czwartek, 31 lipca 2014

Komentarze

Władysław Zdanowicz oskarżył mnie publicznie, że blokuję jego komentarze na swoim blogu. Wyjaśniłem mu prywatnie, że to bzdura, ale nie przyjął tego wyjaśnienia do wiadomości, nie sprostował ani nie usunął swojego wpisu, więc i ja jestem zmuszony publicznie się do tych zarzutów ustosunkować.

Po pierwsze są one bardzo nieeleganckie, bo kiedy się kogoś o coś oskarża, to przede wszystkim należałoby mu dać prawo do obrony. Czasami wymieniamy maile, ale Zdanowiczowi nie przyszło do głowy, by z tej drogi skorzystać i zapytać, niby dlaczego zacząłem blokować jego komentarze, skoro wcześniej bez problemu je zamieszczał, a kiedy wyrażał opinie mi nieprzychylne, nie kasowałem ich, tylko z nimi polemizowałem. Gdyby zapytał, dowiedziałby się, że o niczym nie wiem, komentarzy, które próbował zamieścić i które się nie ukazały, w ogóle nie widziałem, w spamie też ich nie ma.

Po drugie, kiedy się kogoś o coś oskarża, to należałoby się nad zasadnością zarzutów zastanowić. Nie weryfikuję komentarzy przed publikacją, pojawiałby się wtedy komunikat, że komentarz ukaże się po zaakceptowaniu przez moderatora. Skoro taki komunikat się nie pojawia, a komentarze ciągle się nie ukazują, to chyba można się domyślić, że nie poluję na nie i nie usuwam w sekundę po zamieszczeniu, tylko nastąpił jakiś błąd techniczny.

Wniosek tym bardziej uzasadniony w przypadku kogoś, kto regularnie czyta mojego bloga, bo naprawdę trzeba dużo złej woli, by przeoczyć, że nieprzychylne i krytyczne komentarze zostawiam. Usuwam jedynie naprawdę chamskie i z rzadka takie, których autorzy mnie umoralniają, zamiast podjąć dyskusję. Pierwsze nie wymaga uzasadnienia, co do drugiego jest ostrzeżenie w opisie. Jeśli kogoś banuję na stałe (były dwa takie przypadki), to ogłaszam to w komentarzu do komentarza, który wyczerpał moją cierpliwość.

Moje pytanie do państwa: czy ktoś jeszcze miał takie problemy jak Zdanowicz? I czy ktoś wie, dlaczego tak się dzieje?

środa, 30 lipca 2014

Literatura a życie

W ramach wakacyjnej powtórki z rozrywki anegdota, której pointa po upowszechnieniu się nawigacji satelitarnej trochę wprawdzie ucierpiała, ale mimo to chyba warta przytoczenia:

W roku 2001 brałem udział w warsztatach przekładu literackiego ze szwedzkiego na polski organizowanych przez uczelnię Södertörns Högskola pod Sztokholmem. W sześcioosobowej grupie pracowaliśmy pod okiem Zbigniewa Kruszyńskiego (szerszej publiczności znanemu w roli pisarza, jego dwie ostatnie powieści to „Ostatni raport” i „Kurator”). Każdy tłumaczył inną książkę, czytaliśmy nawzajem swoje przekłady i je analizowaliśmy. Jednym z zadań – wspólnym dla wszystkich – było też przełożenie „Futra” z „Opowiastek” Hjalmara Söderberga. To zadanie pokazało nam, że nie ma teoretycznej idealnej wersji przekładu. Sześć osób stworzyło sześć wersji tłumaczenia i wszystkie były dobre lub bardzo dobre, choć w każdej można było coś poprawić.


Jednym z kluczowych wydarzeń w tym opowiadaniu jest wypadek, do którego dochodzi na skrzyżowaniu sztokholmskich ulic Regeringsgatan i Hamngatan. Główny bohater doktor Henck, pośliznąwszy się na śniegu, przewraca się, a na leżącego najeżdżają sanie. Z wypadku wychodzi cało, ale ma zniszczony płaszcz, co będzie miało dalsze, nieoczekiwane konsekwencje. Na tym zdarzeniu skupiło się nasze zainteresowanie, bo w dalszej części opowiadania jest mowa o „przedpołudniowym wypadku”, tymczasem jeden z uczestników przerobił to w swoim tłumaczeniu na „popołudniowy wypadek”. Pozostała piątka z lekką Schadenfreude od razu wskazała na oczywisty, kłujący w oczy i szkolny błąd. Nieudolny – w mniemaniu tej piątki – tłumacz nie przejął się demonstrowanym mu oryginałem, tylko zacytował początek opowiadania, z którego jasno wynika, że doktor Henck szedł w stronę feralnego skrzyżowania „około trzeciej po południu, w zapadającym akurat zmierzchu”. Söderberg się pomylił, opisując później wypadek jako „przedpołudniowy”. Po dyskusji doszliśmy jednak do wniosku, że klasyka nie można poprawiać. Nie wyłapał błędu szwedzki redaktor, trudno, musi zostać na wieki. To też ma swój urok.

Następnego dnia po zajęciach musiałem wybrać się do Instytutu Szwedzkiego, który finansował nam pobyt, żeby załatwić jakieś formalności. Instytut mieścił się wówczas na Hamngatan. Zrobiłem zakupy w centrum, po czym skierowałem się w stronę Instytutu. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Sztokholmie orientuję się średnio, znam poszczególne miejsca, ale nie zawsze umiem trafić z jednego do drugiego. Tym razem nie trafiłem. Nie przejąłem się tym, tylko spokojnie krążyłem sobie po centrum, będąc pewnym, że prędzej czy później dojdę do punktu, z którego będę umiał dotrzeć pod właściwy adres. Jak na złość ciągle trafiałem w nieznane sobie rejony. Kiedy już chciałem się poddać i zapytać kogoś o drogę, dostrzegłem tabliczkę z napisem „Regeringsgatan”. I przypomniałem sobie „Futro”: to na skrzyżowaniu tej ulicy z Hamngatan doktor Henck miał wypadek. Wystarczy nią pójść, a któraś z przecznic będzie szukaną przeze mnie Hamngatan. I była, bo Söderberg Sztokholm opisywał bardzo wiernie.

I jak tu twierdzić, że literatura nie przydaje się w codziennym życiu?

poniedziałek, 28 lipca 2014

Skryby

Wskazywałem już, że polscy prawnicy, w przeciwieństwie do ich szwedzkich kolegów, nie potrafią się streszczać, a dzisiaj chciałbym to pokazać na bardziej konkretnym przykładzie. Mam dwa akty oskarżenia, szwedzki i polski, które musiałem przetłumaczyć. Szwedzki dotyczy kradzieży roweru, polski kradzieży smartfona z użyciem siły, poszkodowany dostał parę ciosów, więc nie są zupełnie równoważne, ale mimo to chyba nieźle pokazują filozofię stosowania prawa.

Polski akt oskarżenia liczy osiemset osiemdziesiąt słów, szwedzki dwieście, czyli jest ponad cztery razy mniejszy. Nasuwa się więc taki wniosek, że w tym czasie, kiedy polski prokurator napisze jeden akt oskarżenia, jego szwedzki kolega pośle do sądu cztery. Po części daje to odpowiedź na pytanie, dlaczego u nas postępowania tak się ciągną. Kradzież roweru miała miejsce 17 sierpnia, akt oskarżenia nosi datę… 18 sierpnia. I wcale nie trzy lata później. Przy czym nie jest to żadne postępowanie przyśpieszone, 24-godzinne czy inna szybka ścieżka, tylko normalny tryb. Złodzieja smartfona zatrzymano 8 kwietnia, akt oskarżenia wniesiono 27 czerwca. Tego samego roku, więc pewnie należy to uznać za sukces i szybkie postępowanie, ale jak widać można dużo szybciej.

Skąd różnice w objętości obu dokumentów? W szwedzkim nie ma uzasadnienia. Za oczywiste przyjmuje się, że skoro kogoś oskarża się o przestępstwo, to nie trzeba pisać uzasadnienia, że oskarża się go, bo popełnił przestępstwo. W polskich aktach oskarżenia czyn jest opisany dwukrotnie, raz w wersji skróconej w części właściwej, a potem w wersji rozbudowanej w uzasadnieniu. Do tego dochodzi umiłowanie w stosowaniu wstępów typu „Prokuratura Rejonowa w Koziej Wólce nadzorowała postępowanie 1 Ds. 3333/12 przeciwko Janowi Kowalskiemu podejrzanemu o przestępstwo z art. 280 § 1 k.k., w toku którego w oparciu o zgromadzony materiał dowodowy ustalono następujący stan faktyczny”. W szwedzkim akcie oskarżenia załatwione jest to nagłówkiem „Czyn”. Bo to, jaka prokuratura, jaka sygnatura akt, przeciwko komu, jaki paragraf, jest podane w innych miejscach dokumentu. Polskiego też, więc informacje się dublują.

Ciekawą lekturę stanowi wyliczanka dowodów. Po polsku „wykaz innych dowodów do ujawnienia na rozprawie” (7 słów; „innych”, gdyż wcześniej wylicza się świadków), po szwedzku „materiał dowodowy” (2 słowa), bo najwyraźniej szwedzki prokurator zakłada, że sędzia domyśli się, iż dowody będzie prezentował na rozprawie, a nie na scenie w kabarecie. Do udowodnienia kradzieży roweru wystarczyły dwa dowody, żeby wsadzić złodzieja smartfona potrzeba ich było aż dziewiętnaście. W tym takie interesujące jak „wykaz dowodów rzeczowych”. Wykaz dowodów jest dowodem. Albo „dane o karalności”, „odpis wyroku sądu w sprawie karnej” i „notatka o podejrzanym w trybie art. 213 k.p.k.”. Rzeczony artykuł mówi: § 1. W postępowaniu należy ustalić tożsamość oskarżonego, jego wiek, stosunki rodzinne i majątkowe, wykształcenie, zawód i źródła dochodu oraz dane o jego karalności. § 2. Jeżeli podejrzany był już prawomocnie skazany, dla ustalenia, czy przestępstwo zostało popełnione w warunkach art. 64 Kodeksu karnego [czyli w warunkach recydywy] (…) dołącza się do akt postępowania odpis lub wyciąg wyroku oraz dane dotyczące odbycia kary.
Pytanie, czy dane o karalności nie są wystarczające, by dowalić gościowi za recydywę. Pytanie retoryczne, bo szwedzki sąd odpisów poprzednich wyroków nie potrzebuje, wystarcza wyciąg z rejestru skazanych. Ale kwestia ważniejsza: od kiedy to informacje personalne i to, jak się oskarżony wcześniej prowadził, są dowodem popełnienia przez niego przestępstwa. Niechby wcześniej ukradł dziesięć telefonów komórkowych, nie jest to przecież żadnym dowodem na to, że dokonał i tego rozboju. Podobnie jak okoliczność, że nazywa się Jan Kowalski i ma trzydzieści lat.

Inną ciekawą parą dowodów jest „zapis z monitoringu” oraz „protokół oględzin nagrań z monitoringu”. Jakby obowiązywała zasada, że im więcej dowodów, tym lepiej, więc to, co należałoby ująć w jednym punkcie (bo to przecież ten sam dowód), rozpisuje się na dwa.

Po przetłumaczeniu wielu takich szwedzkich i polskich dokumentów, po paru wyrokach w sprawach, które wniosłem do sądu, dochodzę do nieodpartego wniosku, że w Polsce prawnicy dużo piszą, a mało myślą, podczas gdy ich szwedzcy koledzy nie skupiają się na tym, by pisemko było wysmażone tak, że od strony formalnej mucha nie siada, tylko by szybko i sprawnie zapadł sprawiedliwy wyrok.

czwartek, 24 lipca 2014

Testament Żelaznego Kanclerza

Praktycznie nieistniejący system stypendialny, zwlekanie z wprowadzeniem tantiem od wypożyczeń z bibliotek, nakłady książek takie jak w krajach 10-krotnie mniej liczebnych, brak systemu emerytalnego dopasowanego do specyfiki zawodu i Tuskowi ze Zdrojewskim udało się osiągnąć to, do czego bezskutecznie dążyli Bismarck i Hitler – polscy pisarze piszą po niemiecku:


Die Rivalin: Ein New Yorker Gerichtskrimi
aus der Reihe Zwischen Recht und Gerechtigkeit

Ein Jogger entdeckt eine männliche Leiche im Spring Creek Park. Ein Freier, der von einer Prostituierten ermordet worden ist? Das ist jedenfalls die wahrscheinlichste Theorie, der die Detectives des NYPD nachgehen. Wird sie sich bestätigen?
Wenn ein Mörder überführt wird, geht die Sache vor dem Gericht weiter. Der Staatsanwalt Edward Harrison klagt aber eine Person an, die den Mord nicht begangen hat. Warum? Lesen Sie diese Geschichte.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Jakim jestem czytelnikiem

Na blogach książkowych trwa(ła) zabawa pod hasłem „Jakim jestem czytelnikiem”, więc się do niej włączam, jak zwykle spóźniony i jak zwykle sam się nominując, bo ja jestem taka Zosia Samosia.

Ponieważ preferuję czytanie w pomieszczeniach ogrodzonych sufitem i ścianami, można powiedzieć, że jestem czytelnikiem klatkowym. Wziąć koc i położyć się z książką na trawie jest dla mnie mniej więcej taką samą atrakcją jak wizyta u dentysty (do samej trawy wprawdzie nic nie mam, ale do jej mieszkańców to i owo). Natomiast jeśli już trafię na taką plażę w celach rekreacyjnych, to kiedy nie pływam, oczywiście czytam. Zawsze mam książkę przy sobie i stojąc w kolejce czy lecąc samolotem, czas, który normalnie by się zmarnował, przeznaczam na czytanie.

Od najmłodszych lat zapisuję przeczytane książki. Bardzo długo nie miałem świadomości, że inni też tak robią, i uchodziłem w swoich oczach z tego powodu za straszliwego dziwaka. Ponieważ nikomu się nie przyznawałem, żeby nie ujawnić, że jestem dziwakiem, dopiero na studiach zgadałem się z jedną z koleżanek, że ona też zapisuje. Uznałem ją za straszliwą dziwaczkę :-) Ponieważ jestem takim dziwakiem, który nie tylko zapisuje, lecz także te zapiski przechowuje, okazały się one mieć bardzo praktyczne zastosowanie. Ostatnio postanowiłem doczytać książki Forsytha, po które wcześniej nie sięgnąłem, i bez tej listy w życiu bym nie ustalił, jakie to są.

No właśnie, jestem czytelnikiem wiernym autorowi. Jeśli pisarz mnie zachwyci, sięgam po jego następne książki, chyba że którąś kolejną bardzo mocno się rozczaruję. Za to zbyt łatwo się zrażam. Jeśli autor mi nie podejdzie, nie daję mu drugiej szansy, a powinienem. „Rebeliantka o zmarzniętych stopach” Johanny Nilsson, którą to powieścią tak się zachwyciłem, że ją przełożyłem, moim znajomym niespecjalnie przypadła do gustu. W związku z tym nie podsuwałem im „Sztuki bycia Elą”, a kiedy przyjaciółka poprosiła mnie o tę książkę, zdziwiłem się, że chce ją czytać, skoro „Rebeliantka” się jej nie podobała. Usłyszałem „ja tak łatwo się nie zrażam” i to jest właściwe podejście, bo „Sztuka” okazała się jedną z ważniejszych książek w jej życiu.

Skoro tłumaczę z obcych języków, to i w tych językach czytam. Kiedyś więcej po szwedzku, teraz po niemiecku, co jest uwarunkowane dostępem do książek. Z niemieckim było tak, że drugą książkę w tym języku czytałem w trakcie tłumaczenia :-) Kiedyś było mi obojętne, czy powieść szwedzkiego lub niemieckiego autora czytam w oryginale czy w przekładzie, ale odkąd z własnej praktyki dowiedziałem się, jak wygląda tłumaczenie literatury w polskich wydawnictwach, starannie unikam przekładów. Żeby swobodnie czytać beletrystykę w obcym języku, trzeba najpierw przez parę książek przebić się ze słownikiem w ręku i zabrakło mi samozaparcia, żeby uzyskać tę umiejętność w języku angielskim. Parę lat temu przebijałem się przez „Fatherland” Harrisa, po stu stronach poddałem się, kupiłem sobie na Allegro polską wersję, ale kiedy przesyłka doszła, wziąłem się na ambit, że jednak skończę po angielsku. Jestem obecnie na… setnej stronie.

Teraz na Allegro już raczej nie kupuję, zwłaszcza w przypadku polskich autorów staram się nabywać książki nowe, żeby koledzy po piórze coś z tego mieli. Ale omijam przy tym z dala pewną dużą sieć, uznając działalność tej firmy za szkodliwą dla rynku książki. Z bibliotekami pożegnałem się już dawno, nie znoszę czytać, mając wyznaczony termin na skończenie powieści. Okazyjnie pożyczam coś od znajomych, ale generalnie wolę mieć książki na własność. Z tym że swoje chętnie pożyczam, niezbyt przejmując się tym, że nie zawsze do mnie wracają. Zamiast walczyć z wiatrakami, dostrzegam pozytywny aspekt tej sytuacji: wolne miejsce na półkach na nowe pozycje.

Kiedyś czytałem tylko jedną książkę w danym czasie, zawsze do końca, a po skończeniu następną zaczynałem dopiero następnego dnia. Teraz czytam kilka książek naraz, a jeśli jakaś mi nie podchodzi, zostawiam. Przy wielu książkach nie pamiętam, w którym miejscu ostatnio czytałem, i potrzebne są zakładki. Mam ich wprawdzie dość sporo, tyle że nigdy pod ręką, więc zakładam czym popadnie. Problem zakładek rozwiązała technika, na czytniku książka otwiera się sama tam, gdzie człowiek przerwał lekturę.

Tak. Z początku miałem parę zastrzeżeń do tego urządzenia, ale kiedy najpoważniejsze, brak książek, straciło rację bytu, coraz częściej sięgałem po Kindle’a. Bo miałem łatwiejszy i szybszy dostęp do wersji elektronicznej niż do papierowej. I tylko od tego, w jakiej formie książka do mnie trafi, czy znajdę ją w księgarni internetowej czy stacjonarnej, uzależniam wybór nośnika. W praktyce bowiem nie ma wielkiej różnicy między czytaniem na papierze a na czytniku. To znaczy czyta się dokładnie tak samo, różnice są natury, że tak powiem, pozalekturowej, o właśnie, że do czytnika nie potrzeba zakładek, a książkę papierową łatwiej przewertować.

Czytam w przeważającej mierze beletrystykę, ale za to, wyłączywszy horror i fantasy, wszystkie gatunki. Ze wskazaniem na kryminały i sensacje, jak można się domyślić, patrząc na moją twórczość. Lubię sięgnąć po autorów o mniej znanych nazwiskach, ale ignoruję przy tym rekomendacje „Wyborczej”, która recenzuje pisarzy tylko z określonych wydawnictw.

A ile czytam? Niedużo. Około trzydziestu książek rocznie. Czasy, w których czytałem osiemdziesiąt do stu dawno minęły. Choć były i takie (pierwsze lata aktywności zawodowej), że liczba przeczytanych w ciągu roku tytułów skurczyła się do pięciu, a w tych pięciu wcale nie było „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta.

piątek, 18 lipca 2014

Mało ważne trupy

W dzisiejszej „Wyborczej” o zestrzeleniu malezyjskiego samolotu:

A reszta to kto? Wszyscy Malezyjczycy czy niewarta wyszczególniania azjatycka tłuszcza? Śmierć Amerykanina, Holendra czy Brytyjczyka boli pana Bieleckiego bardziej niż jakiegoś tam Azjaty, więc trzeba o nich napisać?

czwartek, 17 lipca 2014

Wielka promocja bubla

Po opublikowaniu recenzji Rybka piła wali konika, w której wykazałem, że tłumaczka Elżbieta Jasińska-Brunnberg zarżnęła powieść pt. „Underdog” Torbjörna Flygta, wiele osób pytało mnie: „Co na to wydawnictwo?”. No właśnie, co. Czy słowo/obraz terytoria wycofało książkę z księgarń i przeznaczyło bubla na przemiał? A może przysłało polemikę, w której punkt po punkcie udowodniło, że przekład jest kongenialny, a ja się czepiam? Nic z tych rzeczy. Wydawnictwo krytyką się nie przejęło, tylko zorganizowało promocyjny przyjazd Torbjörna Flygta do Polski. Kiedy się o tym dowiedziałem, popadłem nie w osłupienie, a w stan katatonii, i gdyby nie mój królik, który ugryzł mnie w kostkę, domagając się codziennej porcji pietruszki, tkwiłbym w nim pewnie do dziś. Zęby królika przywróciły mi nie tylko sprawność fizyczną, ale i umysłową. O co mi chodzi? Jaki wydawca będący przy zdrowych zmysłach przeznaczy na przemiał książkę, którą można opylić po blisko czterdzieści złociszy sztuka? Przecież to nie telewizor, gdzie każdy od razu widzi, że nie działa. A ostatecznie ile osób przeczyta recenzję. Uczciwość, etyka, przyzwoitość? Te pojęcia nie tylko w polityce nie mają czego szukać. Czytelnik? Umarł w osiemdziesiątym dziewiątym, teraz jest konsument i rozsądny wydawca nie wydaje forsy na tłumacza, redakcję i korektę, tylko na zorganizowanie przyjazdu pisarza do Polski, żeby opchnąć badziewie, które wydrukował. Ale taka reakcja świadczy też o tym, że przekład „Underdoga” wcale nie był jednostkową wpadką, po której wszyscy w wydawnictwie złapali się za głowy. Najwyraźniej byle jakie tłumaczenia i pomijanie redakcji i korekty ze względów oszczędnościowych są w wydawnictwie słowo/obraz terytoria normą.

Zdziwiło mnie jedynie to, że pisarz zgodził się przyjechać, i doszedłem do wniosku, że najwidoczniej wydawnictwu udało się wmówić mu, że wymienione błędy, aczkolwiek poważne, są jednostkowe i generalnie przekład, choć nie najlepszy, ujdzie. To może pokażmy, że nie ujdzie, analizując tłumaczenie nie problemowo, tylko ilościowo. Weźmy na przykład taką stronę 237 i wyliczmy znajdujące się na niej błędy:

1. „Idź do Porsfyra, chichocze Lasse – zrobił z Rogerem co chciał, jest zadłużony”. Ponieważ Lasse mu ten dług wmawia, powinno być „wpędził go w dług”, co również gramatycznie brzmiałoby lepiej, bo przy sformułowaniu tłumaczki można uznać, że to Lasse jest zadłużony.
2. „Rolle startuje zündappa”. Rolle, owszem, startuje, ale odpalając z kopniaka, i tak jest to ujęte w oryginale.
3. „Spadamy, chłopaki”. Nie dość, że w oryginale tego „chłopaki” nie ma, to jeszcze Rolle zwraca się wyłącznie do Lassego, bo tylko oni dwaj „spadają”.
4. „Naciska na gaz”. Elżbieta Jasińska-Brunnberg najwyraźniej nigdy nie jechała motorowerem i wydaje się jej, że jest to coś o konstrukcji samochodu. W oryginale jest oczywiście „dodaje gazu”.
5. „Puszcza ręczny hamulec i motorower wyrywa się do przodu a my odskakujemy na bok”. Powinno być: „Puszcza ręczny hamulec i motorower wyrywa się do przodu, tak że jesteśmy zmuszeni odskoczyć na bok”.
6. „Wyjeżdżają na ulicę”. Owszem, wyjeżdżają, tyle że narrator używa slangowego wyrażenia i trudno zrozumieć, dlaczego tłumaczka nie oddaje stylistyki oryginału.
7. „Tak jakby w mieście pętała się cała masa zgubionych motorowerów”. W oryginale drälla, które ma dwa znaczenia, „pętać się” albo „roić się”. Elżbieta Jasińska-Brunnberg jak zwykle w takich przypadkach wybiera to niewłaściwe. Motorowery się nie pętają, tylko się od nich roi.
8. „Podobny do dakoty, ale z tylnym lusterkiem”. W oryginale: „Taką samą dakotę, ale z tylnymi lusterkami”.
9. „Jerry William naciągnął swoją mamę na hamburgera, Åsa i Laila też są, Carina też”. Narrator wymienia zgromadzone osoby, a informacja, że Jerry William zdobył od matki parę groszy, jest tylko uzupełnieniem, wyjaśnieniem powodu jego obecności, więc powinno być: „Jerry William, który wyciągnął od swojej mamy forsę na hamburgera...”
10. „Usta wilgotne od szminki, smak truskawek”. Rzut oka na oryginał i już wiemy, że słynny film Bergmana powinien nosić tytuł „Tam, gdzie rosną truskawki”, a nie „Tam, gdzie rosną poziomki”.
11. „Ale jesteś! Co on ci zrobił?”. Polski czytelnik nie dowiaduje się, kto staje w obronie Rogera, bo tłumaczka wyrzuca informację, że mówi to Carina, a z kontekstu to nie wynika.
12. „Kierownicy tego zündappa”. W oryginale: „Kierownicy tego pordzewiałego zündappa”.

Skoro już jesteśmy przy motorowerach, tłumaczka nie tylko proponuje nam nowe rozwiązania techniczne, ale i nową technikę jazdy. Na str. 158 Johan marzy o „dodawaniu gazu w tylnym kole”. Tymczasem wcale nie zamierza doprowadzać doń wybuchowego wodoru, a tylko zwyczajnie chce na tym tylnym kole jeździć, unosząc przednie. Na stronie 235 chłopcy rozmawiają o szczegółach technicznych podrasowania motoroweru, tłumaczka nie ma pojęcia o czym mowa i nie chce się jej sprawdzać, więc dany fragment dialogu opuszcza. Opuszczanie fragmentów, których tłumacz nie rozumie albo nie potrafi przełożyć, ma w historii przekładu długą tradycją i Elżbieta Jasińska-Brunnberg dzielnie ją kontynuuje.

Wróćmy jednak do analiz ilościowych. Czy dwanaście błędów na stronie od poważnych po rażące jest szczytem możliwości Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg? Ależ skąd. Charakterystyczne dla powieści Flygta są partie narracyjne opisujące zachodzące przemiany społeczne, w których cały nawet kilkustronicowy opis zamyka się w jednym zdaniu. Te partie, wymagające szczególnej staranności, Elżbieta Jasińska-Brunnberg tłumaczyła, jak całą książkę, na kolanie, w efekcie pełne są opuszczeń, przeinaczeń i częściowo niezrozumiałe. Taki opis znajduje się na przykład na stronie 326. Tłumaczka zmienia formę bezosobową z oryginału na pierwszą osobę, tłumaczy „przyszłe zyski” jako „przyszłościowe nadwyżki”, „prosimy” jako „marzymy”, „wozy strażackie” jako „samochody”, opuszcza informacje, że konsumenci stają się aktorami, że wyrabia się markę, że sprzedawca ma palce tłuste od monet, opuszcza porównanie soulu do ciasta, twierdzi, że naród domaga się wolności, a on domaga się wolności wyboru, nie patrzymy trzeźwym okiem na Wirthena, tylko w jego trzeźwe oczy, a w ogóle facet nazywa się Werthén, nie trzeba dopowiadać, że kanały reklamowe są w telewizji, skoro autor tego nie pisze, i co to jest „kompetencja socjalna”? Summa summarum można doliczyć się z piętnastu błędów (na jednej stronie!), a przekład innych opisów tego typu wygląda podobnie. Na stronie 191 z grubszych błędów tłumaczka nie przenosi produkcji do krajów Trzeciego Świata, zyski przeznacza na „premie dla głównego zarządu”, gdy tymczasem trafiają one do spółki matki i tworzy „rezerwy składowe” zamiast magazynowych.

Zresztą to, że na ekonomii tłumaczka zna się tak jak na biologii i sporcie, widać na stronie 325. Chłopcy zafascynowani są giełdą i chwalą się znajomością takich pojęć jak „emisja, wskaźnik cena/zysk, indeks, raport kwartalny, dywidenda i split”, w wersji tłumaczki są to „emisja, indeks, kwartalny raport, nadwyżki i straty”.

Trzeba przyznać, że Elżbieta Jasińska-Brunnberg powinna nie tylko trafić do Księgi Guinnessa z racji liczby popełnionych błędów, lecz także zostać honorowym członkiem Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich jako tłumaczka, której każda dziedzina jest obca. Podczas Wigilii wujek Johana „zaczyna głośno czytać pieśni Fänrika Ståla” (str. 62). Każdy, kto liznął historii literatury szwedzkiej, wie, że chodzi o słynny utwór Johana Ludviga Runeberga „Opowieści chorążego Ståla” (t. 1 – 1848, t. 2 – 1860), z którego Finowie zaczerpnęli swój hymn narodowy. Każdy, ale nie Elżbieta Jasińska-Brunnberg, która z literaturą szwedzką zetknęła się zapewne przy lekturze „Underdoga”. Ponieważ w języku szwedzkim tytułów nie wydziela się cudzysłowem, a szyk wyrazów w oryginalnym tytule wypada następująco: „Chorążego Ståla opowieści” (Fänrik Ståls sägner), tłumaczka przyjęła, że obce jej słowo fänrik to imię, skoro jest napisane dużą literą, i że chodzi o jakiegoś tekściarza, którego pieśni nadają się do czytania w Wigilię. Jeśli coś może przebić umieszczenie przez tłumaczkę w akwarium ryby piły w miejsce mieczyka, to chyba właśnie to. Z trzywyrazowego wyrażenia błędnie tłumaczy dwa słowa (myli sägner z sånger czyli opowieści z pieśniami) i nie rozpoznaje w nim słynnego tytułu.

Analizując przekład Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg, można by napisać doktorat, a sama książka powinna stać się obowiązkową lekturą do przedmiotu technika tłumaczeń, gdyż na jej przykładzie doskonale można pokazywać studentom, jak nie należy tłumaczyć. W żargonie tłumaczy surowy przekład nazywany jest „rybką”. To, co Elżbieta Jasińska-Brunnberg dostarczyła wydawnictwu (a wydawnictwo opublikowało), nie jest nawet rybką. No, chyba że zdechłą. Zdechłą rybką piłą.

środa, 16 lipca 2014

Rybka piła wali konika

Fragment z „Underdoga”, omawiany w poniedziałkowym wpisie, przypomniał mi, że krytykę tłumaczenia tej powieści, po usunięciu ze swojej strony, miałem zamieścić na blogu, by wisiała ku przestrodze wszystkim fuszerom, którzy uważają, że tłumaczenie literatury to jest coś, co spokojnie można robić na kolanie, nie mając po temu żadnych kwalifikacji. A zatem jeszcze raz legendarny już tekst:

„Underdog” jest powieścią wspaniałą. Świetną, rewelacyjną, i takie przymiotniki można mnożyć. Torbjörn Flygt opowiedział o dojrzewaniu chłopaka ze szwedzkiego blokowiska lat siedemdziesiątych z perspektywy człowieka 37-letniego, który jednak nie zapomniał i nie zafałszował swoich ówczesnych odczuć. Powieści o pierwszym papierosie, pierwszej wódce, pierwszej dziewczynie powstało wiele, ale Flygt napisał swoją takim stylem, że chłonie się ją, jakby była pierwszą o tej tematyce. Nie bez kozery dostała w 2001 r. Augustpriset, odpowiednik polskiej Nike, choć jakby z bardziej obiektywnym jury.

Można by się ucieszyć, że ta książka ukazała się po polsku, zwłaszcza że szwedzkie blokowisko pod wieloma względami, co zaskakujące, przypomina polskie, gdyby nie fakt, że została zarżnięta przez (pseudo)tłumaczkę Elżbietę Jasińską-Brunnberg. Trupa na widok publiczny, nie sprawdziwszy pulsu, wystawiło gdańskie wydawnictwo słowo/obraz terytoria.

Już na pierwszych stronach czytelnika zaskakuje dziwaczna interpunkcja. Pierwszemu nasuwającemu się wyjaśnieniu, że tłumaczka usiłuje w ten (nieudolny) sposób oddać specyficzny styl Flygta, przeczy spojrzenie na oryginał. Elżbieta Jasińska-Brunnberg kopiuje po prostu szwedzką interpunkcję, całkowicie odmienną od polskiej, nie zapamiętała nawet ze szkoły podstawowej, że w języku polskim przecinki stawiamy przed „że” i „który”. Korektorka bez problemu wyłapałaby te błędy, ale mimo że jej nazwisko widnieje na stronie redakcyjnej, najwyraźniej nigdy nie miała tekstu przed oczami. Podobnie redaktorka, bo sporo błędów popełnionych przez tłumaczkę poprawiłby każdy redaktor, nawet nieznający szwedzkiego i pracujący na ciężkim kacu.

I tak na stronie 14 Johan, główny bohater, wyciąga z akwarium rybki, żeby dokuczyć swojej siostrze Monice. Między innymi wyciąga mieczyka. W polskiej wersji mieczyk zamienia się w „rybkę piłę”. Ryba piła osiąga do sześciu metrów długości, więc nawet jak przyjmiemy, że „rybka piła” jest odpowiednio mniejsza, to jako żywo do akwarium się nie zmieści. Na stronie 113 Johan uśmierca rybki, karmiąc je grochem, w tym już nie „rybkę piłę”, lecz rybę piłę. Nie dowiadujemy się, skąd ta zmiana (może „rybka piła” przez te 99 stron zjadła inne rybki i urosła?). Mieczyk ma w języku szwedzkim taki sam źródłosłów jak w polskim (od „miecza”), więc gdyby tłumaczka pomyliła go z miecznikiem (inna nazwa orki), mechanizm błędu byłby zrozumiały, a tak trzeba przyjąć, że zamiast tracić czas na poszukiwania w słownikach, encyklopediach i internecie, po prostu wzięła odpowiednik z sufitu. Wykazując się do tego wyjątkową ignorancją, bo wiedza, że ryba piła nie jest akwariową rybką, nie stanowi tajemnej wiedzy ichtiologów.

Pomoc sufitu nie była tłumaczce potrzebna przy tak zwanych fałszywych przyjaciołach. Są to słowa, które brzmią podobnie w dwóch językach, ale znaczą co innego. Elżbieta Jasińska-Brunnberg o takim zjawisku nie słyszała, więc tłumaczy alternativ (możliwości) jako „alternatywy” (str. 7) – że nie chodzi o alternatywy 4, informuje nas na str. 277: „trzy alternatywy skłóciły partie polityczne” – sjal (chusta) jako „szal”, a banderoll (transparent) jako „banderola” i w efekcie Monika ze swoją koleżanką Hanne demonstrują przeciwko dyktaturze chilijskiej ubrane w palestyńskie szale z banderolami w rękach (str. 103), co musiało stanowić fantastyczny widok.

Tłumaczka pozostaje zresztą często wierna językowi szwedzkiemu, czemu zawdzięczamy w polskim przekładzie tak piękne konstrukcje jak: „oglądaliśmy z niej widok” (str. 74), „ma źle dopasowane ramię do użytku w fabryce” (str. 192) czy „ona poznała tam jednego chłopaka” (str. 232). Innym przykładem „wiernego” tłumaczenia jest wykorzystywanie pierwszego odpowiednika w słowniku, i tak: „MFF (...) wysyła połowę drużyny do reprezentacji” (str. 28) zamiast „daje”, „przejęła komendę nad rozmową” (str. 67) zamiast „przejęła inicjatywę” albo „bryluje w rozmowie”, „wyprodukowałem rurkę z pustej w środku poprzeczki od wieszaka” (str. 106) zamiast „zrobiłem”, „po raz drugi zawiedziona przez tego samego mężczyznę” (str. 194) zamiast „zdradzona” lub „zostawiona”.

Elżbieta Jasińska-Brunnberg, ortodoksyjnie wierna na poziomie słowa, staje się heretyczką, gdy w grę wchodzą większe fragmenty. Kiedy chłopcy zastają przed sklepem Porfyra, osiedlowego zboczeńca, w polskim przekładzie odważają się na „głośne westchnięcia za jego plecami, wulgarne odgłosy jak chrząkanie prosiaków, Porfyr ucieka do sklepu. Świnia” (str. 110). Czyli chłopcy naśladowali prosiaki, a że Porfyr jest świnia, zawstydził się i uciekł do sklepu. Logiczne? Logiczne. Życiowe? Niezupełnie, bo autor opisał inną sytuację: „odważamy się na głośne jęki za jego plecami, wulgarne dyszenie, brzmi to bardziej jak chrząkanie prosiaków, ale co tam, Porfyr ucieka do sklepu. Świnia”.

Fragmenty, powiedzmy, erotyczne w ogóle sprawiają tłumaczce kłopoty. Pewną popularną, acz intymną czynność chłopcy nazywają w jej wersji „waleniem konika” (str. 25). Może Elżbieta Jasińska-Brunnberg doszła do wniosku, że jak chłopcy mają małe penisy, to walą właśnie konika? Do tej części ciała tłumaczka generalnie nie ma szczęścia. W scenie wymuszenia pieniędzy łobuz opierającemu się koledze grozi: „Jak nie będziesz współpracował to skopię cię tak aż ci żywica popłynie!” (str. 175/176, interpunkcja podwójnie oryginalna). Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg nie zastanowił poetycki język początkującego bandyty, a powinien, bo w oryginale groźba brzmi „skopię cię tak, że ci kutas odleci”. Tłumaczka pomyliła słowo kåda (żywica) ze slangowym kådd (kutas).

Kolejnym błędem są liczne nieuzasadnione opuszczenia. Na przykład na stronie 300 tłumaczka pomija fragment charakterystyki klasowej piękności. Pomija również grę słów, ale zostawia nawiązania do niej, przez co polski tekst staje się mało zrozumiały (str. 54, 75). W scenie spotkania Johana z ojcem ten ostatni mówi: „Jak się widzieliśmy ostatnio byłeś taki”. Potem „pokazuje dwadzieścia centymetrów” (str. 75, interpunkcja podwójnie oryginalna). Elżbieta Jasińska-Brunnberg nie ujawnia nam, czego dwadzieścia centymetrów pokazuje (może konika?). W oryginale jest to długość odpowiadająca ośmiocalowemu gwoździowi. Nie bez kozery, bo ojciec Johana handluje materiałami budowlanymi i narrator go w ten sposób charakteryzuje.

Imponująca jest wiedza sportowa Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg. Chłopcy grający w piłkę na podwórku stosują „tackling”, a nie grę ciałem (str. 19) i krzyczą „offside” zamiast „spalony”, a piłka wypada oczywiście na „out” (str.21); w USA uprawia się sport zwany amerykańską piłką nożną (str. 304), bo to przecież amerykański fotboll, a Malmö FF pokonuje Wisłę Kraków w Mistrzostwach Europy (str. 253), gdy tymczasem kluby toczyły rozgrywki w Pucharze Europy.

Pierwszy raz nazwa „MFF” pojawia się na stronie 28, w takiej właśnie, nierozwiniętej formie. A szkoda, bo była doskonała okazja, żeby poinformować polskiego czytelnika, gdzie toczy się akcja powieści. Nazwy ulic czy dzielnic nic polskiemu czytelnikowi nie mówią. Nazwa miasta jest wprawdzie wcześniej (str. 8) w nazwie fabryki, w której pracuje mama Johana, ale tłumaczka ją pominęła. Nazwy MFF Elżbieta Jasińska-Brunnberg nie rozwija, bo i po co, każdy wie, że to Malmö FF. Natomiast nie każdy wie, że Puchar Davisa rozgrywany jest w tenisie i tę informację tłumaczka dodaje (str. 103), bo w oryginale próżno szukać wyjaśnienia.

Konia z rzędem temu, kto na podstawie polskiej wersji zrekonstruuje szkolną karierę rodzeństwa Kraftów. Na stronie 42 dowiadujemy się, że Monika chodzi do gimnazjum. W oryginale jest to högstadiet, czyli 7-9 klasa podstawówki. Wziąwszy jednak pod uwagę, że wiekowo odpowiada to polskiemu gimnazjum, a na dodatek z tekstu powieści wynika, że owo högstadiet mieści się w innym budynku, tłumaczenie należy uznać za dobre. Szkopuł w tym, że na stronie 102 Monika nadal chodzi do gimnazjum, gdy w szwedzkim oryginale jest to już gymnasiet, czyli liceum. Tłumaczka nie zwraca uwagi na tę różnicę, nawet gdy ma ją na jednej stronie (299). Johan opisuje, jak zmienił swoje zachowanie po rozpoczęciu gimnazjum (liceum), bo przyrzekł to sobie jeszcze w gimnazjum (ostatnich klasach szkoły podstawowej).

Elżbieta Jasińska-Brunnberg jest tłumaczką nie tylko nieudolną, lecz także niechlujną. Lasse wjeżdża windą nie na siódme piętro, tylko na siedemnaste (str. 12), ojciec Janisa ma koszulę rozpiętą do pępka, a nie zapiętą pod szyją (str. 13), Rolle umie po rosyjsku tylko cztery pierwsze wersy Międzynarodówki, a nie całe cztery strofy (str. 54), hokejowe treningi Bernta mają zacząć się dopiero po Trzech Króli, gdy tymczasem, zdaniem tłumaczki, trwają już od Wszystkich Świętych (str. 67), Monika z Annelie nie jedzą zielonych kiwi (str. 294), tylko piją wino zrobione z tych owoców, i tak dalej.

Wystarczy otworzyć niemal dowolny akapit, by natknąć się na fatalną polszczyznę. Całe fragmenty są przetłumaczone tak bełkotliwie, że stają się niezrozumiałe. „Robimy jeszcze jeden obchód przed zamknięciem” (str. 231) ma oznaczać „przyjeżdżamy jeszcze raz [do sklepu]”. Bohaterowie, mówiący u Flygta soczystym, żywym, zróżnicowanym językiem, w wersji Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg posługują się drętwą mową ze scenariusza telenoweli. „Moniko, ależ gratulacje!” (str. 233) jest spontanicznym okrzykiem radości matki, że córka dostała się na medycynę. Co rusz natykamy się na przekłamania w stosunku do oryginału, rażące błędy (wymienione nie są oczywiście wszystkimi, pełna lista byłaby nader obszerna) powodują, że człowiek ma ochotę, tak jak bohaterowie, kupić „sześć paczek piwa” (sześciopak! pani Jasińska, sześciopak!) i urżnąć się z rozpaczy.

Zastanawia też lekceważenie czytelnika przez, zdawałoby się, renomowane wydawnictwo słowo/obraz terytoria. Nie wydało ono szwedzkiego tytułu przypadkowo, czyni to programowo w serii „Terytoria Skandynawii”. Tymczasem przekład tak ważnej pozycji zleciło tłumaczce, której kwalifikacji w ogóle nie sprawdziło – dowolna próbka tekstu pokazałaby, że Elżbieta Jasińska-Brunnberg do tłumaczenia „Underdoga” nadaje się jak Pigmej do budowy igloo – i skopany przekład (tak że aż żywica płynie) bez redakcji i korekty udostępniło czytelnikom.

Druga część, napisana po oryginalnej reakcji na tę krytykę, tutaj.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Kopniak w tył biodra

Ponieważ wczoraj skończyły się mistrzostwa świata, będzie o piłce nożnej, ale nie o samych mistrzostwach, których nie oglądałem, tylko o tłumaczeniu literackich relacji z meczów. A że mamy wakacje, pozwolę sobie na lenistwo i zamieszczę tekst, który swego czasu opublikowałem na jakimś forum. Komuś mógłby on się skojarzyć z wpisem Rycerz pojmał biskupa, ale jest kilka zasadniczych różnic. Tłumaczka „futbolowa” w odróżnieniu od tłumacza „szachowego” nie wykonywała swojego tłumaczenia zawodowo, tylko na warsztatach w ramach nauki, nie brała zań pieniędzy, tekst nie był też przeznaczony do publikacji (książkę ostatecznie przełożył ktoś inny). Z tego względu nie podaję żadnych informacji, pozwalających ustalić jej nazwisko.

A oto taki przykład, co wychodzi, kiedy tłumacz nie ma pojęcia o zasadach gry, której opis tłumaczy. Fragment pochodzi z książki „Underdog” Torbjörna Flygta. Sytuacja: lata 70., chłopcy grają na podwórku w nogę, przybierając nazwiska znanych wówczas piłkarzy. Tłumaczka: młoda dziewczyna, będąca żywym dowodem na to, że mózg kobiety jest niekompatybilny z tą grą.

Przekład: Cissi mija Beckenbauera i zwodzi Ronniego Hellströma Jeden, tak że ten zaczyna biec w złym kierunku.

Powinno być: tak że ten rzuca się w złą stronę.
Ronnie Hellström to bramkarz ówczesnej reprezentacji Szwecji, ale nie wymagajmy takiej wiedzy od kobiety.

Przekład: Cissi wbija 1-0 wyprostowanym nadgarstkiem.

Powinno być: sztywną kostką.
Ręką, nogą, co za różnica. Bramka została uznana, więc tłumaczce powinna zapalić się lampka, że pomyliła szwedzkie „vrist” z angielskim „wrist”, ale skąd kobieta ma wiedzieć, że w piłce nożnej nie wolno strzelać bramek ręką?

Przekład: Dalej, biegnij, daje rozkazy nowemu Ronniemu Hellströmowi Jeden, podaje piłkę do Müllera, który robi unik na lewej stronie, wymienia piłki z przerażonym Neeskensem, strzela crossa do Beckenbaura, który naciera do pola karnego na dół ku linii końcowej, podbija piłkę, Müller odbiera na główkę i strzela do bramki. 1-1.

Powinno być: Dalej, biegnij, daje rozkazy nowy Ronnie Hellström, puszcza piłkę do Müllera, który rusza lewą stroną, wymienia podanie z przerażonym Neeskensem, podaje crossem do Beckenbauera, ten naciera na pole karne, dobiega do linii końcowej, dośrodkowuje, Müller odbiera na główkę i strzela do bramki. 1-1.

Przekład: Ralf szeroko podaje do Cruyffa, czyli do mnie. Dostałem rolę defensywną i wiem, że muszę ominąć Beckenbauera z daleka i za nic nie zakładać siatki [o! tu przebłysk geniuszu :-)], ponieważ Beckenbauer jest wstrętnym typem walca parowego, który nie powstrzyma się od wyrzucenia nogi czy przepychania w zwarciu [nie wymagajmy od kobiety, żeby odróżniała boks od piłki nożnej :-)].

Powinno być: Ralf podaje precyzyjnie [albo: wewnętrzną stroną stopy] do Cruyffa, czyli do mnie. Postawiono mnie na obronie i wiem, że muszę minąć Beckenbauera długim podaniem i za nic nie zakładać siatki, ponieważ Beckenbauer jest wstrętnym typem walca parowego, który nie powstrzyma się od podstawienia nogi czy brutalnego zagrania ciałem.

Ponieważ nasz bohater i tak zakłada siatkę, „dostaje za to kopniaka w tył biodra” (w tłumaczeniu) albo „zostaje skopany po udach” (w oryginale).

I na koniec proszę wszystkie szanowne feministki przed wymierzeniem mi kopniaka w tył biodra o przyjęcie do wiadomości, że wszelkie antyfeministyczne uwagi były jawną i świadomą prowokacją i potraktowanie ich z przymrużeniem oka i z dystansem do własnej płci. Ostatecznie tłumacz mężczyzna wyłożyłby się dokładnie tak samo na opisie gotowania. :-)

poniedziałek, 7 lipca 2014

Kwesta na pseudowydawnictwo

Usłyszałem o wspieramkulture.pl, polskim serwisie finansowania społecznościowego (crowdfunding) przeznaczonym dla twórców, i chociaż sam na nic nie chcę zbierać, z ciekawości tam zajrzałem.

Interesuje mnie przede wszystkim literatura, kliknąłem więc na projekty wydawnicze i natrafiłem na prośbę o wsparcie debiutanckiej powieści pt. „Miłość za rogiem” autorstwa Agnieszki Podgórnej:

Jestem tutaj, bo potrzebuję pomocy Wspierających. Zebrałam swoje przeżycia w jedną całość i Wydawnictwo zechciało mi pomóc wydać książkę, ale jest jeden warunek. Potrzebuję pieniędzy na dofinansowanie mojego projektu. Potrzebuję 7000 tysięcy złotych.

Z powyższego jasno wynika, że dziewczyna trafiła nie do żadnego wydawnictwa, tylko do firmy publikującej za pieniądze autorów. Z jednej strony trudno się dziwić, że debiutant jest naiwny i wyciąganie kasy uznaje za pomoc, a do naciągacza ma tak nabożny szacunek, że pisząc o nim, używa dużej litery, ale z drugiej strony, na litość boską, przecież jest internet, z którego podobno tylko seniorzy nie potrafią korzystać. Ile to wpisać odpowiednią frazę do wyszukiwarki i zorientować się, na czym polega wydawanie książek? Ale jedno trzeba sprostować. Choć te firmy są pazerne, to z pewnością nie wołają za wydanie siedmiu milionów złotych, które pani Agnieszka chce uzbierać.

To, że Podgórna nie odróżnia normalnego wydawnictwa od pseudowydawnictwa, pokazuje jej reakcja: Popłakałam się kiedy otrzymałam informację, że moja książka nadaje się do opublikowania. Autorce wydaje się, że wydawnictwo doceniło jej talent literacki, gdy w rzeczywistości pseudowydawnictwo doceniło możliwość wysupłania przez nią siedmiu tysięcy.

Podgórna przytacza e-mail z wydawnictwa, zapewne, by pokazać ewentualnym darczyńcom, iż dadzą swoje pieniądze nie grafomance, tylko osobie mającej zadatki na prawdziwą pisarkę: Uprzejmnie informujemy, że zapoznaliśmy z przesłanym przez Panią materiałem. W opinii wydawnictwa tekst jest ciekawy i wartościowy. Przede wszystkim na uwagę zasługuje fakt, że czyta się go płynnie. To duża zaleta w przypadku współczesnej literatury. Kolejnym plusem Pani dzieła jest chwytliwy, marketingowo atrakcyjny gatunek literacki oraz dobry warsztat literacki.

Ktoś mógłby się na ten dobry warsztat literacki nabrać, na szczęście Podgórna, być może chcąc opinię wydawnictwa podeprzeć dowodem, przytacza fragment swojej prozy:

– Zobaczysz, że będziesz ze mną szczęśliwa. Masz szczęście, że mnie poznałaś. A Ty mówisz, że masz pecha.
– To Ty masz szczęście, że poznałeś mnie.
– Lubisz mnie choć trochę?
– Mam ambiwalentne odczucia co do Twojej osoby.
– Ale gdybyś mnie nie lubiła, to byś nie odbierała ode mnie telefonów.
– A Ciebie gdyby do mnie nie ciągnęło, to byś do mnie nie dzwonił. Czego ode mnie oczekujesz?
– Bliskości, czułości, zaangażowania, opiekuńczosci.

Fragment wprawdzie króciutki, ale wystarczający do oceny, że młoda autorka pojęcie o warsztacie literackim ma takie samo, jak o matematyce. Zacznijmy od tego, że w rozmowie nie słychać, czy partner zwraca się do nas małą czy dużą literą, więc stosowanie pisowni rodem z epistolografii nie ma sensu. Ale to ledwie wykroczenie, prawdziwym przestępstwem jest, że dialog dwójki ludzi, czujących do siebie miętę, przypomina oficjalną rozmowę dwojga aparatczyków na plenum KC PZPR: Mam ambiwalentne odczucia co do Twojej osoby. Nawet kobieta żołnierz po połknięciu kija do szczotki nie wygłosi takiej kwestii. Nie umiem nazwać swoich uczuć, moje uczucie do ciebie każdego dnia jest inne, w jednej godzinie cię lubię, w drugiej nie itd. Albo ta wyliczanka na końcu (to mówi facet!). Dlaczego taka krótka? Przecież on ma na pewno więcej oczekiwań i jeszcze z pięć rzeczowników można by dopisać, żeby ten dialog w pełni dawał złudzenie naturalnej, spontanicznej rozmowy.

Dobra. Dziewczyna nie umie pisać, ale napisała książkę. Zjawisko powszechne i do XX wieku niepociągające za sobą żadnych konsekwencji, manuskrypt znalazłby się wśród szpargałów na strychu, kiedy autorka zajęłaby się prawdziwym życiem i tym, co potrafi robić. Niestety, obecnie mamy „wydawnictwa ze współfinansowaniem”. „Wydawnictwo” wciska naiwnej kit, że stworzyła dobrą powieść, bo chce na niej zarobić. Nawiasem mówiąc, wypełnia to chyba znamiona przestępstwa doprowadzenia innej osoby do niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem. Naiwna nie ma jednak pieniędzy, z czego taka firemka zdaje sobie sprawę, bo doradza jej, gdzie znaleźć kasę (jedno z tych pseudowydawnictw rozsyła newsletter z takimi poradami): właśnie przez finansowanie społecznościowe. Autorka szuka więc odpowiedniego portalu, zamieszcza stosowną prośbę i wychodzi na to, że darczyńcy mają się zrzucić nie na projekt spełniający marzenia młodej osoby, bo ten odbije się jej czkawką, kiedy wydana książka trafi w ręce takiego złośliwca jak Paweł Pollak, tylko na sowite apanaże dla cwaniaczków żerujących na cudzych marzeniach.

czwartek, 3 lipca 2014

Śmiertelne przykazanie

Na blogu Przeczytałam książkę ukazała się ciekawa recenzja mojego niemieckiego opowiadania pt. „Tödliches Gebot”. Z recenzją jest ten kłopot, że pani Anna napisała ją w języku, w którym utwór jest niedostępny. Jeśli ktoś się poczuje zachęcony do jego przeczytania, a z powodu bariery językowej nie będzie w stanie tego zrobić, to przypomnę, że z tego samego cyklu są opowiadania zawarte w zbiorze Między prawem a sprawiedliwością.

Niemieckiej recenzji też się doczekałem, bez zachwytów, ale pozytywna. Najbardziej cieszy mnie, w czym duża zasługa mojej redaktorki, że tekst nie dał recenzentce podstaw do podejrzeń, iż niemiecki nie jest językiem ojczystym autora.