poniedziałek, 9 czerwca 2014

Jak Novae Res na błędach ortograficznych poległo

Internet huczy o tej sprawie, więc krótko dla tych, do których jednak huk nie dotarł: Blogerka Post Meridiem opublikowała recenzję książki Adriana Bednarka pt. „Pamiętnik diabła”. Książkę pochwaliła, ale skrytykowała wydawnictwo Novae Res za nieadekwatną okładkę i przepuszczenie licznych błędów ortograficznych. Wydawnictwo, grożąc jej sądem, zażądało, skutecznie, usunięcia recenzji.

Ocena internautów wypadła jednoznacznie, rolę czarnego charakteru przypisano tu Novae Res i chociaż tę ocenę w pełni podzielam, to zanim powiem dlaczego, jednak dwie uwagi pod adresem pozostałych uczestników dramatu. Nie podoba mi się, że blogerka usunęła recenzję. Chcesz pisać krytycznie o innych, to miej odwagę tej krytyki bronić, a nie czmychaj w mysią dziurę, kiedy krytykowany tupnie nogą. Co do błędów ortograficznych, to wydawnictwo ich autorowi nie dopisało, sam je zrobił. Człowiek, który sadzi takie byki jak „masarz pleców”, „w przewarzającej liczbie”, „na razie niema” i stosuje związki frazeologiczne „rozejść się po łokciach”, nie powinien wydawać książek. Najpierw niech przeczyta ich na tyle dużo, by recenzent nie wskazywał, że „ilość błędów w tej książce jest po prostu żenująca”. Owszem, redakcja i korekta jest obowiązkiem wydawnictwa, ale ma to być szlifowanie tekstu, a nie poprawianie błędów usprawiedliwionych wyłącznie na poziomie trzeciej klasy podstawówki. Jeśli ktoś ma pisarskie ambicje, powinien najpierw opanować elementarny warsztat i znać na tyle gramatykę, frazeologię, ortografię i interpunkcję, by jego tekst nie raził odbiorcy, nawet jeśli nie zostanie zredagowany. Być może takie stanowisko prezentowały normalne wydawnictwa i Bednarek musiał udać się do „innowacyjnego” Novae Res, które za wydanie każe sobie płacić. I tak znowu znaleźliśmy się na poletku self-publishingu, gdzie o możliwości publikacji nie decyduje jakość tekstu, tylko stan finansów autora i gotowość wyłożenia przez niego kilku tysięcy złotych.

Dla większości odbiorców jest oczywiste, że żadna redakcja tej powieści nie została przeprowadzona, komentujący zgodnie wskazują, że podobnie żenujący poziom opracowania tekstu jest w Novae Res normą, a nie wypadkiem przy pracy. Ale nie wydają się rozumieć, że wynika to z modelu biznesowego, bo Novae Res żadnym wydawnictwem nie jest, tylko firmą żyjącą z drukowania autorów za ich pieniądze. Z wydawaniem książek ma to mniej więcej tyle wspólnego, co płacenie za seks z uczuciami.

W piśmie Krzysztofa Szymańskiego, dyrektora zarządzającego Novae Res czytamy jednak, że „błędy rzeczywiście umknęły uwadze obydwu redaktorów, którzy opracowywali tekst” i w związku z tym został skierowany „do dodatkowej korekty”. Dorota Konkel, sekretarz redakcji informuje w wywiadzie dla Booknews, że tekst „właśnie przechodzi trzecią korektę”. Zwróćmy uwagę, że pracownicy „wydawnictwa” najwyraźniej nie odróżniają redakcji od korekty, co w świetle pretensji zgłoszonych w rzeczonym wywiadzie, że blogerka nie ma odpowiednich kompetencji, by pisać, o czym pisze, zakrawa na kuriozum. Oczywiście nie mam podstaw, by pana Szymańskiego czy panią Konkel oskarżać o kłamstwo. Skoro mówią, że tekst przeszedł redakcję i korektę (bo chyba to rozumieją przez uprzednie dwie korekty), mogę się tylko zastanawiać, jak to możliwe, że redaktor i korektor nie wyłapali błędów, które normalnie rzuciłyby się w oczy każdemu adiustatorowi nawet po wypiciu litra wódki i upadku ze schodów na głowę. Długo nad tym myślałem, ale w końcu rozwiązałem zagadkę. Novae Res najwyraźniej zatrudnia jako redaktorów Ukraińców uczących się polskiego, a jako korektorów niewidomych. I należy temu przyklasnąć: im więcej Ukraińców pozna polski, tym szybciej zintegrują się z Europą, a zatrudnianie niepełnosprawnych powinno być dla każdej firmy priorytetem.

Ciekawa jest terminologia stosowana przez ekipę Novae Res: okazuje się, że pod adresem blogerki skierowali nie żądanie usunięcia recenzji, a jedynie „prośbę”. Prośba wsparta groźbą skierowania sprawy do sądu jest dosyć specyficzną prośbą, ale rozumiem, że w Novae Res na porządku dziennym są prośby w rodzaju „zrób, proszę, tę korektę, bo jak nie, to dostaniesz w zęby”. Zajmijmy się teraz tą dodatkową motywacją, jaką wydawnictwo postanowiło zachęcić blogerkę do spełnienia prośby, by nie informowała świata, że w Novae Res nie znają ortografii. Zapowiedzią sankcji karnych, zapowiedzią zgłoszoną, według pani sekretarz, absolutnie na marginesie obszernego maila, prawie przypadkiem, można powiedzieć, że pech, że się tam w ogóle znalazła, bo pani sekretarz skupiała się na czym innym, a według dyrektora zarządzającego zapowiedzią zgłoszoną przez panią sekretarz wskutek emocji. Jak rozumiem, emocji tak wielkich, że nawet w trakcie pisania obszernego maila nie zdążyły wygasnąć, ale o których pani sekretarz do czasu wywiadu zapomniała i dlatego o nich nie wspomina. Nie wiemy, jakim paragrafem Novae Res groziło blogerce, prawdopodobnie żadnym, bo nie ma takiego, który przy tej recenzji, nawet naciągając prawo, dałoby się wykorzystać. Novae Res liczyło zapewne na to, że blogerka o tym nie wie i się przestraszy. Jak widać, nie przeliczyło się. Tyle że grożenie komuś wziętymi z powietrza sankcjami prawnymi, żeby zmusić go do określonego zachowania i uzyskać określoną korzyść, wyczerpuje znamiona groźby karalnej.

Dorota Konkel w wywiadzie mówi: „Blogerka wykroczyła poza ramy recenzji, (…) budując niezgodne z prawdą wnioski”. Jakie wnioski recenzentki są niezgodne z prawdą? Nie wiemy, bo pani Konkel, myśląc, że recenzja została usunięta tak, że nikt jej już nie przeczyta, nie widzi powodu, by swoje twierdzenia uzasadnić cytatami, a przeprowadzający wywiad dba o to, by nie stawiać niewygodnych pytań. „Do każdego naszego przedsięwzięcia podchodzimy w dobrej wierze, w tym również do współpracy z blogerami, która w moim założeniu [chyba „przekonaniu” – przyp. mój] nie powinna sprowadzać się do wylewania pomyj na wydawcę, nawet jeżeli w książce pojawią się niezamierzone usterki stylistyczne czy językowe”. Jakie pomyje Post Meridiem wylała na wydawcę? „W imię wolności słowa nie można np. kogoś obrażać lub komuś ubliżać (…)” W jaki sposób blogerka obraziła wydawnictwo lub mu ubliżyła? W żaden. Czyli sekretarz wydawnictwa stawia blogerce nieprawdziwe zarzuty, co jest pomówieniem. Jeśli któraś ze stron tego konfliktu może w sądzie dochodzić swoich racji, to jest nią blogerka, a nie wydawnictwo.

Twierdzeń, że bloger ma się trzymać jakichś wymyślonych przez Novae Res ram recenzji, komentować nie będę, bo wspaniale rozprawił się z nimi Paweł Opydo, który całą sprawę nagłośnił. Ciekawa jednak jest koncepcja ograniczania wolności słowa. Jeśli się z nią zgadzać, to może w ramach wyższych racji, niezaśmiecania półek księgarskich utworami grafomanów i ludzi, którzy na swój debiut powinni jeszcze sporo czasu zaczekać (nie z założonymi rękami, tylko szlifując warsztat), zakażmy działalności firm self-publishingowych, w tym Novae Res. Co pani sekretarz na to?

Pan dyrektor w swoim piśmie twierdzi, że Novae Res wcale nie ubodło wytknięcie błędów ortograficznych, tylko „sformułowanie Recenzentki dotyczące sugerowania celowego działania Wydawnictwa [czemu dużą literą? – przyp. mój] na szkodę Autora”. Przeczą temu wynurzenia pani sekretarz, że jeśli ktoś nie ma odpowiednich kompetencji, to nie powinien krytykować. Mówi ona wprawdzie o typografii, ale jakoś śmiem wątpić, że krytyka zastosowania takiej a nie innej czcionki tak do żywego dotknęła pracowników Novae Res, że postanowili zamknąć krytykującej usta. Co innego ośmieszające ich błędy ortograficzne. Pan dyrektor z panią sekretarz zapomnieli o podstawowej zasadzie, że jeśli się komuś wciska kit na dwa głosy, to najpierw trzeba uzgodnić wspólną wersję. I to mającą ręce i nogi, bo recenzentka, wytykając Novae Res, że przez wypuszczenie edytorskiego bubla zaszkodziło autorowi, wcale nie zarzuca wydawnictwu celowego działania: zastanawia się, „czy to nieuwaga, czy niedbalstwo” i dochodzi do wniosku, że „pewnie jedno i drugie”.

Podsumowując, cała afera nie wzięła się z naruszenia wydawniczych standardów, nie była wynikiem odstąpienia od uznawanych norm (np. w wyniku nadmiernych oszczędności), tylko wynika z wewnętrznej logiki self-publishingu. Firmy self-publishingowe nie są nastawione na czytelnika, tylko na autora. Nie mają dostarczyć czytelnikowi pełnowartościowego produktu, czyli porządnie napisanej przez utalentowaną osobę, a następnie starannie przygotowanej do wydania książki, tylko wywołać u autora (zwykle niemającego predyspozycji do pisania) przekonanie, że taka właśnie książka została opublikowana. Do tego celu redakcja i korekta jest niepotrzebna, skoro kosztuje, a blogerzy i tak nie biorą tego pod lupę (zawodowi krytycy twórczością self-publisherów się nie zajmują). Maciej Ślużyński podał na Weryfikatorium, że sprawdził jakieś dwadzieścia recenzji tej książki i w żadnej o owych bykach ortograficznych nie było słowa. I dlatego recenzję Post Meridiem należało za wszelką cenę usunąć. Bo pokazywała autorowi, że dostał coś, co wydawniczym standardom w żadnej mierze nie odpowiada. Negatywne recenzje blogerów przy książkach skierowanych rzeczywiście do czytelników zwykle wydawnictwa mało obchodzą, dlatego że zasięg tych recenzji jest ograniczony, a przełożenie na sprzedaż żadne. Co innego, jeśli tym docelowym klientem nie jest czytelnik, tylko autor, tu trzeba reagować. A że interes z etycznego punktu widzenia dość wątpliwy, to i zajmują się nim ludzie, którzy swoje cele usiłują osiągnąć przez zastraszanie krytyków. Tyle że to puste groźby, po moich wpisach Aleksander Sowa, Marta Grzebuła i Skajstop, udający pisarza moderator forum Wydawnictwa i ich obyczaje, gardłowali, że mnie pozwą, a ja jakoś tych pozwów nie mogę się doczekać. Zresztą jak bać się takich gróźb, kiedy grożący sam robi w portki do tego stopnia, że jak ów ostatni osobnik przysyła mi je pod pseudonimem. Ale kto wie, może coś się zmieni, więc, panie i panowie z Novae Res, czekam na żądanie usunięcia wpisu i pozew sądowy.

30 komentarzy:

  1. Widzę, że zarchiwizowana recenzja też zniknęła.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Nie wiemy, jakim paragrafem Novae Res groziło blogerce, prawdopodobnie żadnym, bo nie ma takiego, który przy tej recenzji, nawet naciągając prawo, dałoby się wykorzystać."

    Mogli grozić art. 212 § 2 kk, choć oczywiście niezasadnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Maciej Ślużyński przejrzał 20 recenzji i żadna nie wytykała błędów? Hm, moja wytykała. http://wswiecieslow.blogspot.com/2014/05/pamietnik-diaba-adrian-bednarek.html Dostałam także maila od pani z wydawnictwa z prośbą o wypisanie dostrzeżonych błędów. Nie odpisałam, później pojawiła się recenzja Post Meridiem, która pięknie owe błędy zaprezentowała. Szkoda, że blogerka post usunęła, ale tak czy inaczej obserwujący tę aferę wiedzą już, kto tak naprawdę strzelił sobie w stopę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może akurat Pani recenzji nie przeczytał.

      Prośba o listę błędów jest ciekawa: nie chcemy płacić za korektę, to zrobimy ją rękami blogerów. Pytanie tylko, kto nie chce płacić, bo może redakcja jest dodatkową usługą, za którą autor ma wybulić, a jeśli to nowicjusz, to nie zdaje sobie sprawy z jej wagi i rezygnuje.

      Usuń
    2. Pewnie tak :)
      Otóż to - między innymi dlatego też nie przysiadłam nad książką i nie zaczęłam wypisywać błędów - to nie moja rola. Fakt faktem mnie nikt sądem nie straszył, może to dlatego, że z tym wydawnictwem nie współpracuję i nie dostałam od nich książki. Być może tu pies pogrzebany - skoro blogerka współpracowała z NR, dostała od nich książkę, to powinna w samych superlatywach się wypowiadać. Co do kwestii dodatkowej opłaty za redakcję - trzeba by o to spytać autora, jednak w ofercie wydawnictwa czytamy "Decydując się na opublikowanie swojej twórczości w naszym wydawnictwie zyskujesz pewność, że Twoje dzieło zostanie profesjonalnie opracowane od strony redakcyjnej i edytorskiej. Każda publikacja jest unikalna, wymaga więc indywidualnego podejścia podczas procesu wydawniczego. Książek nie składamy tak zwanymi „szablonami”, starannie dopasowujemy formę wydawniczą do treści, jakie niesie dzieło." Komentarz zbędny. Pozdrawiam.

      Usuń
    3. Myślę raczej, że brak gróźb wynikał z faktu, że Pani nie wskazała konkretnych błędów, co bardziej boli, niż ogólne powiedzenie, że są.

      Jakby poważnie traktować to, co te "wydawnictwa" wypisują na swoich stronach, to wyszłoby na to, że każdemu autorowi gwarantują bestseller i miejsce w finale Nike.

      Usuń
    4. Potwierdzam - tej akurat recenzji wytykającej błędy nie przeczytałem. Przeczytałem za to wiele innych, w których o błędach nie ma ani słowa...

      Usuń
  4. Poważni krytycy, o których wspomniałeś, też nie pochylają się np. nad książkami Pilipiuka ani Twoimi. Nie sądzę, aby recenzującym książki z NR coś brakowało.
    Reasumując: wrzuć na luz. Daj sobie spokój z wydawnictwami, których nie lubisz i nie wrzucaj wszystkich, którym nie powiodło się w tradycyjnych wydawnictwach, do jednego wora. Czasem lepiej zamilknąć niż napisać takie durnoty. Jeżeli chcesz skrytykować, to krytykuj autora (tak jak to było z Grzebułą), ale odczep się od procesu wydawniczego samej książki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Najpierw byłam zaskoczona tym, że w książce mogły wystąpić błędy ortograficzne, ale po dotarciu do połowy Pana tekstu, stwierdziłam, że obrażanie Ukraińców i niewidomych to większa gafa niż błędy ortograficzne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stwierdzenie, że ktoś zatrudnia daną osobę do wykonywania pracy, której ta osoba z jakichś względów nie jest w stanie wykonywać, jest dla tej osoby obraźliwe?

      Usuń
    2. Powtórzę się (w dodatku przypominając truizm): ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem.

      Usuń
    3. Pisarz z wyobraźnią powinien zrozumieć to najlepiej. Stawiając się na miejscu wyżej wymienionych. Nie będę już ciągnąć tej dyskusji, ponieważ to do niczego nie prowadzi. Zresztą... skoro znajdują się tu osoby czytające tak świetnie ze zrozumieniem, tym bardziej dalsze wyjaśnienia są zbędne. I, jak sugeruje poniżej Pani Agnieszka Zylbertal, nie mam zamiaru być osobą, która wpłynie na sposób Pańskiego pisania. Gdyby był nudny, to nikt by tych tekstów nie czytał, to chyba oczywiste. Wyraziłam tylko moją osobistą opinię, która nasunęła mi się po przeczytaniu tekstu. A to, czy ktoś się z nią zgadza czy nie, nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Pan ma swoje racje, ja swoje i tyle.

      Usuń
    4. Dyskusja jest ciekawa, gdy ludzie się ze sobą nie zgadzają. Szkoda, że Pani nie chce jej kontynuować i np. udowodnić, że to ja nie potrafię czytać ze zrozumieniem (a ja też zaliczam się do ludzi ;-)), a sugeruję się tym, co usłyszałam na spotkaniach autorskich z Panem Pollakiem.

      Usuń
    5. Moim zdaniem dla wyżej wymienionych obraźliwe jest Pani utajone przekonanie, że bycie Ukraińcem albo niewidomym jest taką wstydliwą cechą, że wspominanie o faktach z tej cechy wynikłych (w pierwszym przypadku nieznajomość polskiego, w drugim niemożność odczytania drukowanego tekstu) te osoby obraża. Gdybym napisał, że Novae Res zatrudnia nieznających polskiego Szwedów i osoby z chronicznym zapaleniem spojówek, nigdy nie dopatrzyłaby się Pani w tym obrażania tych dwóch grup ludzi.

      Usuń
    6. Pisząc ironicznie (bo ironia jest tu aż nadto widoczna) że "Zatrudnianie niepełnosprawnych powinno być dla każdej firmy priorytetem." (nawiązując do niewidomych, którzy pisać nie potrafią) podkreśla Pan, choć zapewne nieświadomie, że są to osoby jak najbardziej niezdatne do pracy. I kiedy czytam to zdanie, to poprzednie zdania tracą ważność i pozostaje to jedno. A jeśli chodzi o Pana powyższą sugestię, to bycie Ukraińcem ani niewidomym nie jest dla mnie czymś wstydliwym. Nie wiem skąd wysunął Pan tak absurdalny wniosek.
      Zastanawia mnie tylko czy odczytałby Pan swój tekst przed publicznością, wśród której w pierwszym rzędzie znalazłyby się dwie niewidome osoby, jedna osoba na wózku inwalidzkim i powiedzmy... dwóch Ukraińców??
      Albo niech Pan sobie wyobrazi inną sytuację. Na sali wśród innych osób siedzi osoba na wózku inwalidzkim, mówca wygłasza przemówienie i na koniec dodaje: "Państwo sami widzicie jak te gałęzie zostały obcięte, zastanawiam się czy firma nie zatrudnia osób na wózkach inwalidzkich, które nie są w stanie sięgnąć do najwyższych gałęzi, no chyba, że zamontuje się windę". Jak Pan myśli, jak poczuje się ta osoba?
      Ma Pan jakąś wstydliwą wadę, coś o czymś nikomu by Pan nie powiedział? Jeśli tak (co mnie zupełnie nie interesuje) to czy chciałby Pan, żeby ktoś ciągle Panu o tym przypominał? Nie wydaje mi się, a to bardzo podobna sytuacja - wieczne przypominanie o tym, o czym chce się zapomnieć. Poza tym jeśli chodzi o zapalenie spojówek, to jest ono niczym przy całkowitej utracie wzroku, nie rozumiem jak można stawiać obok siebie te dwa przykłady.
      Nie twierdziłam, że Pani, Pani Agnieszko nie potrafi czytać ze zrozumieniem. Sytuacja wyglądała raczej odwrotnie. I nie twierdziłam też, że Pani nie jest człowiekiem.

      Usuń
    7. Pisząc, że dla firm priorytetem powinno być zatrudnianie niepełnosprawnych, podkreślam, świadomie, niechęć firm do zatrudniania niepełnosprawnych, choć są to osoby jak najbardziej zdatne do pracy.

      Nie wie Pani, na jakiej podstawie uznałem, że dla Pani niepełnosprawność czy określona narodowość jest rzeczą wstydliwą, po czym dwa akapity niżej stawia Pani niepełnosprawność na równi ze „wstydliwą wadą”, o której nie należy przypominać, bo człowiek chciałby o niej zapomnieć. To już nie jest dyskryminacja, tylko eugenika w czystej postaci. Niepełnosprawnych nie drażni mówienie o ich niepełnosprawności, tylko litowanie się nad nimi i wynikłe z tego udawanie, że tego wózka czy tej białej laski nie ma. Jest i chodzi o to, by traktować to jako coś normalnego, a Pani właśnie tego nie potrafi i zwalczając rzekomą dyskryminację, sama się jej dopuszcza.

      Usuń
    8. Nie przekonuje mnie Pana tłumaczenie. Może podkreślił Pan coś świadomie, a może nie, sam wie Pan to najlepiej.
      A co do "przypominania" w taki sposób jak powyżej, jeśli dla Pana to sposób odpowiedni, no to cóż... nie mam nic do powiedzenia.

      A Pana wnioski co do mojej osoby są naprawdę godne uznania. Naprawdę zna się Pan na ludziach... Tak więc nie pozostaje mi nic innego jak tylko przytaknąć, inaczej ta dyskusja nigdy nie dobiegłaby końca.


      Usuń
    9. A po Pani tekstach moje czytanie ze zrozumieniem wzięło nogi za pas...
      A.G.

      Usuń
  6. Oj, teraz PP strasznie przejęty tą krytyką wykastruje swojego bloga i od następnego wpisu będzie grzeczny, poprawny politycznie, przymilny i nudny...
    Już ja to idę widzieć! :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Czyli Marta Grzebuła też jednak straszyła sądem? Bo coś kojarzę, że pisał Pan, że akurat ona przyjęła krytykę ze względną pokorą i dość spokojnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku, potem zmieniła front i zamieszczała u siebie na blogu ostrzeżenia, z jakiego paragrafu mogę odpowiadać, zdaje się, że z tego samego, który podaje pan Radosław.

      Usuń
    2. A może korekty powinni doknywac stazysci polonistyki? Albo tylko tacy tam pracowac? a REZENCJE..powinni wykonywac prof dr itp uczelni. Tak na prawdę tylko taki człowiek zna literaturę polską i światową i one jest w stanie ocenic walory książki jej język itp Chyba że posyłamy na rynek książki pisane w stylu paplaniny przy kawie, to przyszło z zachodu, moda na pisanie przez celebrytów, ale to niszczy dobrą literaturę i wypacza gust czytelników.

      Usuń
  8. To wydawnictwo chce mnie wydać. Napisało dokładnie to, co przytoczył Pan w poprzednim artykule. Chcą 7 tys. Boże!!! Co robić?! Tak, byłam szczęśliwa, że chcą mnie wydać. Jestem na etapie zbierania pieniędzy. Komu wierzyć? Błagam o odpowiedź.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Witam! Choć nie jestem Pawłem Pollakiem ale mam własną sugestię: Może Pani wydać książkę sama bez "pomocy" oszustów którzy mówią o częściowym sfinansowaniu a tak naprawdę zarabiają na druku. A w razie sukcesu, podczepiają się pod zysk. Programy komputerowe do składu książek można znaleźć w sieci, co do grafiki na okładki, można np. znaleźć artystę na deviantarcie, można znaleźć w sieci grafika, którzy zrobi całość dobrze i niedrogo. Podobnie z redakcją. Może Pani skorzystać z usług Pawła Pollaka (Adres na blogu). Jest parę rzeczy do załatwienia w związku z wydaniem, ale można się wyrobić. Dobra drukarnia też conieco Pani doradzi i pomoże. Wyjdzie to Panią taniej niż u "wydawców" a jeśli odniesie Pani sukces to cały zysk będzie dla Pani. Znam osobę która w ten sposób trochę zarobiła, tylko że co prawda był to nakład zaledwie 1000 egzemplarzy. I trzeba było samemu chodzić po księgarniach. Ale w końcu się sprzedał. P.P powiedziałby, że trzeba znaleźć prawdziwego wydawcę bo jeśli osoba trzecia nie zaryzykuje i nie zainwestuje w Panią paru tysięcy złotych to się Pani nie dowie, czy nie jest grafomanką :) Wybór należy do Pani. Pozdrawiam.

      Usuń
  9. Novae Res to cwaniacy, praktycznie wydają książki za pieniądze autora :-) I jak widać na korekcie też oszczędzają. Wyślijcie do nich dowolny tekst a zobaczycie, że odpiszą wam pozytywnie. I tak to w tym kraju jest znajdą się tacy co to i "kulturę" spłaszczą sprowadzają ludzi do pozycji ciecia wykorzystując ich marzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytam właśnie książkę Bożeny Gałczyńskiej - Szurek "Tajemnice greckiej Madonny" wydaną przez Novae Res - Wydawnictwo Innowacyjne. To rzeczywiście innowacja, bo od różnorodnych błędów aż się roi.

      Usuń
  10. NR odmówiło wydania "Pszygód Komisaża Maciejewskiego" ku mojemu zaskoczeniu. Pewnie tak jak napisał PP poprzeczka nie jest ustawiona zbyt wysoko ale jakaś tam przynajmniej jest. Chociaż w sumie dużo bardziej zdziwiły mnie ochocze reakcje pozostałych firm z WFW i jej kitem na czele, bo gołym okiem laika było widać, że nic się z tym tekstem nie da zrobić.

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie wiem czy ten komentarz się pojawi, bo jest on anonimowy i "umoralniający". Jednak jest jak najbardziej obiektywny więc jeśli jest pan naprawdę uczciwy to go pan zamieści. Ma pan oczywiście wiele racji w tym co pan pisze (w czym to chyba wszyscy zainteresowani wiedzą). Jednak na pewno zbytnio pan uogólnia kwestię tego kto korzysta z usług takich wydawnictw jak Novae Res. Mimo,że debiutuję, nie uważam się za kiepskiego pisarzynę a jednak musiałam skorzystać z ich usług. Dlaczego? Dlatego,że wiele innych odmówiło mi wydania książki. Nie przez mierną jakość tekstu ale przez .... wybrany temat. Dosłownie mi odpisano,że chociaż moja książka jest dobrze napisana, ze względu na to,że temat jest zbyt kontrwersyjny, nie mogą jej wydać. A jaki temat jest aż tak kontrowersyjny? Otóż molestowanie w miejscu pracy (między innymi). Tymczasem uważam,że taki temat jest na tyle ważny, że dobre wydawnictwo nie zamiotłoby go pod dywan, w obawie przed niezadowoleniem odbiorców. Takie rzeczy się dzieją i będą się działy. Wiem,że wielu ludzi twierdzi,że nie są nimi w ogóle zainteresowani ale wielu również uważa wręcz odwrotnie. Poza tym czasem życie się odmienia i ktoś znajduje się w sytuacji, o której jeszcze jakis czas temu nawet by nie pomyślał i wtedy okazuje się,że potrzebuje zająć się dotąd ignorowaną sprawą. Dlatego uważam,że takie tematów nie wolno się bać.Co prawda można o nich pisać inaczej niż ja,bo styl mojej publikacji nieco przypomina naturalizm jednak jest to specjalny zabieg,ktory ma ukazać prawdziwą dramaturgię zdarzeń.Poza tym całość zawiera głębokie przesłanie a właściwie kilka przesłań. Jednak te walory okazały się zbyt słabe dla tradycyjnych wydawnctw, których zalety tak pan opiewa. Wydaje się więc,że boją się one poruszania ciężkich tematów. A przynajmniej jeśli porusza je debiutant. Wychodzi więc na to,że każdy kto dopiero zaczyna pisać musi opisywać przyjemne, łatwe sprawy, tzw. "pod publikę" żeby znaleźć czytelników. Głębsze i trudniejsze sprawy zarezerwowane są tylko dla weteranów,niezależnie od tego czy dobrze je opisują czy nie (bo wbrew temu co pan tutaj twierdzi, "asy rynku literackiego" popełniają nieraz kardynalne błędy). W każdym razie wydawnictwo Novae Res nie obawiało się tego wyzwania i nie sądzę,że chodzi tylko o kasę - kwota, którą mi zaproponowali jest o wiele niższa niż się słyszy.A co do rad pana Misiulo to chyba naprawdę nie zna on realiów kosztów wydawania książki - dopiero co chciałam oddać do druku własną gazetkę (jedynie czterostronicowa) i dokonałam naprawdę dogłębnego przeszukania rynku pod tym kontem. Koszt w przypadku tak małej gazetki był znacznie wyższy niż podała anonimowa pani, więc co dopiero mówić o książce. Naprawdę żenujący sposób na reklamę i to jak widzę pana usług. Komuś zarzuca pan nierzetelność a sam pozwala na zamieszczanie nieprawdziwych informacji w celu promowanie własnych usług.

    OdpowiedzUsuń
  12. Przeglądałam wczoraj wydaną przez Novae Res książkę „Mimo wszystko” Agnieszki Polak. Oto pierwsze zdanie: „Pewnego lutowego ranka w sobotę obudziłam się z samego rana”. I na tej samej stronie zauważyłam takie coś: „W końcu udało mi się ją skończyć”.

    Mogliby przynajmniej o początek książki zadbać :)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.