poniedziałek, 30 czerwca 2014

Elektroniczne e-booki, czyli jak zostać (pseudo)ekspertem

Na początku oświadczenie dla tych, którzy przygnają po tym wpisie i pałając świętym oburzeniem oraz bolejąc nad moim moralnym upadkiem, zechcą wyrazić swoją opinię, świadczącą o ich niezłomnej etycznej postawie (prezentowanej najczęściej anonimowo), że wpis powstał po to, by dowalić konkurencji i wypromować mój nędzny poradnik. Właśnie tak, celem tego wpisu jest zohydzenie konkurencyjnej publikacji, by nie zagroziła sprzedaży mojej, i jako taki jest on całkowicie pozbawiony merytorycznej wartości, a zawarta w nim krytyka wypływa z najniższych merkantylnych pobudek i w związku z tym nie może być traktowana poważnie. Świadczy ona jedynie o degrengoladzie Pawła Pollaka, którą to degrengoladę wielokrotnie zresztą na swoim prymitywnym blogu udowodnił.
Tych, którzy nie zrozumieją tego oświadczenia i dadzą wyraz swemu oburzeniu, pocieszę, że tępota jak na razie jest nieuleczalna, ale medycyna rozwija się tak szybko, że jeszcze za życia mają szansę doczekać tabletki.

Zakupiłem sobie poradnik Grażyny Grace Tallar pt. „Jak napisać i wydać książkę. Najskuteczniejsze narzędzie Public Relations dla każdego” (2013). Błąd ortograficzny w podtytule (nie ma powodu, by public relations pisać dużymi literami) i okoliczność, że książka ukazała się „ze współfinansowaniem” w firmie Poligraf, kazały mi podejrzewać, że dostanę do ręki niewąskiego bubla, i te podejrzenia sprawdziły się.



Książkę redagowały aż dwie osoby, Aneta Koperczak-Bilko i Klaudia Dróżdż, mimo to sporo w niej błędów i stylistycznych niezręczności:
W dedykacji czytamy: „Wspaniałej trójce ‘miracle’ dzieci (…)”. Dlaczego nie cudownych? Co to za pidgin?
„Jak wszystko na świecie, świat pisarzy i pisania także podlega zmianom”. Świat na świecie podlega zmianom.
„Reklama na żywo (…) jest kreacją naszego wizerunku jako osoby otwartej i nowoczesnej. Nasza marka zaczyna istnieć w wielu miejscach jednocześnie, a siła reklamy jest wzmocniona”. Nie ma to jak sentencja niczym cios pięścią między oczy.
„Fabuła powinna być zawsze oparta o nadzwyczajne, niespotykane wydarzenia”. Sędzia: Czy pokrzywdzona się opierała? / Tak, o beczkę. Jeśli nie o beczkę, to fabuła opiera się na czymś.
„Pisanie (…) to wiele odkryć wnętrza samego siebie (…)”. A może jednak własnego wnętrza? I może lepiej „ciągłe odkrywanie własnego wnętrza”?
„(…) wielcy wydawcy mogą zauważyć naszą książkę i zaproponować nam kontrakt”. Kontrakt to się proponuje piosenkarzom i menadżerom, szaremu autorowi w Polsce wydawca proponuje wydanie książki albo zawarcie umowy.

Ale powyższy anglicyzm jest niczym w zestawieniu z tym, że na innym anglicyzmie Tallar oparła całą koncepcję swojej książki. Otóż mieszkająca w Kanadzie i publikująca również po angielsku autorka przypisuje polskiemu słowu „pisarz” dokładnie ten sam zakres znaczeniowy, co angielskiemu „writer”, chociaż po polsku oznacza ono wyłącznie twórcę beletrystyki. Tymczasem dla Tallar pisarz to również autor poradników. A skoro pisarz tworzy poradniki, to są one (obok pamiętników, dzienników i biografii), zdaniem Tallar, rodzajem powieści (sic!). Od którego należałoby zacząć swoją przygodę z pisarstwem, bo taki poradnik biznesowy łatwiej napisać niż powieść właściwą. Ktoś mimo to nie czuje na siłach? „Pisanie nie wymaga takich wrodzonych zdolności, jakie musi posiadać muzyk, śpiewak operowy czy olimpijczyk”. Myślę, że każdy grafoman powinien sobie powiesić tę sentencję nad łóżkiem, by co wieczór utwierdzała go w przekonaniu, że bełkot, którym zarzuca świat, to prawdziwa literatura.

Dla Tallar książka nie jest celem samym w sobie, lecz metodą, by wypromować się jako ekspert w danej dziedzinie („(...) napisana przez nas publikacja jest najsilniejszym narzędziem promocji siebie jako eksperta (…)”). Przy literaturze fachowej można by się jeszcze z takim podejściem zgodzić (ze stylem już nie bardzo), jednak przy pięknej jest ono co najmniej dziwne. Ale, jako się rzekło, autorka jednej od drugiej nie odróżnia. Tallar wyznaje filozofię, że należy najpierw przeprowadzić badania, na co jest zapotrzebowanie, i na taki temat pisać. Ale chociaż sam piszę o tym, co mi w duszy gra, to nie potępiam i nie odrzucam takiego komercyjnego podejścia, przeciwnie, dostrzegam, że moje jest trochę bez sensu, skoro chciałbym z pisania się utrzymywać. Niemniej jednak wszystko ma swoje granice. Tallar ocenia, że najlepiej sprzedaje się humor, poleca więc osobom poczucia humoru pozbawionym, by takowy w sobie wyrobiły. Zacząć należy „od czytania śmiesznych historii, felietonów, anegdot (…)”. Potem „poczucie humoru można rozwijać za pomocą ćwiczeń fizycznych i relaksacyjnych”. Nic tak nie wyrabia umiejętności opowiadania dowcipów, jak pompki, brzuszki i przysiady. Zdaniem Tallar rozwijaniu umiejętności pisania z humorem ma też sprzyjać częste śmianie się na głos. No, ludzie.

Jak wspomniałem, autorka mieszka w Kanadzie. I pisze tak, jakby jej czytelnik też mieszkał w Kanadzie, poradnik jest kompletnie oderwany od polskich realiów. Otrzymujemy rady w stylu „zapisz się do klubu Toastmaster International”, cytowani są wyłącznie anglojęzyczni pisarze i przykłady takowych mają dowodzić, że na self-publishingu można zarobić 150 tysięcy dolarów, chociaż nad Wisłą jeszcze żaden self-publisher nie zarobił na książce nawet jednej dziesiątej tego, i to w złotych, a nie w dolarach. Z tej samej parafii jest wyżej cytowane stwierdzenie, że po samodzielnej publikacji „wielcy wydawcy mogą zauważyć naszą książkę i zaproponować nam kontrakt”. Jakoś Wydawnictwo Literackie ani W.A.B. nie szuka talentów wśród autorów Poligrafu czy Evanartu. Cudowna jest rada, że po odkryciu w sobie pasji pisania nie należy „rezygnować z [dotychczasowej] pracy, przynajmniej przez sześć miesięcy”. Ale po pewnym czasie nasze książki, zwłaszcza „w formie audio, e-booka lub treningu na CD” będą stanowić „wspaniałe źródło dochodów pasywnych (…) Miło jest dostawać niespodziewanie czeki z różnych stron świata”. Już widzimy, jak książki w języku polskim w formie treningu na CD będą się rozchodzić po całym świecie. Pani Tallar ewidentnie urwała się z kanadyjskiej choinki.

W rozdziale o prawach autorskich czytamy: „Kolejnym sposobem zabezpieczenia swojej pracy jest rejestracja. Niestety, w Polsce nie ma centralnego urzędowego rejestru utworów (jak np. rejestr przedsiębiorców czy rejestr stowarzyszeń). Są natomiast rozmaite rejestry (banki) utworów prowadzone przez różne organizacje. Wydają one np. certyfikaty rejestracji, potwierdzające, że jesteśmy autorem danego utworu i stworzyliśmy go danego dnia. Takie certyfikaty mogą być wykorzystywane jako dowód w ewentualnym procesie, gdyby ktoś bezprawnie wykorzystywał nasz utwór”.

Nie zetknąłem się z rejestracją utworów literackich, kojarzyło mi się to raczej z piosenkami, ale żeby się upewnić, poszukałem w sieci i natrafiłem na poradę udzieloną autorowi treatmentu filmu przez radcę prawnego Jakuba Bonowicza w 2009 r.: „Otóż nie ma w Polsce jakiegoś centralnego urzędowego rejestru utworów (jak np. rejestr przedsiębiorców czy rejestr stowarzyszeń). Natomiast są rozmaite rejestry (banki) utworów prowadzone przez różne organizacje (sporo w formie elektronicznej). Wydają one np. certyfikaty rejestracji, potwierdzające, że np. Pan jest autorem danego utworu i stworzył go Pan z taką i taką datą. Takie certyfikaty mogą być wykorzystywane jako dowód w ewentualnym procesie, gdyby ktoś bezprawnie wykorzystywał Pana utwór”.
Bonowicz zaleca też: „Jeśli jednak chce Pan być zupełnie pewny, proponuję udać się do notariusza z egzemplarzem utworu, podpisanym przez Pana. Notariusz może wówczas dokonać poświadczenia: 1) Własnoręczności Pana podpisu złożonego w jego obecności”.
Grażyna Grace Tallar: „Jeśli jednak chcemy być zupełnie pewni naszych praw, należy udać się do notariusza z egzemplarzem utworu podpisanym przez nas. Notariusz może wówczas dokonać poświadczenia naszego własnoręcznego podpisu”.
Doradzając, jak pisać powieść, Tallar utrzymuje: „Nie musimy (…) wymyślać czegoś zupełnie nowego, ale musimy to opisać własnymi słowami. Podobieństwo fabuły nie jest plagiatem, podobieństwo słów – tak”. No właśnie.

Nie jest to jedyny splagiatowany fragment w tej książce, informacja, co składa się na komunikat prasowy, została przepisana z Wikipedii bez podania źródła, chociaż Wikipedię jako źródło Tallar podaje, kiedy wyjaśnia różnicę między majątkowymi a osobistymi prawami autorskimi. Ale to nie wszystko. W serwisie Notka prasowa założonym w 2011 r. Anna Komendzińska udziela porad, jak napisać komunikat prasowy:
„Tekst dziennikarski musi być obiektywny, a zatem: pod względem gramatycznym – pisany w trzeciej osobie, a nie w perspektywie autorskiej, pierwszoosobowej (nie wolno więc używać słów typu: ‘ja’, ‘moim zdaniem’, ‘jak sądzimy’ itp.)”.
G. G. Tallar: „Tekst dziennikarski musi być obiektywny, dlatego powinien być napisany w trzeciej osobie. Z tego powodu też nie używamy zwrotów typu: ‘moim zdaniem’, ‘jak sądzimy’ itp.”.
A. Komendzińska: „(…) należy unikać wszelkich określeń wartościujących i opinii, eliminować zbędne przymiotniki i przysłówki (np. ‘wspaniały’, ‘godny pożałowania’, ‘super’)”.
G. G. Tallar: „Należy też unikać wszelkich określeń wartościujących, eliminować zbędne przymiotniki i przysłówki (np. ‘nieoceniony’, ‘wspaniały’, ‘super’).
A. Komendzińska: „Ponadto zaleca się zwięzłość i operowanie konkretami. Krótka notatka jest często dla dziennikarza atrakcyjniejsza. Jej przeczytanie i ocenienie, czy zawartość nadaje się do umieszczenia w mediach nie zabiera mu zbyt wiele cennego czasu”.
G. G. Tallar: „Ponadto zaleca się zwięzłość i operowanie konkretami. Krótka notatka jest zazwyczaj atrakcyjniejsza – jej przeczytanie i ocena nie zabiera dziennikarzowi zbyt wiele cennego czasu”.
A. Komendzińska: „Warto też pamiętać, że krótkie zdania i akapity łatwiej przyciągną odbiorcę niż wielokrotnie złożone konstrukcje składniowe. Należy tak dobierać słownictwo, by było ono zrozumiałe dla przeciętnego czytelnika – w tym celu trzeba niekiedy zrezygnować z terminologii fachowej na rzecz wytłumaczenia zagadnienia, wyjaśnienia praktycznego zastosowania danego produktu (…)”.
G. G. Tallar: „Warto też pamiętać o tym, że krótkie zdania i akapity łatwiej przyciągną uwagę odbiorcy niż wielokrotnie złożone konstrukcje składniowe. Należy tak dobierać słownictwo, by było ono zrozumiałe dla przeciętnego czytelnika – w tym celu trzeba niekiedy zrezygnować z terminologii fachowej na rzecz wytłumaczenia zagadnienia prostszym językiem”.
A. Komendzińska: „(…) notatka ma być ciekawa, ma zainteresować czytelnika (a wcześniej dziennikarza). Trzeba zatem tak pisać, by informowanie nie ograniczało się do tworzenia nudnych, sztampowych i przewidywalnych zdań”.
G. G. Tallar: „Notatka powinna być ciekawa i zainteresować czytelnika (a wcześniej dziennikarza). Trzeba zatem tak pisać, by informowanie nie ograniczało się do tworzenia nudnych, sztampowych i przewidywalnych zdań”.

Wróćmy do zabezpieczania swoich praw. Plagiatorka dba o to, żeby jej tekstów nikt nie kradł (rozczulające), i doradza jeszcze jeden sposób, który sama „stosuje od lat”: „wysłanie do siebie kopii utworu listem poleconym i nieotwieranie koperty, aż do momentu, kiedy będzie nam potrzebne przedstawienie dowodu w sądzie”. Czyli koperta na zawsze pozostanie zamknięta, bo kradzież tekstu przeznaczonego do publikacji w formie książkowej jest tak idiotycznym i nieopłacalnym przestępstwem (dlaczego, wyjaśniam szczegółowo w moim poradniku w rozdziale „Uczył Marcin Marcina…”), że nikt się w to nie bawi, a stosowanie takich środków ostrożności i zalecanie ich innym jest przejawem i szerzeniem paranoi.

Tallar zaleca wydanie książki metodą self-publishingową, a konkretnie w wydawnictwie Poligraf, którym zachwyca się i które nachalnie reklamuje przez kilka stron. Odwodząc od publikacji w normalnym wydawnictwie, twierdzi, że gwarantuje ono sobie prawo do wydania również następnych książek debiutanta, czyli „wiąże” autora. Jest to nieprawda, jedyną taką gwarancją byłoby zamówienie książki i wypłacenie za nią zaliczki, co praktykuje się tylko w przypadku głośnych nazwisk. Wydawnictwa zapewniają sobie jedynie prawo pierwokupu następnej książki, co oznacza tyle, że debiutant ma ją zaproponować temu samemu wydawnictwu, ale jeśli oferowane warunki wydania przestaną mu odpowiadać, a wydawnictwo nie zgodzi się na lepsze, nic nie stoi na przeszkodzie, by ze swoją drugą książką udał się gdzie indziej.

To nastawienie na self-publishing sprawia, że Tallar każe autorowi wynajmować redaktora i korektora i martwić się o materiały na okładkę. Chociaż podkreślanie, jak ważną rolę pełni redaktor, autorce poradnika się chwali, to jednak przy normalnym wydaniu za redakcję, korektę, okładkę i wszystkie sprawy techniczne odpowiada wydawnictwo, tymczasem z tekstu wynika coś przeciwnego: „Może się zdarzyć też i tak, że wydawnictwo zaproponuje nam redaktora. Skorzystajmy z tego, odpada nam wtedy szukanie fachowca (…)”, „Często wydawcy zapewniają autorom jedynie korektora (…)”.

Książka Tallar ma 112 stron w formacie 145x205 mm i kosztuje 24,90 zł (wersja elektroniczna 19,90). Z tych 112 stron właściwy tekst stanowi 85% (podaję w procentach, bo mam e-booka, stąd przy cytowaniu brak numerów stron), reszta to materiały pomocnicze w postaci propozycji tematów (np. „Jak zaplanować pogrzeb”), rzeczowników opisujących emocje, uczucia, stany i cechy człowieka (radość, agresja, przerażenie, sprawiedliwość – sprawiedliwość to emocja, uczucie, stan czy cecha?), propozycji na początek zdań („Mamy siedzibę…”, „Trendy przedstawione…” – powieść zaczynająca się od zdania „Trendy przedstawione…” musowo będzie bestsellerem) i przykładów łączników w dialogach („odparł i wszyscy się roześmiali”, „musiał wiedzieć zawsze”).
We właściwym tekście znajdziemy nic niewnoszące passusy w rodzaju „Książki są lepsze i gorsze, cenniejsze i te przeciętne, trudne i łatwe, popularne i naukowe, elektroniczne e-booki [ktoś z państwa słyszał o nieelektronicznych e-bookach? – przyp. mój] i te drukowane [e-booki?] na czerpanym papierze, inkrustowane bursztynem, złotem czy srebrem”, informacje, że „do pisania musimy przygotować sobie spokojne miejsce z biurkiem i dobrym oświetleniem. Jeśli biurko jest małe, będzie nam potrzebny także stolik, gdzie umieścimy nasze materiały, z których będziemy korzystać” (potem jeszcze autorka rozwodzi się, że jej przydałyby się właściwie dwa biurka), przepisaną ze strony Biblioteki Narodowej informację, jakim publikacjom nadaje się ISBN (bo czytelnik musi wiedzieć, że mikrofiszom i mikrofilmom), szkolne definicje, czym są epika, liryka i dramat, oraz opis współpracy z agentem literackim, bo chociaż autorka ma świadomość, że w Polsce autorzy z pośrednictwa takowych nie korzystają, to „może ktoś z Państwa zechce pisać i wydawać za granicą (…)”.

Pobieżność potraktowania tematu najlepiej widać w rozdziale o prawach autorskich. Kilka podstawowych informacji, nie ma nic o umowach, nie ma przystępnego wyjaśnienia, czym są pola eksploatacji i jakie zasady w tym zakresie obowiązują, nic o uprawnieniach autora, o obowiązkach wydawnictwa. Tylko odesłanie czytelnika do poradnika Andrzeja Karpowicza, żeby tam sobie o tym wszystkim poczytał. To na cholerę pisać własny?

Filozofia przebijająca z książki Tallar jest następująca: nieważne, że się na czymś dogłębnie nie znasz, że nie zjadłeś na tym zębów, coś cię tam na pewno interesuje, weź napisz o tym książkę, nawet jeśli niespecjalnie umiesz pisać, odbiorcy się pojawią, bo „każdy temat znajdzie zainteresowanie wśród czytelników”, wtedy łatwiej będzie ci się wepchnąć na jakąś konferencję czy jakiś kongres, a kiedy będziesz się światu pokazywał, zaczniesz uchodzić za eksperta. „Główną zaletą poradnika jest to, że jego wydanie czyni nas ekspertem w konkretnej dziedzinie”. Bo nie chodzi o to, żeby czytelnikowi dostarczyć solidnej porcji wiedzy, tylko żeby skompilować parę częściowo splagiatowanych tekstów i wciskać ludziom ten kit jako sensowną publikację. Dla tych, którzy zechcą tak robić, książka Tallar rzeczywiście będzie przydatna, ci naiwni, którzy jeszcze uważają, że o statusie eksperta decyduje wiedza i umiejętność jej przekazywania, a nie łokcie pozwalające dopchać się do kamery, mogą ją sobie podarować. Znacznie lepiej wyjdą na skorzystaniu z porad zawartych w moim poradniku. C.b.d.o.

czwartek, 26 czerwca 2014

Możliwość zakupu książek

Przedsprzedaż „Zbyt krótkiego szczęścia” wypadła na tyle dobrze, że postanowiliśmy z Oficynką uruchomić dodatkowy kanał sprzedaży na moim blogu. Tym samym można zamówić u mnie:

1) „Kanalię” – 28 zł (cena nominalna 35 zł)

2) „Gdzie mól i rdza” – 25 zł (cena nominalna 38 zł)

3) „Zbyt krótkie szczęście” – 28 zł (cena nominalna 35 zł)

4) „Gdzie mól i rdza” + „Zbyt krótkie szczęście” – 43 zł (cena nominalna 73 zł)

A jak konkretnie zamawiać?

1. Proszę wybrać książki.

2. Proszę doliczyć kwotę przesyłki według poniższego (niezależnie od liczby zamówionych książek):
a) zwykła – 4,75 zł
b) priorytetowa – 7,10

3. Wyliczoną kwotę proszę wpłacić na mój rachunek w mBanku 21 1140 2004 0000 3102 1186 0546.

4. Na mojego maila pollak[małpa]szwedzka.pl proszę przesłać informację o wpłacie, podając:
a) tytuły zamówionych książek,
b) rodzaj wysyłki (zwykła czy priorytetowa),
c) adres do przesłania książek.

Książki są dostępne również dla czytelników z zagranicy, ale w takim przypadku proszę o kontakt, żeby ustalić, ile wyniosą koszty przesyłki do danego kraju. Jeśli ktoś chce na książkę/książki fakturę, to ją oczywiście od wydawnictwa dostanie. Zamówienie wysyłam pocztą w terminie do trzech dni roboczych.

Standardowo opatruję książki autografem. Jeśli ktoś nie chce autografu lub ma specjalne życzenia pod tym względem, to proszę zaznaczyć w mailu.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Globtroter na wierszówce

Tłumaczę akt oskarżenia z polskiego na szwedzki i zastanawia mnie sensowność podawania niektórych informacji. Dane oskarżonego to: imię i nazwisko, imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki, data i miejsce urodzenia, adres, obywatelstwo, wykształcenie, zawód, stan cywilny, liczba i wiek dzieci, miejsce zatrudnienia i stanowisko, dochód, liczba osób na utrzymaniu, majątek, karalność.

Grzywna nie jest uzależniona (jak w Finlandii) od zarobków, więc po co dochód, majątek, liczba osób na utrzymaniu? Stan cywilny to przecież prywatna sprawa oskarżonego, przynajmniej dopóki nie zabił żony, a jeśli zabił, to wiadomo, że wdowiec. I jakie znaczenie ma, czy podejrzany ma doktorat, czy świadectwo ukończenia ledwie zawodówki? Dla porównania na szwedzkim akcie oskarżenia podaje się imię i nazwisko oskarżonego, numer osobowy zawierający datę urodzenia, adres i telefon, dane obrońcy, datę zatrzymania i obywatelstwo, ale tylko wtedy, jeśli inne niż szwedzkie, żeby było wiadomo, jakiego tłumacza wołać. Nikt nie pyta o takie rzeczy, jak panieńskie nazwisko matki, i zdarza się, że kiedy Szwed zostaje zatrzymany w Polsce, to tego nazwiska nie umie podać. Nie tylko rodowity Szwed, także taki o ciemnej karnacji, co każe mi podejrzewać, że ta metoda ustalania tożsamości to typowo polski, debilny wynalazek. Jakie jest prawdopodobieństwo, że dwóch gości będzie miało identyczne dane osobowe różniące się tylko panieńskim nazwiskiem matki?

Dalej. Gość jest oskarżony o spowodowanie wypadku samochodowego z paragrafu właściwego „w związku” z trzema innymi. Na sześciu stronach aktu oskarżenia ten zestaw paragrafów podany jest czterokrotnie (!), za każdym razem z pieczołowitym wyliczeniem całej numeracji. Jak to w wypadku samochodowym, są ranni, w tym przypadku sporo, bo ten samochód to był autokar. Opis obrażeń niepomijający nawet otarć naskórka powtórzony jest dwukrotnie. Czy nasi prokuratorzy są na wierszówce?

Owszem, prokurator, stosując metodę „kopiuj – wklej”, się nie napracuje. Ja przy tłumaczeniu też nie, bo stosuję tę samą metodę. Ale już podatnicy pracujący na moje honorarium tak. No, i potem sędzia musi to przeczytać, a jak widzi powtarzający się tekst, to przeskakuje wzrokiem, a jak przeskakuje, to gubi istotne informacje i potem mamy takie wyroki, jakie mamy.

Tłumaczenie jest, jak wiadomo, uważną lekturą i analizą danego tekstu, więc w paru miejscach tego aktu oskarżenia miałem ochotę użyć czerwonego długopisu:

(…) wjechał do rowu doprowadzając do przewrócenia autokaru na prawy bok, uszkodzenia konstrukcji kabiny (…) oraz wyrwania obydwu drzwi po prawej stronie pojazdu (…)

Obydwoje drzwi po lewej stronie pozostały nienaruszone, bo autokar ich nie posiada.

Około godziny 9.53 (…) wjechał na pas autostrady (…)

Dokładna godzina to z setnymi czy tysięcznymi częściami sekundy?

(…) wjechał do rowu [to inne zdanie niż to wyżej] doprowadzając do przewrócenia pojazdu na prawy bok i jego poważnego uszkodzenia popranej stronie.

Mimo poszukiwań nie udało mi się ustalić, jak jest „poprana strona” po szwedzku.

(…) powietrze było przejrzyste (…) natomiast święcące Słońce, które wschód miał miejsce o godz. 5:59 [dlaczego nie około? – przyp. mój] jest zjawiskiem w naszej szerokości geograficznej normalnym (…)

W takiej Arktyce na przykład w czasie nocy polarnej już nie i taki kierowca mógłby być zaskoczony, że pod tamtą szerokością geograficzną oślepiło go słońce. Zwykłe, nie astronomiczne. A że w Arktyce Kościół jest słabszy, to i nie święcące się, tylko świecące.

Przez pierwszy odcinek pojazdem kierował XX, który opuścił pojazd po dotarciu do promu w Helsinbörgu.

Chyba znowu wierszówka, bo jakie znaczenie dla sprawy ma, kto kierował pojazdem na pierwszym odcinku. Helsinbörg to gdzieś niedaleko Helsingborga?

Tam (…) pracę rozpoczął zespół kierowców: ZZ i YY, który prowadził pojazd do Gesder w Danii (…)

Bo ten autokar to była amfibia. Chyba że prokurator ma na myśli nie Gedser, tylko rzeczywiście jakieś Gesder będące duńską enklawą na terenie Szwecji, a co za tym idzie, by się do niej dostać, nie trzeba przekraczać cieśniny Sund.

(…) w miasteczku Presov na Słowacji.

Zakładamy, że prokurator, który na lekcjach geografii najwyraźniej grał na game boyu, ma na myśli Preszów.

Wśród papierów do tłumaczenia znalazł się taki, który kazał mi wycofać oskarżenie o szastanie pieniędzmi podatników. Otóż zawiadomienie o przesłaniu aktu oskarżenia trzeba doręczyć pokrzywdzonym, a że tych było kilku, prokurator wykoncypował sobie, że zamiast tłumaczenia kilku zawiadomień zleci mi przekład wzorku z pustym miejscem na adresata. Przecież to byłby skandal, gdyby tłumacz zmieniając tylko dane osobowe, wziął honorarium za kilka dokumentów po sowitych stawkach sprzed dziewięciu lat. Pan prokurator nie uważał nie tylko na lekcjach geografii, ale i na studiach, bo wykorzystanie takiego wzorku byłoby sporządzeniem przez niego dokumentu w języku szwedzkim, do czego nie ma uprawnień, gdyż jako przedstawiciel instytucji może sporządzać dokumenty tylko w języku urzędowym, a tym, jak na razie, w Polsce pozostaje wyłącznie polski.

czwartek, 19 czerwca 2014

Wójcik z Wojtkiewiczem

Zbyt krótkie szczęście: (…) po kilku minutach rzeczywiście rozległo się pukanie do drzwi i Wójcik z Wojtkiewiczem wprowadzili skutego pracownika banku.
– Po co to? – zirytowany Przygodny wskazał na kajdanki; posterunkowi nakładali je zbyt często.
– No bo tego… – Wójcik podrapał się w głowę, patrząc niepewnie na partnera – nie chciał jechać.
– Właśnie – Wojtkiewicz nie zawiódł kolegi.
– Schował się w toalecie.
– Właśnie.
– Nie schowałem się, tylko z niej korzystałem! Ludzie tak mają, że czasami chodzą do toalety, wy cyborgi!
– Nie jesteśmy cyborgami, my też korzystamy – Wójcika ubodło podejrzenie, jakoby był maszyną.
– Właśnie – Wojtkiewicz potwierdził, że co jak co, ale mocz na pewno oddaje.
– Nawet się musiałem załatwić, jak pana zatrzymaliśmy – Wójcik przytoczył niezbity dowód na swoje człowieczeństwo.
– Właśnie – Wojtkiewicz zaznaczył, że był świadkiem.
Bystrzycki patrzył przez chwilę na posterunkowych, nie będąc pewnym, czy się z niego nie naigrawają, ale musiał dojść do wniosku, że udowadniają mu swoje potrzeby fizjologiczne z pełną powagą, bo mimowolnie się uśmiechnął.

No to w Łodzi mogę się nie pokazywać :-)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

10 self-publisherskich mitów, czyli dlaczego nie powinieneś płacić za wydanie swojej książki

Napisałeś powieść i chcesz ją wydać. Przestudiowałeś fora, poczytałeś blogi, zapoznałeś się z opiniami o wydawnictwach i doszedłeś do wniosku, że opcja „ze współfinansowaniem” jest całkiem rozsądnym rozwiązaniem. Jeśli tak, to znaczy, że nabrałeś się na kilka mitów.

Mit pierwszy: Współfinansowanie oznacza, że pokrywam część kosztów wydania.

Oferty „ze współfinansowaniem” są tak skalkulowane, że płacisz wszystkie koszty wydania plus prowizję dla wydawnictwa. Problemem nie jest tylko to, że przepłacasz. Problemem jest to, że dla „wydawnictwa ze współfinansowaniem” owa prowizja, a nie sprzedaż książek stanowi główne źródło utrzymania. Z tego względu nie będzie mu zależało na sprzedaży twojej książki, a skoro tak, to jej solidne opracowanie uzna za zbędne. Podobnie jak promocję i szeroką dystrybucję. Właściciele „wydawnictwa” będą prowadzić jedynie pozorowane działania, by utrzymywać cię w przekonaniu, że wydanie u nich niczym nie różni się od wydania w normalnym wydawnictwie.

Mit drugi: Normalne wydawnictwa są niechętne debiutantom, a te ze współfinansowaniem przyjmują ich z otwartymi rękami.

Debiutant pukający do drzwi normalnego wydawnictwa występuje w zupełnie innej roli niż ten zapraszany do wydawnictwa ze współfinansowaniem. W tym pierwszym przypadku jesteś kandydatem na współpracownika, w tym drugim klientem. W tym pierwszym przypadku chcesz zarobić pieniądze, w tym drugim masz je wydać. Stąd odmienne traktowanie, a nie z rzekomego innego podejścia do debiutantów. Jeśli pójdziesz do banku założyć konto, pracownicy oddziału będą wokół ciebie skakać, jeśli zaniesiesz CV i podanie o pracę, nikt nie będzie rozkładał przed tobą czerwonych dywanów.
Normalne wydawnictwa wcale nie zamykają się na debiutantów, co rusz pojawiają się nowe nazwiska na okładkach książek przez nie wydawanych. Tyle że musisz stworzyć bardzo dobry tekst, a wydawnictwo musi uznać, że na nim albo na następnych twoich książkach zarobi. Nie jest to proste zadanie, ale w każdej dziedzinie debiutanci mają pod górkę, skąd oczekiwanie, że akurat w literaturze będzie na ciebie czekała droga usłana różami? A wydawnictwa ze wspófinansowaniem, by złowić klienta, cynicznie sugerują, że zwykłe trudności debiutu to coś nagannego, że powinno być łatwo i one rzekomo tę łatwość gwarantują.

Mit trzeci: Normalne wydawnictwa stawiają na znanych pisarzy i dlatego jako debiutant bez nazwiska nie mam szans.

Nikt nie rodzi się znanym pisarzem. Obecni znani pisarze zaczynali jako nikomu nieznani debiutanci bez nazwiska, cierpliwie śląc teksty do wydawnictw i nie zrażając się odmowami czy w ogóle brakiem oddźwięku.

Mit czwarty: Normalne wydawnictwa są zainteresowane celebrytami, a ja, niestety, w telewizji nie występuję, więc nie mam u nich czego szukać.

To jest inny segment. Celebryta nie wchodzi ci w drogę, bo nie tworzy beletrystyki, nie umie, a ghostwritera nie wynajmuje, bo czytelnik nie jest zainteresowany fikcją stworzoną przez celebrytę, tylko tym, co ten zjadł na śniadanie i czy prawidłowo się wypróżnił. A jeśli wydawnictwo zarobi na celebrycie, to będzie miało środki na wydanie twojego debiutu.

Mit piąty: Żeby wydać książkę, trzeba mieć w wydawnictwie plecy, bez znajomości ani rusz.

Kiedy słyszę self-publisherów opowiadających, jakie to plecy i znajomości trzeba mieć, żeby wydać książkę bez współfinansowania, to Antoni Macierewicz, plotący smoleńskie banialuki, zaczyna mi się jawić jako całkiem rozsądny człowiek. W zawodzie pisarza nepotyzm nie istnieje, liczy się wyłącznie tekst i to, czy umiesz go napisać. Nic więcej. Nie ma znaczenia, ile masz lat, jak wyglądasz, czy jesteś chory, czy zdrowy, jak wypadasz w kontaktach z ludźmi. Łatwiej zostać pisarzem niż kelnerem, bo właściciel restauracji zapewne nie będzie chciał kelnera o wyglądzie Quasimodo, wydawca będzie patrzył na twój tekst, nie na ciebie. Pisarstwo to chyba jedyny zawód na świecie, w którym pozazawodowe kompetencje grają tak nieznaczącą rolę.

Mit szósty: Skoro zadebiutować trudno, pierwszą książkę wydam ze współfinansowaniem, a potem, mając na koncie publikację, już normalnie.

Sorry, ale na swoim koncie będziesz miał nie publikację, tylko czerwoną tabliczkę z ostrzeżeniem: uwaga, ten gość pisze tak słabo, że nikt go nie chciał wydać i musiał zapłacić za wydanie swojej książki. W kolejce do czytania wylądujesz za tekstami debiutantów, z dużymi szansami, że lektorzy nigdy do ciebie nie dotrą.

Mit siódmy: Jest wiele przykładów ludzi, którzy sami sfinansowali wydanie swojej książki i odnieśli sukces.

W innej epoce, w innych realiach, w innym kraju. Przez inne realia rozumiem też to, że między wydawaniem własnym sumptem a wydawaniem w wydawnictwie ze współfinansowaniem jest więcej różnic niż podobieństw. W Polsce XXI wieku żaden z autorów takiego wydawnictwa nie trafił na listę bestsellerów (a na taką listę trafia się u nas już z nakładem rzędu kilkunastu tysięcy), nie dostał nagrody literackiej ani nie był do niej nominowany, nie został dostrzeżony przez zawodowych krytyków. Owszem, sporo o takich publikacjach na blogach, bo wydawnictwa albo sami autorzy chętnie udostępniają im swoje książki, ale to dlatego, że nie mogą się dostać do głównych mediów, a blogowe recenzje nie mają żadnego przełożenia na sprzedaż.

Mit ósmy: Chcę zostać pisarzem, a publikacja w wydawnictwie ze współfinansowaniem mi to zapewnia.

Sorry, ale uznać cię za pisarza, kiedy o wydaniu decydował nie poziom twojego tekstu, tylko to, czy byłeś w stanie za jego wydanie zapłacić, to tak, jakby powiedzieć, że facet, który korzysta z usług prostytutek, jest donżuanem, bo ma dużo kobiet.

Mit dziewiąty: Wydanie ze współfinansowaniem to taki model, w którym książkę oceniają czytelnicy, a nie wydawcy.

Twoimi czytelnikami będą twoi krewni i przyjaciele, koledzy z „wydawnictwa” i tacy blogerzy, którzy nie odróżniają języka polskiego od polskawego. A wydawca, stawiając ci wymagania co do poziomu tekstu, chroni cię przed ośmieszeniem się.

Mit dziesiąty: W normalnych wydawnictwach wszystko zbyt długo trwa, te ze współfinansowaniem szybko odpowiadają, szybko wydają.

Jeśli chcesz szybko widzieć efekty, zajmij się czyszczeniem sedesów. Pisarstwo to zajęcie dla długodystansowców.

piątek, 13 czerwca 2014

Gratulacje dla InPostu

Jeden z czytelników, zamawiających w promocji „Zbyt krótkie szczęście”, poprosił o przesyłkę ekspresową InPostem do Bydgoszczy. Tak jak inne nadałem ją 22 maja. Sześć dni później, 28 maja, przesyłka wróciła z adnotacją, że nie została przez adresata podjęta w terminie. Czyli InPost się nie chrzani, jak adresat w try miga nie odbierze, to ślą z powrotem. Z koperty nie oderwano żadnych naklejek z kodami i nie było na niej żadnej pieczątki ani adnotacji wskazującej na to, by kiedykolwiek znalazła się w Bydgoszczy. Jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się z pretensjami do punktu InPostu, gdzie przesyłkę przyjęto ponownie do nadania z łaskawym „nie musi pan drugi raz płacić”.

Parę godzin temu dostałem od czytelnika e-maila, że książka dotarła do niego w dniu dzisiejszym, tj. 13 czerwca. Spóźnienie doręczyciel wyjaśnił tym, że nie mógł się dostać do „tej wieloklatkowej twierdzy”.

Podsumowując, InPost w drugiej dekadzie XXI wieku potrzebuje na doręczenie przesyłki ekspresowej z Wrocławia do Bydgoszczy 22 dni (słownie: dwadzieścia dwa). Panu Brzosce proponuję zakupić do firmy dyliżanse, będzie szybciej.

czwartek, 12 czerwca 2014

Jak pana godność?

Prokuratura chciała zlecić mi tłumaczenie:

Pollak, Telak, jeden pies.


Po zwróceniu uwagi, że pana Telaka nie znam:

Jak widać, poprawne zapisanie nazwiska tłumacza przekracza prokuratorskie umiejętności. Takich cudów, jak odmieniania nazwiska, nie wymagajmy.


Asesor. Na prokuratora trzeba zdać egzamin ze znajomości kalendarza.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Jak Novae Res na błędach ortograficznych poległo

Internet huczy o tej sprawie, więc krótko dla tych, do których jednak huk nie dotarł: Blogerka Post Meridiem opublikowała recenzję książki Adriana Bednarka pt. „Pamiętnik diabła”. Książkę pochwaliła, ale skrytykowała wydawnictwo Novae Res za nieadekwatną okładkę i przepuszczenie licznych błędów ortograficznych. Wydawnictwo, grożąc jej sądem, zażądało, skutecznie, usunięcia recenzji.

Ocena internautów wypadła jednoznacznie, rolę czarnego charakteru przypisano tu Novae Res i chociaż tę ocenę w pełni podzielam, to zanim powiem dlaczego, jednak dwie uwagi pod adresem pozostałych uczestników dramatu. Nie podoba mi się, że blogerka usunęła recenzję. Chcesz pisać krytycznie o innych, to miej odwagę tej krytyki bronić, a nie czmychaj w mysią dziurę, kiedy krytykowany tupnie nogą. Co do błędów ortograficznych, to wydawnictwo ich autorowi nie dopisało, sam je zrobił. Człowiek, który sadzi takie byki jak „masarz pleców”, „w przewarzającej liczbie”, „na razie niema” i stosuje związki frazeologiczne „rozejść się po łokciach”, nie powinien wydawać książek. Najpierw niech przeczyta ich na tyle dużo, by recenzent nie wskazywał, że „ilość błędów w tej książce jest po prostu żenująca”. Owszem, redakcja i korekta jest obowiązkiem wydawnictwa, ale ma to być szlifowanie tekstu, a nie poprawianie błędów usprawiedliwionych wyłącznie na poziomie trzeciej klasy podstawówki. Jeśli ktoś ma pisarskie ambicje, powinien najpierw opanować elementarny warsztat i znać na tyle gramatykę, frazeologię, ortografię i interpunkcję, by jego tekst nie raził odbiorcy, nawet jeśli nie zostanie zredagowany. Być może takie stanowisko prezentowały normalne wydawnictwa i Bednarek musiał udać się do „innowacyjnego” Novae Res, które za wydanie każe sobie płacić. I tak znowu znaleźliśmy się na poletku self-publishingu, gdzie o możliwości publikacji nie decyduje jakość tekstu, tylko stan finansów autora i gotowość wyłożenia przez niego kilku tysięcy złotych.

Dla większości odbiorców jest oczywiste, że żadna redakcja tej powieści nie została przeprowadzona, komentujący zgodnie wskazują, że podobnie żenujący poziom opracowania tekstu jest w Novae Res normą, a nie wypadkiem przy pracy. Ale nie wydają się rozumieć, że wynika to z modelu biznesowego, bo Novae Res żadnym wydawnictwem nie jest, tylko firmą żyjącą z drukowania autorów za ich pieniądze. Z wydawaniem książek ma to mniej więcej tyle wspólnego, co płacenie za seks z uczuciami.

W piśmie Krzysztofa Szymańskiego, dyrektora zarządzającego Novae Res czytamy jednak, że „błędy rzeczywiście umknęły uwadze obydwu redaktorów, którzy opracowywali tekst” i w związku z tym został skierowany „do dodatkowej korekty”. Dorota Konkel, sekretarz redakcji informuje w wywiadzie dla Booknews, że tekst „właśnie przechodzi trzecią korektę”. Zwróćmy uwagę, że pracownicy „wydawnictwa” najwyraźniej nie odróżniają redakcji od korekty, co w świetle pretensji zgłoszonych w rzeczonym wywiadzie, że blogerka nie ma odpowiednich kompetencji, by pisać, o czym pisze, zakrawa na kuriozum. Oczywiście nie mam podstaw, by pana Szymańskiego czy panią Konkel oskarżać o kłamstwo. Skoro mówią, że tekst przeszedł redakcję i korektę (bo chyba to rozumieją przez uprzednie dwie korekty), mogę się tylko zastanawiać, jak to możliwe, że redaktor i korektor nie wyłapali błędów, które normalnie rzuciłyby się w oczy każdemu adiustatorowi nawet po wypiciu litra wódki i upadku ze schodów na głowę. Długo nad tym myślałem, ale w końcu rozwiązałem zagadkę. Novae Res najwyraźniej zatrudnia jako redaktorów Ukraińców uczących się polskiego, a jako korektorów niewidomych. I należy temu przyklasnąć: im więcej Ukraińców pozna polski, tym szybciej zintegrują się z Europą, a zatrudnianie niepełnosprawnych powinno być dla każdej firmy priorytetem.

Ciekawa jest terminologia stosowana przez ekipę Novae Res: okazuje się, że pod adresem blogerki skierowali nie żądanie usunięcia recenzji, a jedynie „prośbę”. Prośba wsparta groźbą skierowania sprawy do sądu jest dosyć specyficzną prośbą, ale rozumiem, że w Novae Res na porządku dziennym są prośby w rodzaju „zrób, proszę, tę korektę, bo jak nie, to dostaniesz w zęby”. Zajmijmy się teraz tą dodatkową motywacją, jaką wydawnictwo postanowiło zachęcić blogerkę do spełnienia prośby, by nie informowała świata, że w Novae Res nie znają ortografii. Zapowiedzią sankcji karnych, zapowiedzią zgłoszoną, według pani sekretarz, absolutnie na marginesie obszernego maila, prawie przypadkiem, można powiedzieć, że pech, że się tam w ogóle znalazła, bo pani sekretarz skupiała się na czym innym, a według dyrektora zarządzającego zapowiedzią zgłoszoną przez panią sekretarz wskutek emocji. Jak rozumiem, emocji tak wielkich, że nawet w trakcie pisania obszernego maila nie zdążyły wygasnąć, ale o których pani sekretarz do czasu wywiadu zapomniała i dlatego o nich nie wspomina. Nie wiemy, jakim paragrafem Novae Res groziło blogerce, prawdopodobnie żadnym, bo nie ma takiego, który przy tej recenzji, nawet naciągając prawo, dałoby się wykorzystać. Novae Res liczyło zapewne na to, że blogerka o tym nie wie i się przestraszy. Jak widać, nie przeliczyło się. Tyle że grożenie komuś wziętymi z powietrza sankcjami prawnymi, żeby zmusić go do określonego zachowania i uzyskać określoną korzyść, wyczerpuje znamiona groźby karalnej.

Dorota Konkel w wywiadzie mówi: „Blogerka wykroczyła poza ramy recenzji, (…) budując niezgodne z prawdą wnioski”. Jakie wnioski recenzentki są niezgodne z prawdą? Nie wiemy, bo pani Konkel, myśląc, że recenzja została usunięta tak, że nikt jej już nie przeczyta, nie widzi powodu, by swoje twierdzenia uzasadnić cytatami, a przeprowadzający wywiad dba o to, by nie stawiać niewygodnych pytań. „Do każdego naszego przedsięwzięcia podchodzimy w dobrej wierze, w tym również do współpracy z blogerami, która w moim założeniu [chyba „przekonaniu” – przyp. mój] nie powinna sprowadzać się do wylewania pomyj na wydawcę, nawet jeżeli w książce pojawią się niezamierzone usterki stylistyczne czy językowe”. Jakie pomyje Post Meridiem wylała na wydawcę? „W imię wolności słowa nie można np. kogoś obrażać lub komuś ubliżać (…)” W jaki sposób blogerka obraziła wydawnictwo lub mu ubliżyła? W żaden. Czyli sekretarz wydawnictwa stawia blogerce nieprawdziwe zarzuty, co jest pomówieniem. Jeśli któraś ze stron tego konfliktu może w sądzie dochodzić swoich racji, to jest nią blogerka, a nie wydawnictwo.

Twierdzeń, że bloger ma się trzymać jakichś wymyślonych przez Novae Res ram recenzji, komentować nie będę, bo wspaniale rozprawił się z nimi Paweł Opydo, który całą sprawę nagłośnił. Ciekawa jednak jest koncepcja ograniczania wolności słowa. Jeśli się z nią zgadzać, to może w ramach wyższych racji, niezaśmiecania półek księgarskich utworami grafomanów i ludzi, którzy na swój debiut powinni jeszcze sporo czasu zaczekać (nie z założonymi rękami, tylko szlifując warsztat), zakażmy działalności firm self-publishingowych, w tym Novae Res. Co pani sekretarz na to?

Pan dyrektor w swoim piśmie twierdzi, że Novae Res wcale nie ubodło wytknięcie błędów ortograficznych, tylko „sformułowanie Recenzentki dotyczące sugerowania celowego działania Wydawnictwa [czemu dużą literą? – przyp. mój] na szkodę Autora”. Przeczą temu wynurzenia pani sekretarz, że jeśli ktoś nie ma odpowiednich kompetencji, to nie powinien krytykować. Mówi ona wprawdzie o typografii, ale jakoś śmiem wątpić, że krytyka zastosowania takiej a nie innej czcionki tak do żywego dotknęła pracowników Novae Res, że postanowili zamknąć krytykującej usta. Co innego ośmieszające ich błędy ortograficzne. Pan dyrektor z panią sekretarz zapomnieli o podstawowej zasadzie, że jeśli się komuś wciska kit na dwa głosy, to najpierw trzeba uzgodnić wspólną wersję. I to mającą ręce i nogi, bo recenzentka, wytykając Novae Res, że przez wypuszczenie edytorskiego bubla zaszkodziło autorowi, wcale nie zarzuca wydawnictwu celowego działania: zastanawia się, „czy to nieuwaga, czy niedbalstwo” i dochodzi do wniosku, że „pewnie jedno i drugie”.

Podsumowując, cała afera nie wzięła się z naruszenia wydawniczych standardów, nie była wynikiem odstąpienia od uznawanych norm (np. w wyniku nadmiernych oszczędności), tylko wynika z wewnętrznej logiki self-publishingu. Firmy self-publishingowe nie są nastawione na czytelnika, tylko na autora. Nie mają dostarczyć czytelnikowi pełnowartościowego produktu, czyli porządnie napisanej przez utalentowaną osobę, a następnie starannie przygotowanej do wydania książki, tylko wywołać u autora (zwykle niemającego predyspozycji do pisania) przekonanie, że taka właśnie książka została opublikowana. Do tego celu redakcja i korekta jest niepotrzebna, skoro kosztuje, a blogerzy i tak nie biorą tego pod lupę (zawodowi krytycy twórczością self-publisherów się nie zajmują). Maciej Ślużyński podał na Weryfikatorium, że sprawdził jakieś dwadzieścia recenzji tej książki i w żadnej o owych bykach ortograficznych nie było słowa. I dlatego recenzję Post Meridiem należało za wszelką cenę usunąć. Bo pokazywała autorowi, że dostał coś, co wydawniczym standardom w żadnej mierze nie odpowiada. Negatywne recenzje blogerów przy książkach skierowanych rzeczywiście do czytelników zwykle wydawnictwa mało obchodzą, dlatego że zasięg tych recenzji jest ograniczony, a przełożenie na sprzedaż żadne. Co innego, jeśli tym docelowym klientem nie jest czytelnik, tylko autor, tu trzeba reagować. A że interes z etycznego punktu widzenia dość wątpliwy, to i zajmują się nim ludzie, którzy swoje cele usiłują osiągnąć przez zastraszanie krytyków. Tyle że to puste groźby, po moich wpisach Aleksander Sowa, Marta Grzebuła i Skajstop, udający pisarza moderator forum Wydawnictwa i ich obyczaje, gardłowali, że mnie pozwą, a ja jakoś tych pozwów nie mogę się doczekać. Zresztą jak bać się takich gróźb, kiedy grożący sam robi w portki do tego stopnia, że jak ów ostatni osobnik przysyła mi je pod pseudonimem. Ale kto wie, może coś się zmieni, więc, panie i panowie z Novae Res, czekam na żądanie usunięcia wpisu i pozew sądowy.

niedziela, 8 czerwca 2014

Rozstrzygnięcie konkursu

Na książkę pojawił się jeszcze jeden chętny, pan Rafał Socha, i ją dostanie, bo uzbierał 6 punktów. Prawidłowe odpowiedzi na pytania konkursowe: 1) c – 2) c – 3) b – 4) a – 5) a – 6) c – 7) (nie podaję, bo za dużo ujawnia) – 8) a – 9) c – 10) c – 11) b – 12) c.

sobota, 7 czerwca 2014

Amerazja

Warunkiem zatrudnienia w „Gazecie Wyborczej” jest znajomość geografii:

Ci, którzy wybierają się obejrzeć mistrzostwa świata, powinni sprawdzić, czy nie lecą w złą stronę.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Konkurs trwa

Pytania zeszłotygodniowego konkursu okazały się zbyt trudne, a część osób uznała zapewne, że ze znajomością tylko jednej książki nie ma co startować, szkoda, bo wystarczyłoby to do zgarnięcia nagrody. Aż na jedenaście pytań odpowiedziała śpiewająco pani Agnieszka Ewa Zylbertal z Wrocławia i do niej trafia jeden egzemplarz „Zbyt krótkiego szczęścia”, ale cztery zostały, postanowiłem więc konkurs przedłużyć, zamieniając dotychczasowe pytania otwarte na test wyboru:

Kanalia
1. W jakim mieście rozgrywa się akcja „Kanalii”?
a) we Wrocławiu
b) w Warszawie
c) w fikcyjnym polskim mieście

2. Który z policjantów wysłuchuje spowiedzi mordercy?
a) dowódca inspektor Markowski
b) jego najbliższy współpracownik komisarz Senik
c) najmłodszy, adept zawodu aspirant Lepka

3. Jakie przełomowe wydarzenie z najnowszej historii Polski pojawia się w tle wydarzeń rozgrywających się w „Kanalii”?
a) wybór Karola Wojtyły na papieża
b) wprowadzenie stanu wojennego
c) wejście Polski do Unii Europejskiej

Niepełni
4. Jaki zawód wykonuje Krzysiek, brat niewidomego Jacka, głównego bohatera „Niepełnych”?
a) lekarza okulisty
b) programisty piszącego programy dla niewidomych
c) tresera psów przewodników

5. Za jakie wykroczenie Jacek i jego przyjaciel Romek zostają zatrzymani przez policję?
a) Jacek prowadzi samochód po „niewidomemu”, a Romek mu na to zezwala
b) Romek żebrze, udając niewidomego i korzystając z pożyczonej mu przez Jacka białej laski
c) Jacek, instruowany przez Romka, podnosi białą laską spódniczki dziewczyn na dyskotece

6. Co dolega jamniczce Edyty?
a) ma przetrąconą przednią łapkę i kuleje
b) jest niewidoma
c) ma sparaliżowane tylne nogi i podobnie jak jej pani porusza się za pomocą wózka

Między prawem a sprawiedliwością
7. Jaki wyrok w sprawie zamordowania czarnoskórego didżeja wydają sędziowie przysięgli w opowiadaniu „Zarażona”?
a) skazujący
b) uniewinniający
c) nie zdołali uzgodnić werdyktu

8. Kim jest Bernard Goldstein?
a) kapitanem ze 103. Komisariatu Policji w Queens, bezpośrednim przełożonym detektywów Shepparda i McWane’a
b) wziętym adwokatem, głównym przeciwnikiem prokuratora Harrisona
c) surowym sędzią Sądu Karnego w Queens

9. W jaki sposób Matt Lemon zostaje zamordowany przez swoją o połowę młodszą żonę w opowiadaniu „Złodziej trumien”?
a) zastrzelony
b) porażony prądem przez wrzucenie włączonej suszarki do wanny
c) otruty grzybami

Gdzie mól i rdza
10. Jaki cenny przedmiot zginął z miejsca zabójstwa trzeciego emeryta?
a) jajo Fabergé
b) narta z autografem Adama Małysza
c) obraz Władysława Czachórskiego

11. Konkurencji między producentami jakich napojów dotyczy teoria spiskowa wygłoszona przez posterunkowego Wojtkiewicza?
a) pepsi i coca-coli
b) kawy i herbaty
c) mleka i kefiru

A do ostatniego pytania najpierw cytat:
Gajda sprawdził pozostałe stojaki.
– (…) przynajmniej z trzysta sztuk. Trzeba będzie jak zwykle dać jakiemuś nowemu. Całe szczęście, że żółtodzioby nie wiedzą, co ich czeka, i się do tego garną. Ile pan stawia?
Komisarz przypomniał sobie o swoich wczorajszych urodzinach i powiedział:
– Czterdzieści cztery.
Aspirant aż gwizdnął.
– To będzie musiał pan trafić na jurnego byczka, żeby wygrać. Ja typuję – Gajda zakręcił trzymaną w ręku (…), zastanawiając się, jaką liczbę podać – dwadzieścia trzy.
Zakład dotyczył (…)

12. No właśnie, czego dotyczył zakład albo co było na tych stojakach?
a) woreczki z białym proszkiem, najprawdopodobniej narkotykiem; ze względu na koszty laboratorium nie przyjmie kilkuset woreczków do badania i policjanci muszą przeprowadzić je organoleptycznie; zakład dotyczy liczby woreczków, po których sprawdzeniu badający będzie tak naćpany, że nie będzie w stanie dalej tego robić
b) kryminały, które trzeba przeczytać, by sprawdzić, czy zabójca nie wykorzystał zawartego w nich pomysłu; czytanie, jak wiadomo, nie jest mocną stroną policjantów, więc zakład dotyczy liczby książek, po której ochotnik się podda
c) filmy pornograficzne, które trzeba przejrzeć, by wykluczyć podejrzenie o pedofilię; zakład dotyczy tego, po ilu filmach ochotnik przekona się, że ciągłe oglądanie porno wcale nie jest takie przyjemne, jak mu się na początku wydawało

Przy każdym pytaniu prawidłowa jest tylko jedna odpowiedź, warta jeden punkt. Poza tym zasady takie same jak poprzednio: odpowiedzi mailem na adres pollak[małpa]szwedzka.pl do piątku do północy, w mailu trzeba podać nazwisko i adres, na który zostanie przesłana ewentualna nagroda, anonimowe zgłoszenia nie będą uwzględniane. Cztery egzemplarze „Zbyt krótkiego szczęścia” trafią do tych, którzy uzyskają najwyższą liczbę punktów. Liczba punktów uprawniających do zdobycia nagrody się nie zmienia, trzeba odpowiedzieć prawidłowo na co najmniej trzy pytania.