czwartek, 28 sierpnia 2014

Propozycja wydawnicza

Opowiadanie pt. „Propozycja wydawnicza” udostępniłem niecały rok temu blogowi Książki Oli jako tekst towarzyszący wywiadowi. Ponieważ później usunąłem je ze swojej strony, powstała paradoksalna sytuacja, że moje opowiadanie jest dostępne tylko na cudzym blogu. Likwiduję więc ten paradoks, kończąc wakacyjny cykl powtórkowych tekstów.

PROPOZYCJA WYDAWNICZA

(Opowiadanko żart, choć tym, dla których to są realia, wcale nie jest do śmiechu)

„Staremu śniły się lwy”. Ostatnie zdanie, ostatnia kropka i euforia. Mój pierwszy utwór, nad którym pracowałem blisko rok, był gotowy. Wcisnąłem Ctrl+P i z niecierpliwością patrzyłem, jak drukarka wypluwa kolejne kartki. W końcu trzymałem w ręku moje dziecko. Jako jego matka odczuwałem niesłychane szczęście, zapomniawszy już o bólach porodowych, jako ojciec patrzyłem na nie z dumą, widząc w nim samą doskonałość.
Tę doskonałość musiał jeszcze dostrzec jakiś wydawca, co w przypadku debiutanta wcale nie było oczywiste, ale w tej chwili nie miałem wątpliwości, że w księgarniach w działach z literaturą piękną między Hellerem a Hłaską pojawi się moja książka.
Przejrzałem strony internetowe wydawnictw, żeby dowiedzieć się, w jakiej formie powinienem przesłać tekst. Dobrze, że to zrobiłem, bo okazało się, że jedne prosiły o wersję elektroniczną, uznając nadsyłanie maszynopisów za niedopuszczalne, skandaliczne, wręcz zbrodnicze („proszę szanować lasy”, „czy państwo naprawdę chcą, żeby nam się urwał sufit?”), a drugie wręcz przeciwnie („dbajcie o nasze oczy, oślepniemy, czytając to wszystko na monitorach!”).
Trzymając się ściśle zaleceń, wysłałem moje dzieło do dwudziestu oficyn i zacząłem niecierpliwie wyczekiwać odpowiedzi. Każdy dzwonek telefonu, każdy niebieski pasek zapowiadający nowego maila wywoływał u mnie palpitację serca, ale dzwonili i pisali członkowie rodziny, znajomi i współpracownicy. Wydawcy nie.
Po miesiącu zrozumiałem, że moje nadzieje na błyskawiczną odpowiedź wynikały jedynie z niecierpliwości debiutanta.
Po dwóch miesiącach byłem całkowicie spokojny, bo dowiedziałem się, że wydawnictwa dostają po kilka propozycji dziennie i potrzebują czasu, żeby je wszystkie przeczytać.
Po trzech miesiącach nabrałem przekonania, że mój tekst trafił do redakcyjnych koszy, plastikowych lub wirtualnych.
Po czterech pożałowałem, że zachciało mi się zostać pisarzem.
Po pięciu zadzwoniłem do wydawnictwa Wabik, które podawało na swojej stronie internetowej, że udziela odpowiedzi w ciągu kwartału.
– Pan chyba żartuje – redaktor, który znalazł dla mnie czas już po moim dziesiątym telefonie, był bardzo zdziwiony oczekiwaniami, że wydawnictwo odpowie w obiecanym terminie – dostajemy tyle maszynopisów, że redakcja wygląda jak Biblioteka Narodowa, nie mamy ludzi, żeby przeczytać to w trzy miesiące, czeka się co najmniej rok.
Ta odpowiedź – choć nie wyjaśniała, dlaczego Wabik podaje termin, o którym z góry wie, że go nie dotrzyma – paradoksalnie mnie ucieszyła. Dotychczasowy brak reakcji nie oznaczał jeszcze odrzucenia mojej propozycji.
I rzeczywiście. Powoli zaczęły spływać odpowiedzi. Mailem. Odmowne.
„Pański utwór nadaje się do publikacji – pisało wydawnictwo Beris – ale, niestety, na najbliższe dwa lata mamy już wypełniony plan wydawniczy”.
Odpisałem grzecznie, że nie śpieszy mi się, mogą mnie umieścić w planie wydawniczym na trzeci rok. Moja cierpliwość została milcząco odrzucona.
„Dziękujemy za nadesłanie Pańskiej twórczości, ale nie mieści się ona w naszym profilu wydawniczym” – oceniło wydawnictwo Symbol.
Zdziwiłem się, bo przed wysyłką starannie zapoznałem się z ofertą wszystkich wydawnictw, żeby nie fatygować tych, które wydawały inny rodzaj literatury. Jeszcze raz przejrzałem książki Symbolu, których całkiem sporo mam na półkach. Nie potrafiłem dostrzec, pod jakim względem wypadam z profilu. Aż w końcu mnie oświeciło: patrzyłem na tytuły, a powinienem na autorów. Symbol wydawał noblistów. Ja Nobla w dorobku nie miałem.
Ale okazało się, że może być gorzej. Wydawnictwo Kazimierz i S-ka postanowiło nie owijać w bawełnę i przywaliło mi z grubej rury: „Grafomania, przy której Mniszkówna to wybitna pisarka. Nie wiemy, czym powinien Pan się zajmować, ale wiemy, czym nie powinien: pisaniem”.
Najpierw ogarnęło mnie oburzenie, że przecież się nie znają. Potem ochłonąłem i dotarło do mnie, że jednak się znają, nie byli to przypadkowi ludzie, tylko tacy, którzy na literaturze zęby zjedli. Ocena renomowanego wydawnictwa musiała być miarodajna. Pogrążyłem się w rozpaczy. Z marzeń o pisarstwie nici.
Uroczyście spaliłem oryginał i przyszykowałem sobie stryczek. Kiedy stałem już na taborecie, komórka rozbrzmiała arią toreadora z „Carmen”. Uznałem, że powinienem odebrać. Ostatecznie samobójstwo nie jest powodem, żeby być niegrzecznym. A że komórkę miałem w kieszeni spodni, grzeczność nie wymagała ode mnie żadnego wysiłku.
– Dzień dobry, moje nazwisko Brysz, jestem właścicielem wydawnictwa Pergamin.
Rozluźniłem pętlę, odpowiedzi odmowne przychodziły mailem, nikt wcześniej do mnie nie dzwonił. Czyżby telefon oznaczał przyjęcie tekstu? Ale dlaczego mieliby wydawać grafomana?
– Bardzo nam się spodobało co pan napisał…
Tak nerwowo zdejmowałem pętlę, że w trakcie omal nie przewróciłem taboretu.
– … i chcemy zaproponować panu publikację.
– Bardzo się cieszę.
Z wysokości podestu ukłoniłem się publiczności, dziękując za przyznaną właśnie Nike.
– Ma pan niewątpliwie talent.
Zapomniałem o groszowej Nike i odebrałem noblowski czek na milion dolarów.
– Kiedy przyśle nam pan resztę?
Czyżbym nie posłał całości? Przecież pedantycznie sprawdzałem, czy w każdej przesyłce jest kompletny maszynopis.
– Jaką resztę?
– No, resztę książki. Tego, co pan napisał, jest za mało, książka musi mieć minimum siedem i pół arkusza. Między okładkami musi być dużo papieru, żeby czytelnik zechciał wyłożyć te dwadzieścia parę złotych. A taniej książka nie może kosztować, bo się nam nie opłaci.
Nigdy nie zetknąłem się z taką miarą jak arkusze ani nie kupowałem książek na kilogramy.
– A moja ile ma tych arkuszy?
– Dokładnie nie wiem, bo nie przysłał nam pan wersji elektronicznej...
Pamiętałem, że Pergamin jej nie chciał.
– ...na moje oko nawet nie połowę tego.
– Ale to jest zamknięta całość.
– Trzeba będzie rozbudować albo dopisać drugą część. Nasz redaktor panu pomoże. Tekst jest bardzo dobry, ale trzeba go przeredagować. Właściwie napisać od nowa.
Zbaraniałem.
– Znaczy się redaktor będzie jako współautor? – Pół miliona dolarów wyparowało z mojego konta.
– Tylko bez sarkazmów proszę – obruszył się wydawca. – Bo zakończymy tę rozmowę.
– Przepraszam – uznałem, że lepiej się pokajać, niż udowadniać, że wcale nie siliłem się na sarkazm.
– Na przykład trzeba będzie odmłodzić głównego bohatera. Reklamodawców interesuje target w przedziale 16-49 lat i bohater musi być w tym wieku, żeby konsumenci mogli się z nim utożsamić.
– Reklamodawców? – nie nadążałem za tokiem rozumowania interlokutora. – Przecież w książkach nie zamieszcza się reklam.
– W książkach nie. Ale w prasie i telewizji tak. Myśli pan, że jakaś gazeta opublikuje recenzję powieści, jeśli obok nie będzie mogła zamieścić reklamy? Albo że telewizja puści film nakręcony na jej podstawie, jeśli reklamodawcy nie będą chcieli przy nim dać przynajmniej godziny reklam? Może i puści w ramach misji, ale o trzeciej nad ranem!
Film na podstawie mojej powieści, zabrzmiało to jak najsłodsza muzyka.
– Co ja gadam, o trzeciej też nie puści, bo w telewizji rządzą teraz prawicowcy, a pan dał akcję na Kubie. Czy pan nie wie, że Kuba ciągle jest komunistyczna, a Castro wiecznie żywy? Reklama w „Naszym Dzienniku” i Radiu Maryja z góry odpada.
– Myślałem, że Radiu Maryja nie wolno puszczać reklam – zauważyłem nieśmiało.
Brysz westchnął przeciągle.
– Pan może z tej Kuby niedawno do nas przyjechał? Kto się kogo boi? Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ojca dyrektora czy ojciec dyrektor Krajowej Rady?
Uznałem pytania za retoryczne i pominąłem milczeniem.
– Musi pan przenieść akcję z Kuby do Polski, najlepiej przedwojennej, teraz to modne, wie pan, Krajewski i te klimaty.
– Ale to nie jest kryminał, poza tym akcja dzieje się na morzu – zaprotestowałem.
– Polska też ma morze, którego wcale nie musi się wstydzić.
Tego patriotycznego argumentu nie potrafiłem obalić.
– Brakuje mi seksu – oznajmił niespodziewanie wydawca.
Z początku nie wiedziałem, czy seks skojarzył mu się z Kubą, czy z Radiem Maryja, zwykle to księżom wszystko kojarzy się z seksem, a nie seks z księżmi. Potem naszła mnie jednak obawa, że Tadeusz Rydzyk przywiódł mu na myśl koalicję, której patronował, PiS-u z Samoobroną, ta ostatnia seksaferę i że pan Brysz domaga się teraz ode mnie seksu za wydanie książki. Rozważałem, jak dyplomatycznie z tego wybrnąć, nie zrażając go zdecydowaną odmową.
– Przykro mi, chętnie bym pomógł, ale jestem hetero…
– W książce!
– Aha. Ale tam nie może być seksu, bo kobiety w ogóle w niej nie występują.
– Za co Szczuka pana zaszczuje, zgodnie z parytetem połowa bohaterów powinna być płci żeńskiej. Ale ja akurat nie jestem zwolennikiem parytetów. Nie szkodzi, że nie ma kobiet, bohater może się onanizować. Podczas połowu się poranił, czyli zasada dwóch płynów zostanie zachowana.
– Zasada dwóch płynów? – powtórzyłem niezbyt mądrze, bo nigdy w życiu nie słyszałem o zasadzie dwóch płynów.
– Sperma tryska / Krew się leje / I książka schodzi / Jak świeże ukleje – wyrecytował sprzedawca. To znaczy, wydawca.
– Ojciec dyrektor to zaakceptuje? Jako duchowny katolicki na pewno uznaje masturbację za grzech.
– A Unię Europejską za szatana, ale kasę stamtąd ciągnie jak narkoman kokę. À propos uklei, nie może pan używać takich trudnych słów jak „marlin”, trudne słowa zrażają czytelników. Żyjemy w kulturze obrazkowej, czytelnicy w znakomitej większości, mówię to panu w zaufaniu, są półgłówkami.
– Ale „marlin” to nazwa ryby, nie mogę użyć prostszego synonimu. Jeśli ktoś nie wie, niech sprawdzi w Wikipedii. Zresztą zawsze można dać przypis.
– Wiem, że nazwa ryby, przecież mówię, że à propos uklei. A czytelnik nie będzie nigdzie szukał, jak od razu nie zrozumie, to się zniechęci. Musi pan zamienić tego marlina na rekina.
– Wtedy zakończenie będzie bez sensu!
– I tak jest bez sensu. Powinien być happy end. Że on tę rybę doholowuje w całości, na przystani czeka na niego blond piękność i dumna z jego wyczynu oddaje mu się na pomoście. Według badań rynkowych książki ze szczęśliwym zakończeniem osiągają o dwadzieścia siedem procent wyższe nakłady niż te, w których bohaterowie umierają.
– Teraz rozumiem, dlaczego po „Romeo i Julii” Szekspir napisał „Sen nocy letniej”.
Tym razem sarkazm był zamierzony, ale wydawca go nie dostrzegł.
– Wtedy nie prowadzono jeszcze badań rynkowych i Szekspir nie miał pojęcia, jak pisać. Gwarantuję panu, że w dzisiejszej wersji Romeo i Julia byliby szczęśliwym małżeństwem z trzydziestoletnim stażem.
– Raczej rozwodnikami.
– Co?
– Dzisiaj ponad połowa małżeństw się rozpada, więc żeby trafić do tej większej grupy, Szekspir musiałby z Romea i Julii zrobić rozwodników.
– Ma pan rację. Widzę, że zaczyna pan chwytać, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdził wyraźnie zadowolony właściciel wydawnictwa. – W takim razie z pewnością nie będzie pan się sprzeciwiał zmianie tytułu.
– Dlaczego?! Na jaki?!
– Na jaki, to nie wiem, ustalimy to z hurtowniami. A zmienić trzeba, bo rozmawiałem z panią Alicją z działu handlowego i ona mówi, że tytuł jest niefortunny.
Who the fuck is Alice?
– Z hurtowniami? Handlowcy mają decydować o tytule mojego dzieła? Przecież tytuł leży w gestii autora.
– Formalnie tak, ale to oni muszą sprzedać książkę. I od razu panu powiem, że na tak bezbarwny tytuł się nie zgodzą. Musi być coś dużo bardziej dynamicznego, na przykład „Walka żywiołów” albo „Starcie gigantów”.
– Jakich żywiołowych gigantów? Przecież główny bohater jest słabym starcem!
– Już uzgodniliśmy, że go pan odmłodzi. Najlepiej tak do trzydziestki. Pan sam ile ma lat?
Coś mnie tknęło, żeby się do moich pięćdziesięciu trzech nie przyznawać. Zacząłem się obawiać, że zaawansowany wiek jest niemile widziany nie tylko w przypadku literackich bohaterów.
– Właśnie trzydzieści.
– Świetnie. Najlepszy czas na debiut. Człowiek jest już na tyle dojrzały, że ma coś mądrego do powiedzenia, i na tyle młody, że nadaje się do pokazywania na spotkaniach autorskich.
Zrozumiałem, że w charakterze objazdowej atrakcji już nie wystąpię.
– Czyli bylibyśmy dogadani. Proszę nanieść omówione poprawki i przesłać nam nową wersję.
Wydawca się rozłączył, a ja przeniosłem wzrok na pętlę zwisającą z żyrandola. Może jednak zdążyłem popełnić samobójstwo i wylądowałem w pisarskim piekle?

(2010)

1 komentarz:

  1. Nie wiem czy śmiać się, czy płakać? Dlatego swoje książki staram się wydawać sama, tak jak chcę, może to grafomania, a może ukryty talent, ale na walkę z wiatrakami nie mam siły ani ochoty :)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.