czwartek, 28 sierpnia 2014

Propozycja wydawnicza

Opowiadanie pt. „Propozycja wydawnicza” udostępniłem niecały rok temu blogowi Książki Oli jako tekst towarzyszący wywiadowi. Ponieważ później usunąłem je ze swojej strony, powstała paradoksalna sytuacja, że moje opowiadanie jest dostępne tylko na cudzym blogu. Likwiduję więc ten paradoks, kończąc wakacyjny cykl powtórkowych tekstów.

PROPOZYCJA WYDAWNICZA

(Opowiadanko żart, choć tym, dla których to są realia, wcale nie jest do śmiechu)

„Staremu śniły się lwy”. Ostatnie zdanie, ostatnia kropka i euforia. Mój pierwszy utwór, nad którym pracowałem blisko rok, był gotowy. Wcisnąłem Ctrl+P i z niecierpliwością patrzyłem, jak drukarka wypluwa kolejne kartki. W końcu trzymałem w ręku moje dziecko. Jako jego matka odczuwałem niesłychane szczęście, zapomniawszy już o bólach porodowych, jako ojciec patrzyłem na nie z dumą, widząc w nim samą doskonałość.
Tę doskonałość musiał jeszcze dostrzec jakiś wydawca, co w przypadku debiutanta wcale nie było oczywiste, ale w tej chwili nie miałem wątpliwości, że w księgarniach w działach z literaturą piękną między Hellerem a Hłaską pojawi się moja książka.
Przejrzałem strony internetowe wydawnictw, żeby dowiedzieć się, w jakiej formie powinienem przesłać tekst. Dobrze, że to zrobiłem, bo okazało się, że jedne prosiły o wersję elektroniczną, uznając nadsyłanie maszynopisów za niedopuszczalne, skandaliczne, wręcz zbrodnicze („proszę szanować lasy”, „czy państwo naprawdę chcą, żeby nam się urwał sufit?”), a drugie wręcz przeciwnie („dbajcie o nasze oczy, oślepniemy, czytając to wszystko na monitorach!”).
Trzymając się ściśle zaleceń, wysłałem moje dzieło do dwudziestu oficyn i zacząłem niecierpliwie wyczekiwać odpowiedzi. Każdy dzwonek telefonu, każdy niebieski pasek zapowiadający nowego maila wywoływał u mnie palpitację serca, ale dzwonili i pisali członkowie rodziny, znajomi i współpracownicy. Wydawcy nie.
Po miesiącu zrozumiałem, że moje nadzieje na błyskawiczną odpowiedź wynikały jedynie z niecierpliwości debiutanta.
Po dwóch miesiącach byłem całkowicie spokojny, bo dowiedziałem się, że wydawnictwa dostają po kilka propozycji dziennie i potrzebują czasu, żeby je wszystkie przeczytać.
Po trzech miesiącach nabrałem przekonania, że mój tekst trafił do redakcyjnych koszy, plastikowych lub wirtualnych.
Po czterech pożałowałem, że zachciało mi się zostać pisarzem.
Po pięciu zadzwoniłem do wydawnictwa Wabik, które podawało na swojej stronie internetowej, że udziela odpowiedzi w ciągu kwartału.
– Pan chyba żartuje – redaktor, który znalazł dla mnie czas już po moim dziesiątym telefonie, był bardzo zdziwiony oczekiwaniami, że wydawnictwo odpowie w obiecanym terminie – dostajemy tyle maszynopisów, że redakcja wygląda jak Biblioteka Narodowa, nie mamy ludzi, żeby przeczytać to w trzy miesiące, czeka się co najmniej rok.
Ta odpowiedź – choć nie wyjaśniała, dlaczego Wabik podaje termin, o którym z góry wie, że go nie dotrzyma – paradoksalnie mnie ucieszyła. Dotychczasowy brak reakcji nie oznaczał jeszcze odrzucenia mojej propozycji.
I rzeczywiście. Powoli zaczęły spływać odpowiedzi. Mailem. Odmowne.
„Pański utwór nadaje się do publikacji – pisało wydawnictwo Beris – ale, niestety, na najbliższe dwa lata mamy już wypełniony plan wydawniczy”.
Odpisałem grzecznie, że nie śpieszy mi się, mogą mnie umieścić w planie wydawniczym na trzeci rok. Moja cierpliwość została milcząco odrzucona.
„Dziękujemy za nadesłanie Pańskiej twórczości, ale nie mieści się ona w naszym profilu wydawniczym” – oceniło wydawnictwo Symbol.
Zdziwiłem się, bo przed wysyłką starannie zapoznałem się z ofertą wszystkich wydawnictw, żeby nie fatygować tych, które wydawały inny rodzaj literatury. Jeszcze raz przejrzałem książki Symbolu, których całkiem sporo mam na półkach. Nie potrafiłem dostrzec, pod jakim względem wypadam z profilu. Aż w końcu mnie oświeciło: patrzyłem na tytuły, a powinienem na autorów. Symbol wydawał noblistów. Ja Nobla w dorobku nie miałem.
Ale okazało się, że może być gorzej. Wydawnictwo Kazimierz i S-ka postanowiło nie owijać w bawełnę i przywaliło mi z grubej rury: „Grafomania, przy której Mniszkówna to wybitna pisarka. Nie wiemy, czym powinien Pan się zajmować, ale wiemy, czym nie powinien: pisaniem”.
Najpierw ogarnęło mnie oburzenie, że przecież się nie znają. Potem ochłonąłem i dotarło do mnie, że jednak się znają, nie byli to przypadkowi ludzie, tylko tacy, którzy na literaturze zęby zjedli. Ocena renomowanego wydawnictwa musiała być miarodajna. Pogrążyłem się w rozpaczy. Z marzeń o pisarstwie nici.
Uroczyście spaliłem oryginał i przyszykowałem sobie stryczek. Kiedy stałem już na taborecie, komórka rozbrzmiała arią toreadora z „Carmen”. Uznałem, że powinienem odebrać. Ostatecznie samobójstwo nie jest powodem, żeby być niegrzecznym. A że komórkę miałem w kieszeni spodni, grzeczność nie wymagała ode mnie żadnego wysiłku.
– Dzień dobry, moje nazwisko Brysz, jestem właścicielem wydawnictwa Pergamin.
Rozluźniłem pętlę, odpowiedzi odmowne przychodziły mailem, nikt wcześniej do mnie nie dzwonił. Czyżby telefon oznaczał przyjęcie tekstu? Ale dlaczego mieliby wydawać grafomana?
– Bardzo nam się spodobało co pan napisał…
Tak nerwowo zdejmowałem pętlę, że w trakcie omal nie przewróciłem taboretu.
– … i chcemy zaproponować panu publikację.
– Bardzo się cieszę.
Z wysokości podestu ukłoniłem się publiczności, dziękując za przyznaną właśnie Nike.
– Ma pan niewątpliwie talent.
Zapomniałem o groszowej Nike i odebrałem noblowski czek na milion dolarów.
– Kiedy przyśle nam pan resztę?
Czyżbym nie posłał całości? Przecież pedantycznie sprawdzałem, czy w każdej przesyłce jest kompletny maszynopis.
– Jaką resztę?
– No, resztę książki. Tego, co pan napisał, jest za mało, książka musi mieć minimum siedem i pół arkusza. Między okładkami musi być dużo papieru, żeby czytelnik zechciał wyłożyć te dwadzieścia parę złotych. A taniej książka nie może kosztować, bo się nam nie opłaci.
Nigdy nie zetknąłem się z taką miarą jak arkusze ani nie kupowałem książek na kilogramy.
– A moja ile ma tych arkuszy?
– Dokładnie nie wiem, bo nie przysłał nam pan wersji elektronicznej...
Pamiętałem, że Pergamin jej nie chciał.
– ...na moje oko nawet nie połowę tego.
– Ale to jest zamknięta całość.
– Trzeba będzie rozbudować albo dopisać drugą część. Nasz redaktor panu pomoże. Tekst jest bardzo dobry, ale trzeba go przeredagować. Właściwie napisać od nowa.
Zbaraniałem.
– Znaczy się redaktor będzie jako współautor? – Pół miliona dolarów wyparowało z mojego konta.
– Tylko bez sarkazmów proszę – obruszył się wydawca. – Bo zakończymy tę rozmowę.
– Przepraszam – uznałem, że lepiej się pokajać, niż udowadniać, że wcale nie siliłem się na sarkazm.
– Na przykład trzeba będzie odmłodzić głównego bohatera. Reklamodawców interesuje target w przedziale 16-49 lat i bohater musi być w tym wieku, żeby konsumenci mogli się z nim utożsamić.
– Reklamodawców? – nie nadążałem za tokiem rozumowania interlokutora. – Przecież w książkach nie zamieszcza się reklam.
– W książkach nie. Ale w prasie i telewizji tak. Myśli pan, że jakaś gazeta opublikuje recenzję powieści, jeśli obok nie będzie mogła zamieścić reklamy? Albo że telewizja puści film nakręcony na jej podstawie, jeśli reklamodawcy nie będą chcieli przy nim dać przynajmniej godziny reklam? Może i puści w ramach misji, ale o trzeciej nad ranem!
Film na podstawie mojej powieści, zabrzmiało to jak najsłodsza muzyka.
– Co ja gadam, o trzeciej też nie puści, bo w telewizji rządzą teraz prawicowcy, a pan dał akcję na Kubie. Czy pan nie wie, że Kuba ciągle jest komunistyczna, a Castro wiecznie żywy? Reklama w „Naszym Dzienniku” i Radiu Maryja z góry odpada.
– Myślałem, że Radiu Maryja nie wolno puszczać reklam – zauważyłem nieśmiało.
Brysz westchnął przeciągle.
– Pan może z tej Kuby niedawno do nas przyjechał? Kto się kogo boi? Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ojca dyrektora czy ojciec dyrektor Krajowej Rady?
Uznałem pytania za retoryczne i pominąłem milczeniem.
– Musi pan przenieść akcję z Kuby do Polski, najlepiej przedwojennej, teraz to modne, wie pan, Krajewski i te klimaty.
– Ale to nie jest kryminał, poza tym akcja dzieje się na morzu – zaprotestowałem.
– Polska też ma morze, którego wcale nie musi się wstydzić.
Tego patriotycznego argumentu nie potrafiłem obalić.
– Brakuje mi seksu – oznajmił niespodziewanie wydawca.
Z początku nie wiedziałem, czy seks skojarzył mu się z Kubą, czy z Radiem Maryja, zwykle to księżom wszystko kojarzy się z seksem, a nie seks z księżmi. Potem naszła mnie jednak obawa, że Tadeusz Rydzyk przywiódł mu na myśl koalicję, której patronował, PiS-u z Samoobroną, ta ostatnia seksaferę i że pan Brysz domaga się teraz ode mnie seksu za wydanie książki. Rozważałem, jak dyplomatycznie z tego wybrnąć, nie zrażając go zdecydowaną odmową.
– Przykro mi, chętnie bym pomógł, ale jestem hetero…
– W książce!
– Aha. Ale tam nie może być seksu, bo kobiety w ogóle w niej nie występują.
– Za co Szczuka pana zaszczuje, zgodnie z parytetem połowa bohaterów powinna być płci żeńskiej. Ale ja akurat nie jestem zwolennikiem parytetów. Nie szkodzi, że nie ma kobiet, bohater może się onanizować. Podczas połowu się poranił, czyli zasada dwóch płynów zostanie zachowana.
– Zasada dwóch płynów? – powtórzyłem niezbyt mądrze, bo nigdy w życiu nie słyszałem o zasadzie dwóch płynów.
– Sperma tryska / Krew się leje / I książka schodzi / Jak świeże ukleje – wyrecytował sprzedawca. To znaczy, wydawca.
– Ojciec dyrektor to zaakceptuje? Jako duchowny katolicki na pewno uznaje masturbację za grzech.
– A Unię Europejską za szatana, ale kasę stamtąd ciągnie jak narkoman kokę. À propos uklei, nie może pan używać takich trudnych słów jak „marlin”, trudne słowa zrażają czytelników. Żyjemy w kulturze obrazkowej, czytelnicy w znakomitej większości, mówię to panu w zaufaniu, są półgłówkami.
– Ale „marlin” to nazwa ryby, nie mogę użyć prostszego synonimu. Jeśli ktoś nie wie, niech sprawdzi w Wikipedii. Zresztą zawsze można dać przypis.
– Wiem, że nazwa ryby, przecież mówię, że à propos uklei. A czytelnik nie będzie nigdzie szukał, jak od razu nie zrozumie, to się zniechęci. Musi pan zamienić tego marlina na rekina.
– Wtedy zakończenie będzie bez sensu!
– I tak jest bez sensu. Powinien być happy end. Że on tę rybę doholowuje w całości, na przystani czeka na niego blond piękność i dumna z jego wyczynu oddaje mu się na pomoście. Według badań rynkowych książki ze szczęśliwym zakończeniem osiągają o dwadzieścia siedem procent wyższe nakłady niż te, w których bohaterowie umierają.
– Teraz rozumiem, dlaczego po „Romeo i Julii” Szekspir napisał „Sen nocy letniej”.
Tym razem sarkazm był zamierzony, ale wydawca go nie dostrzegł.
– Wtedy nie prowadzono jeszcze badań rynkowych i Szekspir nie miał pojęcia, jak pisać. Gwarantuję panu, że w dzisiejszej wersji Romeo i Julia byliby szczęśliwym małżeństwem z trzydziestoletnim stażem.
– Raczej rozwodnikami.
– Co?
– Dzisiaj ponad połowa małżeństw się rozpada, więc żeby trafić do tej większej grupy, Szekspir musiałby z Romea i Julii zrobić rozwodników.
– Ma pan rację. Widzę, że zaczyna pan chwytać, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdził wyraźnie zadowolony właściciel wydawnictwa. – W takim razie z pewnością nie będzie pan się sprzeciwiał zmianie tytułu.
– Dlaczego?! Na jaki?!
– Na jaki, to nie wiem, ustalimy to z hurtowniami. A zmienić trzeba, bo rozmawiałem z panią Alicją z działu handlowego i ona mówi, że tytuł jest niefortunny.
Who the fuck is Alice?
– Z hurtowniami? Handlowcy mają decydować o tytule mojego dzieła? Przecież tytuł leży w gestii autora.
– Formalnie tak, ale to oni muszą sprzedać książkę. I od razu panu powiem, że na tak bezbarwny tytuł się nie zgodzą. Musi być coś dużo bardziej dynamicznego, na przykład „Walka żywiołów” albo „Starcie gigantów”.
– Jakich żywiołowych gigantów? Przecież główny bohater jest słabym starcem!
– Już uzgodniliśmy, że go pan odmłodzi. Najlepiej tak do trzydziestki. Pan sam ile ma lat?
Coś mnie tknęło, żeby się do moich pięćdziesięciu trzech nie przyznawać. Zacząłem się obawiać, że zaawansowany wiek jest niemile widziany nie tylko w przypadku literackich bohaterów.
– Właśnie trzydzieści.
– Świetnie. Najlepszy czas na debiut. Człowiek jest już na tyle dojrzały, że ma coś mądrego do powiedzenia, i na tyle młody, że nadaje się do pokazywania na spotkaniach autorskich.
Zrozumiałem, że w charakterze objazdowej atrakcji już nie wystąpię.
– Czyli bylibyśmy dogadani. Proszę nanieść omówione poprawki i przesłać nam nową wersję.
Wydawca się rozłączył, a ja przeniosłem wzrok na pętlę zwisającą z żyrandola. Może jednak zdążyłem popełnić samobójstwo i wylądowałem w pisarskim piekle?

(2010)

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Skreślamy szóstki!

Zrobiłem tłumaczenie dla sądu w sprawie o rozbój i sędzia postanowił przyznać mi wynagrodzenie. Ładnie z jego strony i nawet poganiać nie musiałem, 22 lipca wysłałem dokumenty, już 8 sierpnia (kto współpracuje z sądami, ten wie, że w tym "już" nie ma krzty ironii) zostało wydane poniższe postanowienie:

Przeczytałem je, bo na ogół czytam wszystko, co mi instytucje przysyłają. Wyjątek zrobiłem dla pism Sanepidu i Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska (albo jakoś tak), kiedy złożyłem skargę na hałasujące pod oknami tramwaje. Wywołało to spór kompetencyjny między tymi dwiema instytucjami, które zaczęły słać sobie kilkunastostronicowe elaboraty z wywodami, że nie jedna, tylko druga powinna się sprawą zająć. Jako zainteresowany dostawałem kopie, które płynnym ruchem bez czytania posyłałem do kosza.

Wróćmy jednak do postanowienia. Przeczytawszy, dowiedziałem się, że sędzia przyznał mi należność na podstawie dekretu z 1950 roku o należności świadków, biegłych i stron w postępowaniu sądowym. Stroną tego postępowania nie jestem, bo na nikogo nie napadłem ani nie zostałem napadnięty. Świadkiem też nie, bo o trzeciej nad ranem śpię grzecznie w swoim łóżku, a nie szlajam się po ulicach. Wychodzi na to, że sędzia uznał mnie za biegłego. Ale biegłym również nie jestem, bo wtedy na przykład miałbym uprawnienia na pięć lat, a nie dożywotnio, i byłbym ustanowiony przy wrocławskim sądzie, a nie na całą Polskę.

Pomyślałem, że wyjaśnienia zagadki, dlaczego sędzia wobec tłumacza przysięgłego stosuje przepis dotyczący świadków, biegłych i stron, muszę szukać w tym drugim przywołanym akcie prawnym: w rozporządzeniu Ministra Sprawiedliwości w sprawie kosztów przeprowadzenia dowodu z opinii biegłych w postępowaniu sądowym. Ale tu niespodzianka: akt został uchylony. Nie, bynajmniej nie w tym czasie, kiedy pismo do mnie szło, a teraz, kiedy przesyłki dostarcza InPost, rzeczywiście potrafi to dłużej trwać. Uchylenie nastąpiło ponad rok temu i od maja 2013 rzeczone rozporządzenie ma taką samą moc prawną jak dekret Zygmunta I ograniczający prawa handlowe Żydom lwowskim.

Troszkę się zaniepokoiłem, bo skoro sędzia nie przyznał mi należności na podstawie rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego, to mógł mi przyznać kwotę inną niż określoną w tymże rozporządzeniu. „Inną” znaczy też wyższą, ale praktyka życiowa i doświadczenie podpowiadają, że kiedy instytucja państwowa może dać mniej, to da mniej. Sprawdziłem więc, na jaką kwotę wystawiłem rachunek, i odetchnąłem z ulgą, bo dostałem dokładnie tyle, ile – zgodnie z wymienionym rozporządzeniem – mi się należało. Czyli sędzia na podstawie przepisów, które nie mają w tym wypadku zastosowania, a po części już nie obowiązują, wydał prawidłowe postanowienie. Domyślam się, że kiedy chodził do szkoły, ułamek 16/64 skracał przez skreślanie szóstek. Grunt, że wynik właściwy, jaką metodą się do niego doszło, to sprawa drugorzędna.

Ponieważ mam jeszcze tłumaczyć na rozprawie zeznania napadniętego Szweda, zastanawiam się, na jakiej podstawie sędzia przyzna mi wynagrodzenie za tłumaczenie ustne. Bo przecież przepisów, które tłumacza przysięgłego nie dotyczą albo już wygasły, jest od groma, i trzymanie się cały czas tych samych byłoby nudne. Dlaczego nie miałby wydać postanowienia opartego na ustawie o grzebalnictwie i konstytucji PRL?

W Polsce można zostać sędzią, mając elementarne kłopoty z logiką, a zatem opieranie się na niewłaściwych przepisach zapewne nie będzie stanowiło przeszkody w karierze. Nasz sędzia awansuje do Sądu Okręgowego, zamiast złodziei będzie sądził morderców i skazywał ich na podstawie ustawy o uboju rytualnym.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Papier czy elektronika

Kiedy pojawia się temat elektronicznego czytania, momentalnie tworzą się dwa obozy, zwolenników i przeciwników. Przy czym jedni i drudzy są uprzedzeni do tej formy czytania, której nie preferują. Argumenty pojawiają się dopiero post factum i, jak to w Polsce, nie służą temu, by coś ustalić, tylko by bronić z góry założonej tezy. I tak z jednej strony mamy „postępowców”, dla których dana powieść staje się warta przeczytania dopiero wtedy, kiedy pojawi się w formie elektronicznej, choć na papierze fabuła jest dokładnie taka sama, a z drugiej „konserwatystów”, którzy oświadczają, że wolą czytać na papierze, choć nigdy czytnika w ręku nie mieli i równie dobrze mogliby oświadczać, że wolą żytnią od sake, w sytuacji, gdy tej drugiej nigdy nie pili.

Dla obu stron ważniejszy od treści, będącej przecież istotą książki, staje się nośnik, za którego pomocą ta treść jest przekazywana. I zamiast dyskusji o tym, co pisarz chciał nam przekazać, mamy dyskusję, czy lepiej z jego myślami zapoznać się z czytnika, czy z zadrukowanych kartek.

Owszem, w tym sporze więcej argumentów mają zwolennicy elektronicznego czytania, co wynika z faktu, że każdy postęp daje nowe możliwości. Sam ogromnie doceniam, kiedy najdzie mnie w niedzielę ochota na książkę, której nie mam w swoich zbiorach, że mogę wejść do internetu i po wyszukaniu interesującej mnie pozycji w kilka sekund mieć ją na czytniku. Albo to, że wyjeżdżając na urlop, nie muszę zastanawiać się, ile książek ze sobą wziąć, i rozstrzygać kwestii, czy lepiej dźwigać, czy ryzykować, że to, co zabrałem, przeczytam, zanim urlop dobiegnie końca. Argumenty zwolenników papieru są natury bardziej estetyczno-sentymentalnej. Książka to ładny przedmiot, pomieszczenie wypełnione woluminami ma niepowtarzalną atmosferę.

Sporu nie ma co szczegółowo przytaczać, dlatego że jest on w dużej mierze bezprzedmiotowy. Zarysowana w tytule alternatywa jest fałszywa, ponieważ nie ma konieczności dokonywania wyboru. Żyjemy w czasach, kiedy mamy dwa nośniki, i wszystko wskazuje na to, że nieprędko się to zmieni. Nawet najwięksi orędownicy książki elektronicznej przestali wieszczyć śmierć papierowej w perspektywie góra dekady, a grafomani, dla których e-booki wydawały się ziemią obiecaną, przesiedli się na „współfinansowanie”, bo koniecznie chcą mieć swoje wypociny drukiem. Skoro mamy dwa nośniki, to można korzystać z obu i moim zdaniem to jest najrozsądniejsza postawa. Zarówno oddanie swojego księgozbioru na makulaturę po kupieniu czytnika (zawsze może się zepsuć), jak i bronienie się przed korzystaniem z czytnika, bo książka pachnie (pachnie klej i jego tubkę zawsze można sobie podczas czytania na Kindle’u otworzyć) zasługuje na popukanie się w czoło.

Co jest istotne, komfort czytania jest dokładnie taki sam, z lekkim wskazaniem na czytnik, dlatego że można ustawić sobie dowolną wielkość czcionki. Tutaj mamy lekki paradoks, bo ta funkcja czytnika będzie najbardziej przydatna osobom starszym, które nowinkom technicznym są najbardziej niechętne.

Opowiadając się za tym, by bez rezygnowania z czytania na papierze dać sobie nowe możliwości, jakie wiążą się z czytaniem elektronicznym, dostrzegam, nazwijmy to drętwo: potrzebę działań edukacyjnych w tym zakresie. Ostatnio ukazał się w „Wyborczej” wywiad z dziewczyną prowadzącą na Facebooku stronę z cytatami z książek. Zapytana o elektroniczne czytanie odpowiada, że jest przeciw, bo ją oczy bolą od komputera. Rozmawiam z młodą dziewczyną, która książki dosłownie połyka. Pytam ją, czy wie, co to jest czytnik. Pierwsze skojarzenie, jakie ma, to czytnik kart. Precyzuję, że chodzi mi o czytnik do e-booków. Wtedy mówi, że to coś w rodzaju tabletu. No właśnie nie. Czytnik od tabletu i komputera różni się ekranem, wykonanym w technologii elektronicznego atramentu, niepodświetlanym, przez co doskonale imituje on kartkę papieru i tak samo jak papier nie męczy wzroku. Złudzenie jest do tego stopnia, że kiedy odebrałem zakupionego Kindle’a, chciałem zerwać z niego naklejoną kartkę z tekstem. Żadnej kartki nie było, tekst znajdował się na ekranie.

środa, 13 sierpnia 2014

Gatunek: tłumacz

W ramach uszczęśliwiania moich czytelników tym, co napisałem wcześniej, kolejny powtórkowy tekst:

Wędrując sobie po sieci, natrafiłem na artykuł o zawodzie tłumacza. Ponieważ ten właśnie zawód wykonuję, artykuł mnie zaciekawił i go przeczytałem. Po przeczytaniu spadłem z krzesła. Po wdrapaniu się z powrotem na krzesło, postanowiłem to kuriozum skomentować.

Znawcy przedmiotu wiedzą, że nie ma tłumaczeń idealnych i każde stanowi mniej lub bardziej wierną trawestację, przeróbkę oryginału.

Znawcy przedmiotu wiedzą, że istnieje takie pojęcie, jak przekład ekwiwalentny. Zapewniający czytelnikowi te same wrażenia co oryginał. Trawestacja ma się tak do przekładu, jak odbicie w krzywym zwierciadle do odbicia w lustrze.

Ponieważ jednak kwestia tłumaczenia jest skomplikowana, wśród tłumaczy rozróżnia się najrozmaitsze odmiany: tłumacza literackiego, przysięgłego, kabinowego, symultanicznego i kilka innych.

No i dowiedzieliśmy się, że tłumacz to coś w rodzaju zwierzęcia, które występuje w bardzo ciekawych odmianach. Równie dobrze można podzielić chirurgów na neurochirurgów, chirurgów mających uprawnienia biegłego sądowego, kardiochirurgów, chirurgów wykonujących operacje serca i kilku innych. Tłumacz kabinowy i symultaniczny to jedno i to samo. Tłumaczenie symultaniczne to tłumaczenie jednoczesne, a kabina jest sprzętem takie tłumaczenie umożliwiającym.
Tłumaczy można podzielić na pisemnych i ustnych. W zasadzie są to dwa odmienne zawody, bo wymagają przeciwstawnych predyspozycji. W niektórych językach, na przykład w niemieckim i szwedzkim, na określenie tych dwóch specjalności występują dwa różne słowa. Tłumaczy ustnych można podzielić na symultanicznych i konsekutywnych (w tym wypadku tłumacz czeka, aż mówiący zakończy wypowiedź lub jej część, i dopiero wtedy tłumaczy). Pisemnych w zależności od rodzaju tłumaczonych tekstów na technicznych, ekonomicznych, literackich itd. To trochę płynne, bo na ogół rzadko przekłada się tylko jeden rodzaj tekstów, ale rzeczywiście można mówić o specjalizacji. Tłumacz przysięgły to osobna kategoria. Jako jedyny musi mieć formalnie potwierdzone umiejętności. Pisemnie zajmuje się głównie tłumaczeniem dokumentów, a jego pieczątka nadaje tłumaczeniu moc urzędową, natomiast ustnie tłumaczy w sytuacjach oficjalnych (proces sądowy, ceremonia ślubna, przesłuchanie przez policję itp.).

Predyspozycje: Choć liczba osób znających języki obce jest spora, to nie każdy może zostać tłumaczem.

Święta prawda. Choć każdy umie biegać, nie każdy może zostać sprinterem.

Tłumacz nie tylko bowiem musi znać język, ale musi go opanować doskonale.

Święta prawda. Jak ktoś chce zostać sprinterem, musi biegać szybciej od innych.

Nie wystarczą tu predyspozycje językowe – konieczny jest jeszcze talent językowy w dziedzinie komunikacji słownej.

A jak ktoś nie ma „talentu językowego w dziedzinie komunikacji słownej”, to może zostać tłumaczem pisemnym czy nie?

Niezbędne są umiejętności łatwej komunikacji z innymi, a więc talenty interpersonalne (jeśli pracuje z ludźmi).

Jeśli pracuje w kabinie, to pracuje z ludźmi czy nie?

Potrzebna jest wyobraźnia, dokładność i precyzja w wyrażaniu się oraz myśleniu.

Można powiedzieć, że tak samo jak przy pisaniu artykułów.

Jak każdemu filologowi, tłumaczowi potrzebne jest także tzw. ucho językowe, a więc większa niż przeciętnie wrażliwość na słowo.

Myślałem, że ucho językowe to takie z dłuższym płatkiem i już chciałem iść do lustra sprawdzić, czy nadaję się na tłumacza, ale na szczęście doczytałem do końca. Tylko nie wiem, co to jest ta wrażliwość na słowo. Że niby jak tłumacz usłyszy słowo „rozpacz”, to płacze, wybucha śmiechem, kiedy ktoś powie „radość”, a dyskretnie rzucone „seks” go podnieca?

Jeśli chce być tłumaczem symultanicznym, musi mieć odpowiednią prezencję i kulturę bycia

Bo, jak wiadomo, tłumacz konsekutywny może tłumaczyć na spotkaniu biznesowym w dresie, a przysięgły w trakcie rozprawy sądowej na kacu.

a także refleks i umiejętność koncentracji, nawet w zgiełku

W jakim zgiełku jak ma kabinę?

Jeśli chce być tłumaczem przysięgłym, powinien być odpowiedzialny

Właśnie. Odpowiedzialność to jest najważniejsza cecha tłumacza przysięgłego. No bo jakby taki nieodpowiedzialny przetłumaczył na przykład akt ślubu, to potem nie wiadomo by było, czy ten akt ważny, czy nieważny, a jak to tak na kocią łapę?

jeśli zaś ma zamiar zostać tłumaczem literackim, powinien być zarazem pisarzem

O w mordę jeża! A ja pisarzem zostałem dopiero po przetłumaczeniu dziesięciu książek. To znaczy, że te dziesięć się nie liczy?

i posiadać dar przekładania nie tylko słów, ale i wyobrażeń, kontekstów kultury, a nawet melodii języka.

– Redaktorze, książkę tłumaczowi odesłać do poprawki.
– Dlaczego? Przecież przekład jest dobry.
– Gdzie tam dobry? Wyobrażeń nie przetłumaczył ani kontekstów kultury!
– Jakich kon...
– Melodii języka też nie przełożył, fuszer jeden, pan słyszy melodię?
– Nic nie słyszę, cicho jest.
– No właśnie. Odesłać!

Z chwilą, kiedy rozwinęły się kultury różnych narodów, a ich relacje stały się częstsze, pojawił się też zawód tłumacza

To jest oczywiście propaganda tych samych wrażych sił, które utrzymują, jakoby człowiek pochodził od małpy. Zawód tłumacza pojawił się, kiedy Pan Bóg pomieszał języki budowniczym wieży Babel. Wtedy szatan przyniósł na grzbiecie tłumacza, żeby mogli kontynuować budowę. Tłumacz to po prostu szatańskie nasienie.

Dziś translatologia, czyli wiedza o przekładzie językowym

W odróżnieniu od jakiego przekładu?

jest dyscypliną uniwersytecką (...). I choć wiedzy o przekładzie nie naucza się na odrębnych studiach, na wielu filologiach w kraju prowadzi się specjalności translatologiczne, często bardzo praktyczne i pod kątem określonych potrzeb rynku pracy.

To jak, naucza się wiedzy o przekładzie, czyli teorii, czy praktycznego tłumaczenia?

Współcześnie praca tłumacza znacznie się zmieniła. Pojawiły się słowniki elektroniczne, urządzenia do tłumaczeń kabinowych, nagłośnienie i technika multimedialna.

Przed pojawieniem się nagłośnienia tłumacz biegał do każdego słuchacza na sali, co znacznie wydłużało proces tłumaczenia, nie mówiąc o tym, że musiał mieć dobrą kondycję. Dzięki słownikom elektronicznym tłumacze, którzy nie znają alfabetu, nie tracą masy czasu na szukanie słówek w papierowych.

Tłumacz to profesja bodaj najbardziej prestiżowa wśród filologów i jedna z najbardziej atrakcyjnych. Co prawda, nie jest on bardzo widoczny w miejscach, gdzie pracuje (jego rolą jest tłumaczenie, a nie prezentowanie się mediom)

I dlatego chowa się w kabinie.

jednak często pojawia się w ciekawych miejscach

Wyskakuje z kabiny i woła „a kuku!”.

a jako autor tłumaczeń literackich jest znany z książek oraz czasopism.

Że niby piszą o nim książki i artykuły? O mnie, łobuzy, nie piszą. Protestuję!

Jako tłumacz przysięgły należy do grupy zawodów wolnych stosunkowo nieźle wynagradzanych. Z tych wszystkich powodów tłumacz należy do zawodów elitarnych, szanowanych i nieźle wynagradzanych.

Należy do nieźle wynagradzanych i z tego powodu należy do nieźle wynagradzanych?

Tłumaczem można zostać jedynie kończąc studia filologiczne dowolnej specjalności (dowolny język) na jednym z uniwersytetów, akademii pedagogicznych czy też uczelni niepaństwowych.

A ten bezczelny typek Boy-Żeleński śmiał przetłumaczyć kilkadziesiąt książek bez dyplomu filologii. Spalić!

Część z nich proponuje specjalności translatologiczne wybierane na wyższych latach studiów, ale generalnie ośrodków kształcenia tłumaczy nie jest w Polsce wiele.

No to jak? Tłumaczem można zostać po filologii, tych jest w Polsce od groma, ale ośrodków kształcenia tłumaczy jest niewiele?

Żeby je [studia filologiczne] ukończyć, trzeba sporo wysiłku, choćby dlatego, że już na początku studenci mają wszystkie zajęcia w języku obcym (mimo że nie znają go jeszcze dobrze).

Na takich kierunkach jak skandynawistyka, japonistyka czy bohemistyka nie znają w ogóle. To są dopiero mózgowcy, nie rozumieją, co do nich mówią, a studia kończą.

Kto jednak myśli, że filologia obca to szkoła językowa na wysokim poziomie – myli się bardzo. Wszędzie, a szczególnie na uniwersytetach studia te mają charakter właśnie filologiczny, co oznacza, że uczy się tu także historii i teorii języka, a także jego kontekstu

Studia filologiczne mają charakter filologiczny. Benedykt Chmielowski lepiej by tego nie wyjaśnił.

Filolog musi być przecież specjalistą od języka w ogóle, a dopiero potem od języka specjalizacji.

Jak to ładnie powiedziane.

Program filologii obcej nie jest zbyt elastyczny – wymaga zaliczenia wielu przedmiotów obowiązkowych

W odróżnieniu na przykład od takich studiów medycznych, gdzie zalicza się głównie przedmioty dowolne.

Najważniejsze są bloki przedmiotów gramatycznych (językoznawczych) oraz literackich.

A nam się wydawało, że praktyczna nauka języka.

Na wszystkich studiach filologicznych można wybrać orientację między językoznawczą a literaturoznawczą.

I na tym polega wyższość filologii nad seksem, w którym, jak wiadomo, orientacji sobie wybrać nie można.

Zazwyczaj od początku studenci muszą zdeklarować wybór konkretnej specjalności translatoryki, którą będą się zajmować. Do wyboru są specjalności tłumaczy konferencyjnych, przekładu literackiego, przekładu słowa żywego i tłumaczenia pisemnego tekstów specjalistycznych.

Bo na konferencjach tłumaczy się słowo martwe.

Wśród nauczanych tu dziedzin można wymienić główne bloki: strategie i techniki tłumaczenia oraz nowoczesny warsztat tłumacza i najnowsze środki techniczne. Z przedmiotów czysto translatologicznych należy zaliczyć blok pod nazwą tłumaczenie ustne, w ramach którego odbywają się sesje tłumaczeniowe.

Bloku pod nazwą tłumaczenia pisemne nie należy zaliczać do przedmiotów czysto translatologicznych?

Do tego dochodzi stylistyka języka polskiego (fonetyka i poprawność wymowy, frazeologia, analiza struktury tekstu)

Fonetyka i frazeologia są działami stylistyki?

W ostatnich latach w Polsce zmalał rynek pracy dla tłumaczy profesjonalnych, bo – w związku z lepszym wykształceniem sekretarek czy asystentek – to one przejęły częściowo funkcje tłumaczy. Tłumacz nie jest już – jak kilkanaście lat temu – zawodem egzotycznym.

Może uporządkujmy fakty. Do 1989 roku tłumacz był zawodem egzotycznym, bo Polska była odcięta żelazną kurtyną, a w naszym bloku wszyscy i tak porozumiewali się po rosyjsku, gdyż młodzież socjalistyczna w duchu braterstwa, pojednania i przyjaźni między narodami wkuwała ruskie słówka z takim zapałem, że aż jej z uszu gwizdało. Po przełomie otworzył się rynek pracy dla tłumaczy profesjonalnych. Niestety, jak na złość zmieniliśmy jeden blok na drugi, weszliśmy do Unii i tłumaczy wyrugowały sekretarki i asystentki. Tłumacze już nogami przebierali, że będą w unijnych instytucjach pracować, bo to istna wieża Babel (tak, ta sama, której tłumacz zawdzięcza swe istnienie), a tu guzik. Te skubane sekretarki i asystentki pokazały tłumaczom wała i same pojechały do Brukseli.

Wciąż jednak wysokiej klasy profesjonaliści, niezbędni w kontaktach rządowych, samorządowych, administracyjnych i w prywatnym biznesie, są niezbędni i poszukiwani.

I to jest ta nisza, w której tłumacze – po skurczeniu się dla nich rynku pracy wskutek podstępnych działań sekretarek i asystentek – znaleźli zajęcie. No jak mogli nie znaleźć, skoro są niezbędnie niezbędni.

Tłumacze mogą jednak wykonywać swoją pracę w innych dziedzinach, np. tłumaczyć filmy, instrukcje sprzętu (tłumaczenia techniczne).

Ale chyba z tą niszą coś nie tak, skoro muszą szukać pracy w innych dziedzinach.

Można też jako tłumacz współpracować z firmami na stałe albo zostać tłumaczem niezastąpionym, specjalistą, który opanował specyficzne słownictwo pewnej branży.

Tylko że jak drugi tłumacz opanuje to specjalistyczne słownictwo, będzie mógł go zastąpić. I wtedy będzie to tłumacz zastępowalny.

Specyficzną stroną tego zawodu są tłumaczenia literackie – najczęściej w formie zleceń od wydawnictw.

To się zdziwią ci, którzy myśleli, że tłumacze literaccy większość zleceń dostają z zakładów mięsnych.

Są intratne

No to zobaczmy. Wydawnictwo Red Horse podaje na swojej stronie internetowej, że płaci tłumaczom 450 zł za arkusz wydawniczy. Arkusz to 22,2 strony czyli wychodzi 20,27 zł za stronę. Tłumacz przysięgły języka angielskiego dostaje 23 zł za stronę. Wynika z tego, że literacki zarabia niewiele mniej od przysięgłego. Sęk w tym, że strona tłumaczenia literackiego liczy sobie 1800 znaków, a uwierzytelnionego 1125, czyli jest o 37,5 % mniejsza. I o ten sam procent musimy pomniejszyć wynagrodzenie tłumacza literackiego, żeby móc porównać te dwie wielkości. Wychodzi, że tłumacz literacki, jeśli też rozliczałby się w stronach 1125-znakowych, dostawałby 12,67 zł za stronę. Ponad 10 zł mniej niż przysięgły. A dodajmy jeszcze, że stawka 23 zł dla tłumacza przysięgłego jest stawką urzędową płaconą przez sądy i prokuraturę, na wolnym rynku jest ona znacznie wyższa.

na pewno dają dużo zadowolenia, ale dodatkowo wymagają literackiego wyczucia, a czasem talentu.

To prawda, że tylko czasem wymagają talentu. Widać to po licznych przekładach.

Wielu tłumaczy pracuje na zasadzie zleceń na tłumaczenia symultaniczne lub kabinowe.

A inni pracują na zasadzie zleceń na tłumaczenia pisemne lub pisane na papierze.

Wreszcie w Polsce można zostać tzw. tłumaczem przysięgłym. Droga do tego jest jednak dłuższa, bo po studiach trzeba zdać egzamin organizowany przez Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich i dopiero potem można zacząć działalność.

Jeśli ktoś chce zdawać egzamin na przysięgłego w Stowarzyszeniu Tłumaczy Polskich, to lepiej, żeby przystąpił do niego w Stowarzyszeniu Hodowców Kur. Tam łatwiej zda, a uprawnienia będzie miał dokładnie takie same, czyli żadnych.

Np. same tylko stawki tłumaczeń za stronę formatu A4 wahają się w przedziale od 20 do 40 zł

Stronę formatu A4 zapisaną petitem czy czcionką dla osób słabowidzących? Wielkością obiektywną jest liczba znaków (włącznie ze spacjami) gotowego tłumaczenia i tak w Polsce rozlicza się tłumaczenia. Łączną liczbę znaków dzieli się przez określony przelicznik (najczęściej 1800) i w ten sposób uzyskuje się liczbę stron. Podany przedział cenowy też jest wzięty z sufitu. Są osoby gotowe tłumaczyć za 10 zł za stronę (choć ich tłumaczenia nadają się wyłącznie do czytania dla rozrywki), natomiast renomowany tłumacz od 40 zł dopiero zaczyna negocjacje.

Ta zredagowana kulawą polszczyzną mieszanina bredni, przekłamań, humoru zeszytów i oczywistości nie byłaby warta uwagi, bo w internecie, w którym może publikować każdy niedołęga umysłowy, podobne kwiatki nie są niczym niezwykłym, gdyby nie informacja znajdująca się pod artykułem, że tekst pochodzi z książki pt. „Zawód z pasją”. Ignorantami (słowo „autor” byłoby niewłaściwe) są Paweł Hebda i Jerzy Madejski, a cudeńko opublikowało wydawnictwo Park, które na swojej stronie internetowej wystawia sobie laurkę: „Każdej publikacji towarzyszy troska o merytoryczny i edytorski poziom. Za główny cel postawiliśmy sobie stałe utrzymywanie wysokiego poziomu naszych publikacji, przekazywanie rzetelnej wiedzy (...)”. Merytoryczny poziom, wysoki poziom, rzetelna wiedza. A jakże.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Zaproszenie na czat

Dzisiaj, zamiast wpisu, zaproszenie na czat, który odbędzie się wieczorem na Facebooku, na stronie serwisu Książka zamiast kwiatka. Na pytania będę odpowiadał od 21.00 przez godzinę. Serdecznie zapraszam.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Wieszcza narodowa

Dotychczas za najbardziej kopnięte uważałem szwedzkie feministki. Nieodmiennie po wysłuchaniu w radiu czy telewizji, jak to kobiety w Szwecji są gnębione, prześladowane i flekowane, nie mogłem na sztokholmskiej ulicy otrząsnąć się ze zdumienia, że prowadzą samochody, a nie spacerują grzecznie na smyczy trzy kroki za swoimi panami.

Fanatyzm ma jednak to do siebie, że zawsze potrafi wznieść się poziom wyżej, choćby pozornie wydawało się to niemożliwe. I tak austriackie feministki przebiły swoje szwedzkie koleżanki, domagając się (skutecznie!) zmian w hymnie narodowym. Kłuło je w oczy, że w hymnie mowa jest o ojczyźnie wielkich synów (Heimat bist du großer Söhne), i teraz Austriacy pieją, że ich kraj to ojczyzna wielkich cór i synów (Heimat großer Töchter und Söhne).

Ponieważ nasze rodzime feministki z Magdaleną Środą na czele dzielnie małpują (małpa – rodzaj żeński, żeby nie było, że użyłem niepoprawnego politycznie słowa) swoje bardziej zaawansowane w walce o wprowadzenie matriarchatu koleżanki, tylko czekać, jak feministyczna rewolucja kulturalna (skojarzenia z inną rewolucją kulturalną jak najbardziej na miejscu) zawita do Polski.

Na pierwszy ogień pójdzie zapewne nasza epopeja narodowa. Przecież to niedopuszczalne, by w tytule takiego utworu występował jedynie mężczyzna, skoro naród składa się w połowie z kobiet. Co więcej, jak wynika z badań wybitnych badaczek, kobiety czytają więcej od mężczyzn, bo ci później zaczynają mówić, chłopcy w szkole składają sensownie literki dopiero od trzeciej klasy, podczas gdy dziewczynki już w zerówce, i w ogóle faceci są jacyś niedorozwinięci. Dołożenie „Panu Tadeuszowi” towarzyszki będzie też aktem sprawiedliwości dziejowej za wieki prześladowań i niedopuszczania kobiet do głosu. Utwór Mickiewicza (jako osobnika płci męskiej nie musimy go pytać o zdanie, czy odpowiada mu majstrowanie przy jego dziele) winien zatem nosić tytuł „Pan Tadeusz i Zosia”. Hm. Dalej mamy nierówność, bo niby dlaczego Zosia, skoro nie Tadeuszek? A zatem „Pan Tadeusz i Zofia”. Hola, hola! On „pan”, jakby dziedzic jakiś albo i hrabia, a ona co? Zwykła dziewka, posługaczka może? Niedoczekanie! „Pan Tadeusz i pani Zofia”. W zasadzie jest dobrze, ale… Kobiety mają przecież pierwszeństwo. Umówmy się, że feminizm feminizmem, równouprawnienie równouprawnieniem, ale w drzwiach należy je przepuszczać. Przynajmniej w Polsce. Czyli „Pani Zofia i pan Tadeusz”. Można zasiąść do czytania. Czytamy i widzimy, że ten pan Tadeusz jakąś arcyważną postacią wcale nie jest. Gdyby kazać uczniom wskazać głównego bohatera, mało kto by go wybrał, nie mając podpowiedzi w tytule. Wniosek? Niepotrzebny tam jest. „Pani Zofia” brzmi idealnie.

Pisarze mężczyźni to seksiści, o czym świadczą takie tytuły jak „Pan Wołodyjowski”, „Ojciec Goriot”, „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, „Chłopi”, „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”, „Stary człowiek i morze”, „Chłopcy z Placu Broni”. Zastanawia więc, jak mężczyzna, w dziewiętnastym wieku!, mógł zatytułować swój poemat „Pani Zofia”. Czyżby historycy pomylili się co do płci Mickiewicza? Niewykluczone, historycy – mężczyźni! – przerabiają przecież historię na swoją modłę, udało im się na przykład wmówić szerokim rzeszom, że Kopernik wcale nie była kobietą. Na dodatek takie doskonałe dzieło mogła stworzyć tylko pisarka, gdyż, jak wynika z badań, kobiety piszą lepiej od mężczyzn, są lepiej wykształcone i częściej studiują kierunki związane z pisarstwem. Hm. A może Mickiewicz była kobietą w męskim ciele? Tak, wydaje się to prawdopodobne, przecież w XIX wieku nie dokonywano operacji zmiany płci. Czyli nie żaden Adam, tylko Ewa. Nasza wieszcza narodowa Ewa Mickiewicz dała Polakom, to znaczy Polkom i Polakom, epopeję narodową pod tytułem „Pani Zofia”.