że ich śledzą. Śledzeni przejechali most nad Wisłą i zapuścili się w wąskie uliczki podejrzanej ulicy.
– Wiedziałem, że tu przyjadą – komisaż był dumny ze swojej dedukcji.
Ale zdumiał się, kiedy zobaczył kto wysiadł z samochodu. To była żona zamordowanego! Czyli miał słuszność, że od początku ją podejrzewał.
– Widziałeś to – zapytał Kowalskiego. Kowalski pokręcił głową. – Widziałem. Cholera.
– Tak, cholera.
Czekali co się będzie działo, ale oni trzej poszli na górę.
– Może będą uprawiać grupowy seks – zarechotał obleśnie Kowalski.
– Przestań to poważne zabójstwo, a ty myślisz o seksie.
– Każdy facet myśli o seksie. A z taką laską to już koniecznie. Lepsza nawet od Dody.
Ale czekali i nic się działo. Potem ta laska wybiegła z bramy cała zakrwawiona.
– Zarżnęli ją – przestraszył się Maciejewski. – Łap ją.
Wybiegli z samochodu ale nie mogli laski dogonić, to była adrenalina, uciekała aż niewytrenowany Maciejewski zgubił oddech, dopiero Kowalski ją dopadł i przewrócił na ziemię.
– Mam cię!
– Puszczaj gnoju!
Kowalski się zdziwił, że nazywa go gnojem. Dotąd miał powodzenie u kobiet i nigdy go nie obrażały. Więc założył jej kajdanki. Potem pomyślał, że kajdanki są fajne do seksu, ale była cała zakrwawiona. Kojarzyło mu się to z menstruacją.
Dobiegł do nich Maciejewski, cały zadyszany, na olimpiadzie w sprincie nie miałby żadnych szans. W maratonie zresztą też nie, może w biegach średnich.
– Czemu się pani z nimi spotkała?
– Z kim?
No tak zgrywała głupią. Jedni przestępcy często kryli drugich nawet jak dostali kulą albo nożem. Zawieźli ją na komisariat, ale dalej nie chciała nic powiedzieć, więc poszła na dołek. Bo komisaż myślał, że jak posiedzi to zmięknie. Ale nie zmiękła. Następnego dnia była tak samo twarda.
Nonsens pomyślał Maciejewski, ale nie wiedział do czego. Zwłaszcza że przyszedł komendant z pretensjami, że nie mają postępów w śledztwie. Polityczny dupek, pomyślał Maciejewski. Podlizywał się prokuratorowi, bo prokurator zawsze naciskał jak szły wybory, żeby zostać jeszcze raz wybrany. Demokracja, kurwa, powiedział Kowalski, który też słyszał komendanta. Najgorszy system, ale lepszego nie ma.
Postanowili zagrać vabank i przywieźli Bezzębnego i dziennikarza na konfrontację. Ale nic z tej konfrontacji nie wyszło i znaleźli się w ślepym korytarzu.
– Dalej nic nie mamy – powiedział Kowalski.
Maciejewski tylko smętnie pokiwał głową. Nie lubił przyznawać się do poraszki. Bo wierzył, że poraszka zawsze może odwrócić się w zwycięstwo. Taka była jego filozofia życia i przez tą filozofię wygrywał. I dlatego postanowił zakończyć swoje nieopaczne małżeństwo i powiedział żonie, że z nią zrywa. Rozpłakała sie, krzyczała, ale pozostał nieugięty. Z kobietami niestety trzeba twardo i dlatego się nie ugiął. Chociaż jego w środku też bolało przecież byli długo razem. Potem się zezłościła i powiedziała, że go oskubie, ale się nie zmartwił, bo nic nie miał. I nawet najlepszy adwokat by jej nie pomógł. Zresztą spisali intercyzę więc był zabezpieczony. Matka dobrze mu doradziła a śmieli się z niego, że jak słucha matki to jest maminsynek.

– Sprawa torowego zabójcy dalej nierozwiązana – mówił reporter. – Dlaczego policja nic nie robi, dlaczego naraża społeczeństwo na niebezpieczeństwo. Pytamy przechodniów czy czują się bezpiecznie.
Na ekranie pokazała się młoda blądynka. Od razu się Maciejewskiemu nie spodobała. Napewno nie była przechodniem tylko podstawioną aktorką. I rzeczywiście.
– Ja się wogle nie czuję bezpiecznie, bo jestem podobna do tych ofiar i boję się sama chodzić musi ze mną chodzić mój chłopak, z którym chodzę. Bardzo to nie szkodzi, bo on lubi ze mną chodzić, ale czasami jest za dużo szczególnie wtedy, jak chcemy go obgadać z przyjaciółką. Także uważam, że policja się nie wysila i powinna robić więcej.
Maciejewski zły rzucił pilotem w telewizor a potem go wyłączył i przeszedł do ponurych rozważań. Dlaczego nic mu się nie układało? Życie osobiste, śledztwo, nic, kompletnie nic. Jakby ktoś go zaczarował klątwą, powiedział nic ci się nie uda i to się spełniało. Nie chciał się porównywać z Kowalskim, ale Kowalski miał wszystko lepiej. To było niesprawiedliwe.
Zadzwoniła komórka. Musiał ją poszukać, bo nie wiedział gdzie dzwoni, ale po sygnale doszedł.
– Halo?
– To ja.
– Kto? – nie poznał go po głosie.
– Kowalski. Znowu mamy trupa. Nie zgadnie pan gdzie.
– Na torach.
– Tak, ale w wesołym miasteczku. W zamku strachu.
– Już jadę.
Sezon już się skończył i miasteczko było już zamknięte, dlatego odrazu się zorientowali, że trup już dłużej leżał, tylko nikt go nie odkrył. Pewnie to było czwarte morderstwo, a nie piąte, jeszcze przed tym męszczyzną z Parku Włoszczowskiego. Musieli zatkać nosy bo strasznie śmierdział. Patolog też zakrywał chociaż miał doświadczenie. Czasami mordercy zaskakiwali nawet tych doświadczonych. Patolog był kobietą i ofiara też.
– Jak zginęła? – zapytał komisaż, ale patolog nic nie powiedział. Powiedział że da odpowiedź dopiero po sekcji zwłok. Komisaż tego nie lubił, ale nie mógł nic poradzić. Nie mógł kobiety zmuszać. Wiedział że patolog była waleczna feministka i nie pozwalała sobie dmuchać w zupę.
– Chociaż ogólnie – poprosił.
– Cztery ciosy nożem. Wszystkie w serce. Nóż sprężynowy, ale nietypowa klinga. Coś wam to mówi?
Nic nie mówiło. Ale czwarta ofiara i cztery ciosy nożem to było zastanawiające. Maciejewski rozejrzał się, ale zobaczył tylko jadącego w jego stronę świecącego kościotrupa. Krzyknął z przestrachu.
– Haha – zaśmiał się Kowalski, który uruchomił kościotrupa.
Maciejewskiemu nie podobało się, że Kowalski się wygłupia na miejscu zbrodni, ale go nie skrytykował. Nie chciał zadrażniać stosunków w pracy. A był za mało asertywny żeby powiedzieć to tak, żeby Kowalski się nie obraził. Albo żeby nie powiedział, że niema poczucia humoru. Miał poczucie humoru. Zawsze jak opowiadał dowcipy przy wódce, to wszyscy się śmieli. Gdzie te czasy. Westchnął i popatrzył z powrotem na martwą kobietę. Tym razem brunetka. Nie pasowała do shematu. No i nie uduszona, tylko nożem. I nie w parku Włoszczowskim, tylko w wesołym miasteczku. Ironia. Miasteczko wesołe, a człowiek smutny, bo martwy. Chociaż niby martwy nic nie czuje, ale na pewno nie cieszy się, że dalej nie żyje. Maciejewski znowu westchnął. Życie było do bani. To już mógł powiedzieć. Smutna taka refleksja jak ma się dopiero dwadzieścia pięć lat. Zawołał Kowalskiego, żeby przestał straszyć ludzi kościotrupem i mu pomógł. Zapytali techników o DNA i odciski palców.
– Ma odciski palców na ciele – powiedział technik.
– Ktoś ją dotykał? – zapytał komisaż.
– Obmacywał – zaśmiał się Kowalski.
Maciejewski chciał go upomnieć, ale technik się zgodził.
– Tak, chyba się z kimś całowała. Jak weźmiemy DNA ze śliny, będziemy wiedzieli z kim.
– Zróbcie tak.
I tu czekała ich ogromna niespodzianka. Całowała sie z męszczyzną z parku Włoszczowskiego. To była ogromna sensacja. Mieli powiązanie między dwoma ofiarami, dotąd tego nie było. Ale nie wiedzieli, co ich łączyło. Romans, dłuższy związek, małżeństwo czy przygodny seks? Teraz dużo ludzi uprawiało przygodny seks, to było to rozluźnienie norm obyczajowych, co się nie podobało Maciejewskiemu. Nie był jakoś specjalnie katolikiem, ale mu się nie podobało.
Męszczyzna pracował w wesołym miasteczku, ale nie w zamku strachów, tylko na stszelnicy, gdzie podawał karabiny, ale to jednak wyjaśniało, dlaczego znaleźli ją w miasteczku, na pewno się tu dla niepoznaki spotykali.
Śledztwo posuwało się do przodu.

czwartek, 11 września 2014

Czytać marsz!

Opinia z Lubimy czytać o „Kanalii”:

Dzięki Czytelnikowi Maciasowi (jeszcze raz dziękuję ;)) natrafiłam na tę niepozorną książkę i zadaję sobie pytanie gdzie ja byłam przez te wszystkie lata??? Książka została wydana w 2006, potem było drugie wydanie w 2013.

Paweł Pollak napisał klasyczny kryminał w najlepszym stylu i połączył go z warstwa psychologiczno - obyczajową. Z tej symbiozy powstała perełka literacka.

Akcja jest spójna, logiczna i inteligentnie poprowadzona. Bohaterzy, bez zbędnym opisów, przekonująco nakreśleni. Największe jednak wrażenie zrobił na mnie dramat głównego bohatera (chyba tak można go nazwać), którego porażająca spowiedź jest rozpisana na ostatnie kilkanascie stron powieści.

Przed panem Pollakiem czynię głeboki ukłon, a wszystkim tym, co nie czytali nakazuję to zrobić. Tak: ja nie proszę, ale nakazuję ;)

Proszę zatem wykonać polecenie :-)

poniedziałek, 8 września 2014

Książka do grobu

W 30 dni z książkami już się bawiłem, ale że dużo czasu minęło, postanowiłem zabawić się ponownie, kiedy zabawa odżyła na blogach z nowymi pytaniami. Niestety, okazało się, że nie do końca z nowymi, część się powtarzała. Nie mając ochoty na te same, postanowiłem ten zostaw zmodyfikować. Zamieszczam go poniżej, najpierw bez odpowiedzi, żeby można było wygodnie skopiować, jeśli ktoś zechce wykorzystać go na swoim blogu.

Dzień 1 – Najlepsza książka, którą przeczytałeś w zeszłym roku
Dzień 2 – Najnudniejsza przeczytana książka
Dzień 3 – Ulubiony wiersz
Dzień 4 – Książka, która początkowo ci się nie podobała, a potem okazała się jedną z lepszych
Dzień 5 – Książka, którą chcesz przeczytać od dawna, ale jeszcze tego nie zrobiłeś
Dzień 6 – Książka, którą lubisz i która jednocześnie cię drażni
Dzień 7 – Najbardziej przereklamowana książka
Dzień 8 – Książka, która cię rozczarowała
Dzień 9 – Książka, przy której zaśmiewałeś się do łez
Dzień 10 – Lektura szkolna, którą byłeś zachwycony
Dzień 11 – Ulubiona powieściowa scena
Dzień 12 – Ulubiony powieściowy cytat
Dzień 13 – Bohater, z którym się utożsamiasz
Dzień 14 – Najbardziej irytująca bohaterka
Dzień 15 – Najegzotyczniejsza książka, jaką przeczytałeś
Dzień 16 – Ulubiony duet autorski
Dzień 17 – Najgrubsza przeczytana książka
Dzień 18 – Książka z najbardziej zaskakującym zakończeniem (tylko zakończenia proszę nie ujawniać)
Dzień 19 – Książka, który nigdy nie powinna zostać napisana
Dzień 20 – Książka z najlepszą okładką
Dzień 21 – Książka o najciekawszym tytule
Dzień 22 – Książka, którą byś polecił osobie nieczytającej
Dzień 23 – Pisarz, z którym chciałbyś osobiście porozmawiać
Dzień 24 – Pisarz, któremu dałbyś Nobla
Dzień 25 – Głośna książka, której nie przeczytałeś
Dzień 26 – Dawno przeczytana książka, która zrobiła na tobie takie wrażenie, że do dziś ją pamiętasz
Dzień 27 – Książka, którą czytałeś najdłużej
Dzień 28 – Książka, której przytrafiło się coś złego, kiedy ją czytałeś
Dzień 29 – Ulubiony autor, który nie pisze po angielsku
Dzień 30 – Książka, z którą chciałbyś zostać pochowany

A teraz moje odpowiedzi:

Dzień 1 – Najlepsza książka, którą przeczytałeś w zeszłym roku
Paolo Giordano „Samotność liczb pierwszych”. Jak zwykle moje lektury znajdują odzwierciedlenie w moich powieściach, więc jedna z bohaterek „Zbyt krótkiego szczęścia” przyznaje się do przeczytania tej książki.

Dzień 2 – Najnudniejsza przeczytana książka
Jokum Rohde „Księga Jonasza”. Kolega przełożył to z duńskiego, więc chciałem się zapoznać i dzielnie przez te smęty przebrnąłem, a potem dowiedziałem się od kolegi, że nawet redaktorzy poodpadali przy czytaniu.

Dzień 3 – Ulubiony wiersz
„Między nami nic nie było” Adama Asnyka.

Dzień 4 – Książka, która początkowo ci się nie podobała, a potem okazała się jedną z lepszych
„Kochający na marginesie” Johanny Nilsson. Dostałem od Johanny tę książkę razem ze „Sztuką bycia Elą”. Przeczytałem obie i napisałem do autorki, że „Sztuką” jestem zachwycony, tłumaczę i szukam wydawcy, ale z „Kochających” rezygnuję, bo mi się nie podobają. Potem jednak wydawca „Sztuki” zamówił u mnie też przekład „Kochających” i podczas tłumaczenia odkryłem, że to znakomita powieść.

Dzień 5 – Książka, którą chcesz przeczytać od dawna, ale jeszcze tego nie zrobiłeś
Biblia. To znaczy Stary Testament, bo Nowy (w odróżnieniu od licznych katolików) przeczytałem od deski do deski.

Dzień 6 – Książka, którą lubisz i która jednocześnie cię drażni
„Bieguni” Olgi Tokarczuk. Z jednej strony kunszt i klasa znakomitej pisarki, a z drugiej, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne eksperymentowanie z formą opowieści.

Dzień 7 – Najbardziej przereklamowana książka
Wydana w wydawnictwie powiązanym (towarzysko, finansowo, reklamowo) z „Gazetą Wyborczą” i sprzedawana w Publio. Jaki to tytuł, można niemal codziennie przeczytać w tejże gazecie.

Dzień 8 – Książka, która cię rozczarowała
„Adwokat” Phillipa Margolina. Bardzo spodobały mi się „Dowody zbrodni”, więc, jak to mam w zwyczaju, sięgnąłem po kolejną książkę tego samego autora, a tu niemiłe zaskoczenie, rzecz bez pomysłu i bez ikry.

Dzień 9 – Książka, przy której zaśmiewałeś się do łez
A kto nie śmiał się przy „Lesiu”.

Dzień 10 – Lektura szkolna, którą byłeś zachwycony
„Giaur” Byrona. Nigdy nie cierpiałem, czytając lektury, ale żebym wpadał w zachwyt, też nie można powiedzieć. Za to przy frazach „Giaura” zaczęła pojawiać się myśl „piękne to jest”. I później już częściej postrzegałem lektury jako książki, które ktoś o dobrym guście podsuwa mi do przeczytania.

Dzień 11 – Ulubiona powieściowa scena
Jak w „Sposobie na Alcybiadesa” gogowie odkrywają, że „czwororęczni” ósmoklasiści mało co wiedzą.

Dzień 12 – Ulubiony powieściowy cytat
„Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje. Prawie tyle, co dom. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność, nie wieczność, a swój kąt powinien człowiek mieć”. Specjalnie nauczyłem się na pamięć tego pierwszego akapitu z powieści „Kamień na kamieniu” Wiesława Myśliwskiego, żeby zachęcać nim do przeczytania książki.

Dzień 13 – Bohater, z którym się utożsamiasz
Ostatnio to chyba z Robinsonem Crusoe, mam poczucie, że żyję na bezludnej wyspie.

Dzień 14 – Najbardziej irytująca bohaterka
Izabela Łęcka z „Lalki”. Miałem ochotę udusić gołymi rękami.

Dzień 15 – Najegzotyczniejsza książka, jaką przeczytałeś
„Obieżyświat. Nowe Przygody” Macieja Kuczyńskiego. Miałem niecałe dwanaście lat, teraz pamiętam tylko odurzenie azjatyckimi klimatami i fascynację opisywaną grą, czymś w rodzaju rugby na koniach, gdzie za piłkę służył korpus kozła (jeśli dobrze pamiętam – nazwy nie udało mi się odszukać).

Dzień 16 – Ulubiony duet autorski
Bez dwóch zdań Maj Sjöwall i Per Wahlöö. Z ich kryminałami zetknąłem się na studiach. Wtedy na polski przełożone były z tej serii tylko cztery tytuły, na szczęście dosyć szybko musieliśmy czytać książki po szwedzku, więc w tym języku mogłem kontynuować.

Dzień 17 – Najgrubsza przeczytana książka
Tego to nie wiem. Pewnie jakieś trzytomowe dzieło w rodzaju „Potopu” Sienkiewicza.

Dzień 18 – Książka z najbardziej zaskakującym zakończeniem (tylko zakończenia proszę nie ujawniać)
Zaskoczyło mnie zakończenie „Wichrowych Wzgórz” Emily Brontë. Typowałem zupełnie inne, potem musiałem przyznać, że moje było bez sensu, jej logiczne, zamykające całość jak ostatni kawałek puzzle.

Dzień 19 – Książka, który nigdy nie powinna zostać napisana
„Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Autora wymieniam, bo widziałem fragment niemieckiego teleturnieju, w którym zawodnik na pytanie, jaki tytuł nosi biografia Muhammada Ali, po krótkim, acz intensywnym namyśle odparł: „Mein Kampf”.

Dzień 20 – Książka z najlepszą okładką
„Er ist wieder da” Timura Vermesa (polskie wydanie: „On wrócił”). Co do samej książki, to chociaż mi się podobała, przyznaję rację krytykom, że banalizowanie Hitlera, wykorzystywanie zbrodniarza do wskazania problemów, które są niczym w porównaniu z jego zbrodniami, i (niewłaściwe) pokazywanie go tak, że czytelnik nabiera do niego sympatii.

Dzień 21 – Książka o najciekawszym tytule
Dla mnie taką niezmiennie pozostaje „Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret” Håkana Nessera. Świetna powieść o dojrzewaniu chłopaka w latach 60. ubiegłego wieku (a nie kryminał, jak widnieje na okładce polskiego wydania).

Dzień 22 – Książka, którą byś polecił osobie nieczytającej
Podstawowe kryterium: ciekawa, z wartką akcją, taka, którą się czyta jednym tchem. A konkretny tytuł, to już zależnie od upodobań gatunkowych adepta czytelnictwa (jeśli nie czyta, to na podstawie filmów można ustalić).

Dzień 23 – Pisarz, z którym chciałbyś osobiście porozmawiać
Z Cariną Rydberg. Baba nie odpowiada na moje maile, żeby dała zgodę na wydanie „Za krawędzią nocy” w formie elektronicznej.

Dzień 24 – Pisarz, któremu dałbyś Nobla
Do niedawna takim moim murowanym kandydatem był Tadeusz Różewicz, a nowego jeszcze sobie nie znalazłem.

Dzień 25 – Głośna książka, której nie przeczytałeś
Trylogii Millennium Stiega Larssona.

Dzień 26 – Dawno przeczytana książka, która zrobiła na tobie takie wrażenie, że do dziś ją pamiętasz
„Sto lat samotności” Márqueza. Choć może bardziej od treści pamiętam, jakie wrażenie na mnie zrobiła :-)

Dzień 27 – Książka, którą czytałeś najdłużej
Nie wiem, czy rzeczywiście najdłużej, ale dokładnie pamiętam, że „Dzwon Islandii” Halldora Laxnessa czytałem równo rok. A pamiętam, bo zacząłem latem nad jeziorem i skończyłem następnego lata nad tym samym jeziorem.

Dzień 28 – Książka, której przytrafiło się coś złego, kiedy ją czytałeś
W trakcie czytania przeze mnie nie ucierpiała żadna książka :-)

Dzień 29 – Ulubiony autor, który nie pisze po angielsku
Na swój użytek dodam „ani po szwedzku”, żeby wyłączyć drugi częsty język. I powiem Juliusz Verne. Oczywiście nie teraz, tylko kiedyś.

Dzień 30 – Książka, z którą chciałbyś zostać pochowany
Z „Kanalią” i z „Niepełnymi”.

poniedziałek, 1 września 2014

Będąc Wielką Pisarką, czyli o skutkach łączenia wody sodowej z alkoholem

Poprzedni weekend, sobota, około południa. Czekając na start drugiej edycji LiteraTury, rozglądam się po strzelińskim rynku. Ludzi praktycznie nie ma, ale do imprezy jeszcze trochę czasu zostało. W knajpianym ogródku dostrzegam siedzące przy stoliku postaci w białych strojach: pisarze, bo na biało mieliśmy się ubrać. Podchodzę, żeby pogadać i lepiej się poznać. Odbyło się wprawdzie spotkanie zapoznawcze, ale jest nas za dużo, żeby wszystkich od razu spamiętać.

Jedna z pisarek, nazwisko raczej znane, pociąga piwo z kufla. To powoduje moją rezerwę, bo o ludziach, którzy piją od południa i na dodatek w pracy – a my, było nie było, jesteśmy w pracy – mam nie najlepsze mniemanie. Rezerwa objawia się tym, że się nie przysiadam, tylko przystaję. A po pięciu minutach odchodzę, bo tyle mi wystarczy, by się zorientować, z jakim typem mam do czynienia. Ze skrajną egocentryczką, która nie potrzebuje rozmówców, a jedynie słuchaczy, cudzej wypowiedzi słucha tylko po to, by się w odpowiednim miejscu móc wtrącić z tekstem „A ja…”, nigdy nie zadaje interlokutorowi pytań, bo i po co, skoro za grosz jej nie obchodzi, co ktoś poza nią ma do powiedzenia.

W ten sposób poznałem Wielką Pisarkę. Odwrotnie to nie zadziałało, bo przez te pięć minut nie wzbudziłem żadnego zainteresowania Wielkiej Pisarki, byłem jedynie kolejną parą uszu, które odeszły od stolika tak samo anonimowe, jak do niego podeszły. Ale przyszło mi zatęsknić za tym ignorowaniem mojej osoby, bo kiedy Wielkiej Pisarce podpadłem, usłyszałem, że włażę w dupę Wielkiemu K., czyli dowodzącemu zespołem organizującym całą imprezę, oraz zostałem nazwany pożytecznym idiotą, żeby zacytować tylko to, co nadaje się do cytowania.

Ale nie uprzedzajmy faktów. Zapomniawszy o Wielkiej P., w przekonaniu, że nie będę już miał z nią większego kontaktu, udaję się pod wieżę, gdzie organizatorzy ze stowarzyszenia Sztukater rozstawiają stoisko z naszymi książkami. Idzie im to jak po grudzie. Niewiele myśląc, organizuję sobie stolik i rozkładam na nim swoje książki. Okazuje się to doskonałym pomysłem, nie giną w masie pozostałych, informacja, że wyłożone kryminały są autorstwa tego gościa, który je sprzedaje, sprawia, że czytelnicy się zatrzymują. Opowiadam im o swojej twórczości, niektórzy kupują. Po jakimś czasie dołącza do mnie inna autorka, która przez Wielką P. też zostanie uznana za pożyteczną idiotkę. Dokłada swoje książki i teraz zachęcamy, że jeśli kogoś nie interesuje kryminał, może nabyć powieść obyczajową.

Nasze wysiłki, by nakłonić przechodniów do podejścia do stolika, parodiuje jedna z zaproszonych śpiewaczek, wołając „ciepłe bułeczki sprzedajemy”. Osobiście się nie gniewam, cieszę się, że śpiewaczce poprawił się humor, bo dziesięć minut wcześniej była pogrążona w czarnej rozpaczy, że organizatorzy przewidzieli jej występ na stojąco, a ona musi mieć krzesło. Jej dramatycznie ze łzami w oczach powtarzane „Jak ja będę śpiewała bez krzesła?” naprawdę chwytało za serce, bardziej niż żale dziecka, które od trzech dni nic nie jadło. Tylko proszę mnie nie pytać, dlaczego sobie tego krzesła nie skombinowała. Naprawdę nie wiem. Może dlatego, że w Carnegie Hall artystom przynoszą.

Ze spotkania autorskiego w wieży wychodzi jedna z pisarek starszego pokolenia. Kręci głową i wyraźnie zdegustowana mruczy pod nosem, że młodziutka wolontariuszka, które je prowadziła, robiła to „nieprofesjonalnie”. Nie wiem, kim jest ta pisarka, jej nazwisko podczas prezentacji nic mi nie powiedziało, ale to wcale nie znaczy, że normalnie nie udziela wywiadów Beresiowi i Szczuce. Pytam Pożyteczną Idiotkę, która ma już swoje spotkanie za sobą, jak ocenia prowadzenie. Dowiaduję się, że dziewczyna nie ma wprawdzie doświadczenia, w tym wieku trudno mieć, ale jest solidnie przygotowana, stara się i ogólnie wypada pozytywnie. Moje spotkanie w niedzielę potwierdzi opinię Pożytecznej Idiotki: wolontariuszka chce się uczyć, korzysta z udzielanych jej wskazówek i ma dryg do prowadzenia takich rozmów. Ale oczywiście doświadczenie powinna zdobywać gdzie indziej, a nie na imprezach typu LiteraTura, które swoją obecnością zaszczyca pisarska crême de la crême.

Pytam też o frekwencję. Jest źle. Ludzi praktycznie nie ma, wygląda na to, że chodzimy sami na swoje spotkania. Zresztą widać to też na dole, rynek jest pustawy, mało kto przychodzi zajrzeć na stoiska. Organizatorzy mimo że mają nagłośnienie, nie zapowiadają poszczególnych spotkań, nie rozdają żadnych ulotek je reklamujących. Następnego dnia odkryję kolejną przyczynę tej nikłej frekwencji: plakat imprezy jest fatalny, zapowiada wielkie wydarzenie kulturalne, wymienia uczestników, tyle że nie ma słowa gdzie, kogo i o której godzinie można spotkać. Czytelnik albo słuchacz ma sam sobie ustalić.

Czas na posiłek. Serwują w miejscowym liceum, idziemy tam. Na miejscu chlew. Jedzenie wyłożone na ławkach w foliowych workach w postaci zmarzniętych brył, które po rozłupaniu mamy sobie podgrzać w mikrofalówce. Do rozłupywania są plastikowe łyżki i nożyki, zużyte wszędzie się walają. Konsystencja potraw jest taka, że trudno ustalić, co przygotowano, nie ma nikogo, kto by informował, posprzątał, podawał, by całej tej, nomen omen, kuchni nie było widać. Ironizuję, że prawdziwy Hilton, ale zostaję.

Pod wieczór łapie nas deszcz, zwijam swoje stoisko, bo nie mam parasola, i idę na spotkanie autorskie jednego z kolegów. Niestety, nie ma gdzie usiąść, bo organizatorzy uznali, że widzowie będą stać (poroniony pomysł), do tego odbywają się dwa spotkania równolegle, a akustyka wieży jest taka, że jedno zagłusza drugie. W parę osób uznajemy, że wolimy pogadać ze sobą przy piwie. Trudno też, żeby autor miał do nas o to pretensje, wiadomo, że tak naprawdę liczy się obecność ludzi z zewnątrz, a to, czy ktoś z „białych” przyszedł, czy nie, jest bez znaczenia, cały czas rozmawiamy przecież ze sobą prywatnie, wymieniamy doświadczenia i poglądy.

I rzeczywiście, w lokalu koleżanka opowiada pasjonująco o swojej książce poświęconej haftom kaszubskim. Niestety, dosiada się do nas Wielka P. i informuje, że piękne hafty to wychodzą po paru piwach. Ale to dopiero początek. Wielka P. jest w wyśmienitym nastroju. Później przyzna się, że wypiła cztery piwa, a z mojego doświadczenia wynika, że oliwa, która daje sobie w szyję od południa, zwykle zaniża ilość wypitego alkoholu przynajmniej o połowę. Później też dowiemy się, że Wielka P. leczyła tymi piwami stres związany z fatalną organizacją imprezy (taki sposób radzenia sobie ze stresem jest objawem pewnej choroby; Wielka P. wprawdzie twierdzi, że normalnie nie pije, ale dla tej choroby to typowe, że człowiek się do niej nie przyznaje). Pierwsze kłopoty Wielkiej P. zaczęły się już przy dojeździe do Wrocławia, bo miała nienaładowaną komórkę, co spowodowało perturbacje w ustaleniu, z której stacji organizatorzy mają ją odebrać. Ktoś mógłby naiwnie uważać, że za ładowanie komórki odpowiada jej właściciel, ale dla Wielkiej P. jest oczywiste, że w chwili, kiedy informuje organizatorów o rozładowującej się baterii, z lądowiska przy siedzibie organizatora podrywa się helikopter, leci w stronę pociągu, a odpowiednio wyszkolony wolontariusz spuszcza się na drabince i przez okno podaje Wielkiej P. naładowaną komórkę. Na dworzec po Wielką P. przyjeżdża inny autor, co ją oburza. Ktoś inny może by się nawet ucieszył, że odbiera go człowiek, z którym z definicji ma więcej wspólnych tematów, uznał, że to przecież obojętne, jakim samochodem się jedzie, grunt, że jest transport, ale dla Wielkiej P. to najwyraźniej afront. Będąc Wielką Pisarką nie odebrał mię przędstawiciel organizatora. Następne pretensje dotyczą tego, że odcinek autostrady, którym można dojechać w stronę Strzelina, jest płatny, o czym nikt Wielkiej P. ani jej kierowcy nie uprzedził, w efekcie ani kierowca, ani pasażerowie nie mają gotówki. Nie da się co prawda wjechać na autostradę bez świadomości, że jest ona płatna, bo jeśli nawet nie zauważyło się znaku drogowego, który o tym informuje, to na bramce trzeba pobrać bilet, ale Wielkiej P. i jej towarzystwu najwyraźniej się to udało. I Wielka P. opisuje nam w formie thrillera szukanie drobnych, by zebrać na opłatę przy wyjeździe, chyba chcąc zasugerować, że gdyby nie zdołali ich znaleźć, samochód zostałby na wieki wieków na autostradzie. Niestety, organizator zawalił na całej linii i nie przekazał Wielkiej P., że również na dolnośląskiej prowincji można się posługiwać kartami płatniczymi. Nie chcę go tu bronić, bo taki brak informacji jest skandaliczny, ale niech na surowej ocenie jakoś zaważy fakt, że przynajmniej poinformował Wielką P., gdzie leży Strzelin, bo bez tego najwyraźniej nigdy nie zdołałaby tam dotrzeć.

„Nikt mi nie powiedział” jest częstym zarzutem Wielkiej P. Nikt jej na przykład nie powiedział, że w internacie, w którym mieszkamy, jest zakaz spożywania alkoholu, więc Wielka P. jest oburzona, że portierka grozi nam wezwaniem policji, kiedy w nocy mocno hałasujemy, a stołowa zastawa nie pozostawia wątpliwości pod wpływem czego. Co prawda wieczorem, kiedy decydujemy się przenieść z knajpy do internatu, o tym zakazie rozmawiamy (i świadomie decydujemy się go zignorować), ale Wielka P. nas nie słucha. Właśnie opowiada swój kolejny świński dowcip. Bo od haftów Wielka P. przeszła do tematyki seksualnej, ze szczególnym uwzględnieniem onanizmu. Sadzi jeden gruby dowcip za drugim, wtrąca, jakie skojarzenia wywołują u niej neutralne słowa w ustach rozmówców („jak okulista, to pewnie onanista”), popisuje się znajomością sprośnych wierszyków. Zdaje się w ogóle nie zauważać, że jej teksty kwitowane są nie śmiechem, tylko zażenowanym milczeniem, że nikt z towarzystwa nie podejmuje rękawicy i nie opowiada dowcipu z tej samej kategorii, że usiłujemy wrócić do rozmów o literaturze. Chociaż przepraszam, to ostatnie akurat zauważa, bo się włącza: „Nienacki miał kompleksy, dlatego jeździł czerwonym cabrio, wyrywał na nie laski i dymał je po spotkaniach autorskich”.

Kontynuujemy imprezę w internacie, kiedy pojawia się Wielki K. Wielki K. jest, powiedzmy, bardzo specyficznym typem: do wszystkich o wszystko ma pretensje, naskakuje na ludzi często w nieprzyjemny sposób, nigdy nie przyzna się, że coś zrobił źle. Można sobie z nim poradzić, tylko trzeba się zorientować, co to za osobowość, i z jednej strony nie pozwolić sobie wejść na głowę (kto będzie pokornie wysłuchiwał, ma przerąbane), ale z drugiej nie reagować na pretensje, z których nic nie wynika i które nic nie wnoszą. Wielkiemu K. nie podoba się, że mieszkamy w innych pokojach, niż wcześniej przydzielone. Uprawia sztukę dla sztuki, bo nie ma to najmniejszego znaczenia, nie ma też zamiaru nas przenosić i temat zostałby zamknięty, gdyby puścić to mimo uszu, ale próba wyjaśniania, dlaczego tak się stało, prowadzi do dyskusji. Jałowej. Potem Wielki K. pyta, czy ktoś ma jakieś życzenia. Wielka P. zgłasza, że chce pomidorów i ogórków, i okrasza to pretensjami (skądinąd słusznymi), że wcześniej warzyw nie było. Wielki K. odrzuca zarzut, Wielka P. traktuje to chyba jako odmowę, bo zaczynają się kłócić. Wielka P. nie zna jeszcze dobrze Wielkiego K., nie wie, że ten werbalnie nie przyzna się do zarzutu, ale de facto tak i następnego dnia będzie czekała na nią skrzyneczka pomidorów i ogórków (rzeczywiście czekała, tylko nie było ich czym pokroić, bo nie dano nam noży :-).

W późniejszej relacji Wielka P. będzie twierdzić, że Wielki K. groził nam opublikowaniem jakichś zdjęć na Facebooku. Najwyraźniej w tym momencie jeszcze się ze mną solidaryzuje, bo Wielki K. wcale nie kieruje groźby pod naszym adresem, lecz wyłącznie pod moim, w reakcji na to, że dwukrotnie złośliwie zwracam mu uwagę, żeby nie mówił „Norwedzy”, tylko „Norwegowie” (złośliwie, bo niektóre słowniki dopuszczają tę pierwszą formę, ale Wielki K. o tym nie wie). Trzeba być naprawdę kiepskim psychologiem, żeby nie dostrzec, że po prostu nie umie znaleźć ciętej riposty (a do tego, że robi błędy, się nie przyzna), ale we wspomnieniach Wielkiej P. urasta to do rozmiarów groźby karalnej. Wielka P. zresztą szybko przestaje traktować mnie jako sojusznika, bo w pewnym momencie mam jej tak dosyć, że na nią naskakuję, ujawniając, co o niej myślę.

Do nocy dyskutujemy o imprezie. Bronię organizatorów. Nie mam w tym momencie świadomości, jaką organizacyjną katastrofą jest impreza, o wielu faktach dowiaduję się dopiero następnego dnia, zakładam, że pretensje wynikają z zetknięcia się z Wielkim K., które na początku rzeczywiście może być szokiem, z koncepcji imprezy (autorzy mają sami wychodzić do czytelników), która rzeczywiście pisarzowi nie musi się podobać, i zwykłych organizacyjnych niedoróbek, które pisarze z zadartym nosem potrafią rozdmuchać do niebotycznych rozmiarów. Ale uznaję racje Wielkiej P., że na przykład niedopuszczalne jest, by prowadzący spotkanie autorskie miał włączony telefon i odchodził porozmawiać, kiedy ktoś do niego dzwoni. W drugą stronę to nie działa. Wielka P. nie chce słuchać, że współpracuję z tymi ludźmi od dawna, że zorganizowali mi sporo udanych spotkań autorskich. Dowiaduję się, że uprawiam dumping, bo nie dostaję za te spotkania pieniędzy. Jakoś nie przypominam sobie, bym wysiudał Wielką P. z jakiegoś spotkania, dlatego że biblioteka czy szkoła musiała jej zapłacić, a mnie mogła zaprosić za darmo. Przypominam sobie za to całą trasę, w której uczestniczyłem razem z cenionymi autorem powieści dla młodzieży. Ceniony Autor ma od groma płatnych spotkań, ale przyjął zaproszenie od Sztukatera, uznając, że spotkanie bezpłatne jest formą reklamy. I jeśli wobec kogoś stosował dumping, to chyba sam wobec siebie.

To, że śmiem bronić organizatorów, zamiast bezwarunkowo i bezkrytycznie podporządkować się opinii Wielkiej P., w połączeniu z tym, że mam ją za osobę, która wyżej sra, niż dupę ma (wedle jej sformułowania, nie mojego), wywołuje jej niepohamowaną wściekłość. Moje relacje z Wielkim K. zostają określone zwrotami, które nie nadają się na tym blogu do powtórzenia, mimo że niejeden wulgaryzm można w moich tekstach znaleźć. Mogę tylko powiedzieć, że nikt mnie w życiu tak nie zjebał, żeby zastosować poetykę i sposób wyrażania się Wielkiej P. Mniej uwłaczające byłoby, gdyby mnie opluła. Przy tym wszystkim Wielka P. wyraża zatroskanie o moją godność, gdyż z drugiej ręki dowiedziała się, że Wielki K. pomiata mną na spotkaniach autorskich. No to chroń mnie, Panie Boże, przed takimi przyjaciółmi jak Wielka P., z wrogami, którzy mną „pomiatają”, radzę sobie sam.

Następnego dnia Wielka P. tokuje na ganku, po raz n-ty powtarza, że zmarnowała dwa dni, bo mogła przez ten czas pisać, po raz n-ty żali się, że wyłożyła pieniądze na pociąg, i informuje, że zabiera się z imprezy, ale nie autobusem organizatorów, bo nic więcej od nich nie przyjmie. Z tego też względu nie zjadła śniadania. Co prawda wypiła kawę, którą również dostarczyli nam organizatorzy, gdyż bez kawy nie może wytrzymać, jednak po wypiciu kawy mogła już w pełni zademonstrować swoją bezkompromisowość. Niestety, tylko współuczestnikom, gdyż nikogo z organizatorów nie ma. Też jestem świadkiem jej heroicznego protestu, ale już się nie odzywam, nie zamierzam więcej z Wielką P. rozmawiać, cieszę się, że to wulgarne, ordynarne babsko zniknie mi z oczu.

LiteraTura II była organizacyjną katastrofą i to trzeba przyznać. Warto jednak by się skupić na zarzutach rzeczywiście zasadnych, a nie mieć pretensje o to, że nie można się z organizatorem porozumieć, bo nie naładowało się komórki. Albo kręcić nosem, że warunki w szkolnym internacie nie odpowiadają tym w trzygwiazdkowym hotelu, skoro z góry było wiadomo, gdzie będzie się nocować. Albo robić z igły widły, że organizatorzy raz nie podstawili autobusu (mieszkamy sześć kilometrów od Strzelina), skoro tylu uczestników ma samochody, że z dojechaniem nie ma najmniejszego problemu. Albo zgłaszać pretensje, że na spotkaniu zapoznawczym nie ma widzów, bo nie wyczytało się w programie, że to spotkanie zapoznawcze, a nie dla publiczności.

Drugą kategorią zarzutów są pretensje o koncepcję imprezy. Autorzy mają być ubrani na biało, mają być aktywni, zachęcać czytelników, spotkania autorskie odbywają się na stojąco. Tak sobie wymyślili organizatorzy. Można tej koncepcji nie akceptować i po prostu odrzucić zaproszenie. Można akceptować częściowo i wziąć w imprezie udział, uznając, że plusy przeważają minusy. Można z koncepcją polemizować, wskazywać na jej praktyczne niedogodności (biały strój zbyt szybko się brudzi) czy że nie daje zamierzonych wyników, ale trudno zakwalifikować niepodobającą się komuś koncepcję jako złą organizację. To tak, jakby Wielka P. została zaproszona na wesele abstynentów, po czym urządziła dziką awanturę, że nikt jej nie uprzedził, że abstynenci nie piją, ona wprawdzie też nie pije, ale na weselu wóda musi być, bo zawsze na weselach jest, i ona jak do państwa młodych nie przepije, to będzie nieszczęśliwa.

I wreszcie zarzuty zasadne. Jedna sprawa to posiłki, rzecz mniej ważna, bo można było na Hilton machnąć ręką i pójść na pizzę, i tak następnego dnia wszyscy zrobili. Druga, kluczowa, to niemal całkowity brak publiczności. Przyjechaliśmy, żeby zaprezentować swoje książki, opowiedzieć o swojej twórczości, i nie mieliśmy komu. A organizatorzy mieli w ręku samograj, ich zaproszenie przyjął zagraniczny autor poczytnych horrorów, nazwisko z pierwszej światowej ligi. Tymczasem na pierwszym spotkaniu z Zagranicznym Autorem we wrocławskiej księgarni, jeśli nie liczyć osób powiązanych z LiteraTurą (pisarzy lub organizatorów), było mniej ludzi, niż przychodzi na spotkania autorskie nieznanego szerszej publiczności Pawła Pollaka. Skoro organizatorzy nie potrafią przy bardzo głośnym nazwisku przyciągnąć setki osób, żeby potem dla innych autorów siłą inercji pozostało po piętnaście, to jest to wyłącznie ich nieudolność, której żadne zewnętrzne okoliczności nie usprawiedliwiają.

Ale jest też kwestia reakcji. Człowiek przyjeżdża, orientuje się, że nic nie działa. Zaproszeni muzycy dowiedzieli się na przykład, że nie ma sprzętu, który im obiecano, i nie mają na czym grać. Czy siedli w knajpie i wściekając się na organizatora, tankowali jak Wielka P.? Która zresztą swoje tankowanie wyjaśnia dosyć oryginalnie, że nie miała co pić, bo w knajpie nie podawano kawy (dla tych, którzy nie orientują się w strzelińskiej gastronomii: dwieście metrów dalej znajdował się lokal z kawą). Nie. Zakasali rękawy i załatwili sobie sprzęt we własnym zakresie. Pisarka, która ma mieć spotkanie równolegle ze mną, widząc, jak te spotkania wyglądają, proponuje, żebyśmy połączyli siły: nie będziemy rozbijać na dwie grupy skąpej publiczności i nie będziemy się nawzajem zagłuszać. A też mogłaby, zamiast szukać rozwiązań, uznać, że nic tylko się uchlewać.

Powiedzmy, że ktoś jest niezaradny albo, jak Wielka P., przyzwyczajony, że wszystko podsuwa mu się pod nos. W porządku. No to niech postawi na imprezie krzyżyk, weźmie swojego laptopa, którego ma ze sobą, i niech pisze, skoro goni go termin oddania książki. Zamiast biadolić i w kółko powtarzać każdemu, kto chce słuchać i kto nie chce słuchać, że organizatorzy zmarnowali mu dwa kluczowe dni życia i niemal pozbawili środków do życia, zmuszając do wydania własnych pieniędzy na pociąg. Swoją drogą ciekawe, że tak bezkompromisowo zwalczająca „dumping” Wielka P. przyjeżdża z dość daleka na imprezę, za którą nie tylko nie dostanie honorarium, ale nawet zwrotu kosztów podróży (a zwrot kosztów jest standardem; miałem blisko, to pojechałem, gdyby impreza odbywała się w miejscu zamieszkania Wielkiej P., nie przyjąłbym zaproszenia).

Moje osobiste plusy i minusy LiteraTury. Sprzedałem trochę swoich książek, przy czym bywałem już na imprezach, gdzie zeszło mniej, czyli plus. Liczyłem jednak, że sprzedam więcej, że Zagraniczny Autor okaże się magnesem dla czytelników, a mnie skapnie. Czyli minus. Spotkanie autorskie na minus, nie licząc „białych”, była jedna osoba, czyli na mnie i koleżankę wypadło po pół, co stanowi frekwencyjny rekord na dole skali. Spotkanie z Wielkim K., które dla Wielkiej P. okazało się traumą, dla mnie jest neutralne, Wielki K. nie waży się na mnie krzyczeć. Odnowienie znajomości z ludźmi, których poznałem podczas pierwszej edycji, oraz nawiązanie nowych trzy plusy. Spotkanie z Wielką P. minus jak stąd do Moskwy. Mimo to towarzysko do przodu, bo każda z osób, którą polubiłem, jest tak ciekawym i fantastycznym człowiekiem, że jej poznanie warto było okupić nawet spotkaniem z kimś do tego stopnia nieprzyjemnym co Wielka P. Zawodowo raczej kiepskawo, ale w przypadku nieznanego autora spotkanie, na którym pojawia się jeden czytelnik albo żaden, jest przykrym chlebem powszednim. I dlatego nie ma powodu, żeby rozdzierać szaty. A kiedy człowiek widzi, jak Wielka P., która zna tylko aule nabite publicznością po brzegi, której normalnie spotkania organizuje zawodowa agencja PR, a nie amatorskie stowarzyszenie, która nocuje w Astoriach, a nie w internatach, którą ugaszczają francuskimi specjałami, a nie łazankami z mikroweli - toczy pianę i histeryzuje, jakby ktoś jej wymordował rodzinę albo wybuchła trzecia wojna światowa, to przesłania mu to skalę organizacyjnych niedoróbek. Bo wtedy cała uwaga skupia się na histeryczce, całość z rzeczy wkurzającej staje się śmieszna i groteskowa.


PS. To miała być pointa, ale okazuje się, że Wielka P. nie ograniczyła się do obsmarowywania organizatorów (do czego ma święte prawo). Podobno grozi im sądami i prokuratorem, choć żadnego przestępstwa nie popełnili (jeśli ktoś naruszył przepisy, to Wielka P. pijąc w internacie), podobno udało się jej też doprowadzić do tego, że jedna z sieci księgarskich zerwała ze stowarzyszeniem współpracę. Jeśli to prawda, oznacza to, że Wielka P. małostkowo mści się za… no właśnie, za co? Organizatorzy nikogo nie oszukali ani nie działali w złej wierze, nie zorganizowali tej imprezy, żeby się kosztem pisarzy wzbogacić, tylko chcieli zrobić coś dobrego dla kultury, zebrać pieniądze na dom dziecka. Zgoda, totalnie im nie wyszło, położyli imprezę koncertowo, ale jeśli dla Wielkiej P. jest to powód, żeby ich niszczyć, to powiem tak: Sztukater organizacją LiteraTury II owszem sięgnął dna, ale Wielka P. przez swoją reakcję plasuje się pod trzymetrową warstwą mułu.

PS II. Będę kasował wszystkie komentarze, pozwalające zidentyfikować Wielką P., więc proszę bez nazwisk i linków.