czwartek, 29 maja 2014

Co to była za filologia?

W „Dzieciach kapitana Granta” Juliusza Verne’a roztargniony geograf uczy się portugalskiego, będąc przekonanym, że językiem, który poznaje, jest hiszpański.

Skoro język oryginalny to szwedzki, a oryginalny tytuł brzmi „A Darker Shade”, to jakiego języka ja się nauczyłem na studiach?!

poniedziałek, 26 maja 2014

Zbyt krótkie szczęście – konkurs

Książka się ukazała, cieplutkie egzemplarze autorskie piętrzą się u mnie na stoliku, sporo ich od wydawnictwa dostałem, a że wielu z tych, którzy mogliby się na nie załapać, zapomniało o moim istnieniu, postanowiłem, że trzy z nich przeznaczę na konkurs dla moich czytelników. Wydawnictwo dołożyło jeszcze dwa, i tak mamy z okazji premiery do rozdania pięć egzemplarzy „Zbyt krótkiego szczęścia”.

Chociaż „do rozdania” nie jest najwłaściwszym określeniem, bo konkurs nie jest pretekstowy i pytań w rodzaju, jak nazywa się komisarz policji prowadzący śledztwo w kryminałach z cyklu o komisarzu Przygodnym, nie ma. Trzeba się wykazać pewną znajomością mojej twórczości, ale starałem się pytania układać tak, by dało się na nie odpowiedzieć bez zaglądania do książki, jeśli czytało się ją stosunkowo niedawno, lub tylko po przewertowaniu, jeśli od lektury minęło więcej czasu. Próbowałem za to unikać pytań, na które odpowiedź można bez trudu znaleźć w internecie, o fakty przytaczane w co drugiej recenzji.

Pytania konkursowe dotyczą moich czterech poprzednich książek, po trzy na każdą. A brzmią one następująco:

Kanalia
1. W jakim mieście rozgrywa się akcja „Kanalii”?
2. Który z policjantów wysłuchuje spowiedzi mordercy? (nie trzeba podawać nazwiska, wystarczy jednoznacznie wskazać postać)
3. Na tle jakich przełomowych wydarzeń z najnowszej historii Polski (wystarczy podać jedno) rozgrywa się akcja „Kanalii”?

Niepełni
4. Jaki zawód wykonuje Krzysiek, brat niewidomego Jacka, głównego bohatera „Niepełnych”? (trzeba podać bardziej szczegółowo, ogólne określenie nie wystarczy, przykładowo, gdyby pytanie dotyczyło mnie, to prawidłowa odpowiedź brzmiałaby nie „tłumacz”, tylko „tłumacz szwedzkiego”)
5. Za jakie wykroczenie Jacek i jego przyjaciel Romek zostają zatrzymani przez policję?
6. Co dolega jamniczce Edyty?

Między prawem a sprawiedliwością
7. Jaki wyrok w sprawie zamordowania czarnoskórego didżeja wydają sędziowie przysięgli w opowiadaniu „Zarażona”?
8. Kim jest Bernard Goldstein?
9. W jaki sposób Matt Lemon zostaje zamordowany przez swoją o połowę młodszą żonę w opowiadaniu „Złodziej trumien”?

Gdzie mól i rdza
10. Jaki cenny przedmiot zginął z miejsca zabójstwa trzeciego emeryta? (nie trzeba podawać precyzyjnie, wystarczy rodzaj przedmiotu)
11. Konkurencji między producentami jakich napojów dotyczy teoria spiskowa wygłoszona przez posterunkowego Wojtkiewicza?
A do ostatniego pytania najpierw cytat:
Gajda sprawdził pozostałe stojaki.
– (…) przynajmniej z trzysta sztuk. Trzeba będzie jak zwykle dać jakiemuś nowemu. Całe szczęście, że żółtodzioby nie wiedzą, co ich czeka, i się do tego garną. Ile pan stawia?
Komisarz przypomniał sobie o swoich wczorajszych urodzinach i powiedział:
– Czterdzieści cztery.
Aspirant aż gwizdnął.
– To będzie musiał pan trafić na jurnego byczka, żeby wygrać. Ja typuję – Gajda zakręcił trzymaną w ręku (…), zastanawiając się, jaką liczbę podać – dwadzieścia trzy.
Zakład dotyczył (…)

12. No właśnie, czego dotyczył zakład albo co było na tych stojakach?

Wszystkie pytania punktowane są tak samo, za prawidłową odpowiedź jest jeden punkt, za błędną zero. Ale zastrzegam sobie prawo do przyznania pół punktu, bo nigdy nie wiadomo, jakimi torami pójdzie czyjeś rozumowanie. Na studiach na teście z niemieckiego mieliśmy uzupełnić zdanie „Er hat mehr Glück als…” („On ma więcej szczęścia niż…"). Kto wiedział, że „rozum” jest po niemiecku „Verstand”, wpisywał, kto nie wiedział, zostawiał puste miejsce. Poza naszą niekonwencjonalną koleżanką, która w ogóle nie zajarzyła, o co autorowi testu chodziło, i zdanie dopełniła następująco: „Er hat mehr Glück als ich”. Czyli poinformowała, że „On ma więcej szczęścia niż ja”. Egzaminator musiał tę jej odpowiedź uznać :-)

Nagrody otrzymają ci, którzy uzyskają największą (niekoniecznie maksymalną) liczbę punktów. Jeśli takich osób będzie więcej niż pięć, książki zostaną wśród nich rozlosowane, jeśli mniej, to nadwyżka zostanie przeznaczona dla tych mających o punkt mniej. Przykładowo, jeśli cztery osoby będą miały po dziesięć punktów, a nikt jedenaście czy dwanaście, to wszystkie dostaną po książce, a piąty egzemplarz zostanie rozlosowany wśród tych, którzy odpowiedzieli na dziewięć pytań. Żeby dostać książkę, trzeba uzbierać minimum trzy punkty. Jeśli zdarzy się tak, że osób spełniających ten warunek będzie mniej niż pięć, to liczba nagród zostanie ograniczona.
Nie chcę typować, jaka liczba punktów da szansę na nagrodę, ale wydaje mi się, że błędem byłaby rezygnacja z udziału z założeniem że odpowiedź tylko na część pytań to za mało.

Odpowiedzi proszę przesyłać mailem na adres pollak[małpa]szwedzka.pl. Czekam na nie do najbliższego piątku do północy, wyniki ogłoszę w kolejnym poniedziałkowym wpisie. W mailu proszę _koniecznie_ podać nazwisko i adres uczestnika (na te dane zostanie wysłana ewentualna nagroda). Anonimowe zgłoszenia nie będą brane pod uwagę. W razie wygranej zgłaszający wyraża zgodę na podanie jego nazwiska na moim blogu, że został laureatem. Z jednego gospodarstwa domowego grać może tylko jedna osoba, krewni, znajomi i współpracownicy królika są z konkursu oczywiście wykluczeni. Książki prześlę bezpłatnie na terenie Polski, czytelnicy z zagranicy też mogą być laureatami konkursu, pod warunkiem, że dopłacą do wysyłki zagranicznej lub wskażą polski adres, na jaki ma być przesłana nagroda.

Wydaje mi się, że o wszystkim pomyślałem, ale jeśli nie, to proszę pytać. Aha, książki oczywiście z autografem. Domyślnie moim, ale jeśli ktoś chce jakiś inny, to w miarę możliwości postaram się załatwić :-)

środa, 21 maja 2014

Spotkania z okazji premiery

Jak już wspominałem i podawałem na Facebooku, z okazji premiery „Zbyt krótkiego szczęścia” jutro, tj. w czwartek 22 maja o godz. 17.00 będę miał spotkanie autorskie w bibliotece przy ul. Grabiszyńskiej 236a we Wrocławiu.

W piątek 23 maja w godz. 18.00-19.30 nową książkę będę promował we wrocławskim Matrasie przy ul. Świdnickiej. W oba miejsca serdecznie zapraszam.

poniedziałek, 19 maja 2014

Zbyt krótkie szczęście - fragment

PROLOG

Listopadowa szarówka spowijała alejkę przy ulicy Olszewskiego na wysokości sklepów ciągnących się niemal od pętli tramwajowej aż do poczty. Mimo że dochodziła dopiero czwarta po południu, wszystkie były zamknięte, a zatłoczony zwykle chodnik pusty. Za słupkami, gdzie wolne miejsce do parkowania o tej porze znajdywali najwięksi szczęśliwcy, stały wszystkiego ze trzy samochody. Święto.

Stanisława Wasiak zatrzymała się przy witrynie mięsnego, rozważając, co kupi następnego dnia dla Ciapka. I dla siebie na niedzielę. Emeryturę miała skromną, musiała oszczędzać. Ale nie krzywdowała sobie. Pierogi w miejsce schabowego czy serek zamiast wędliny były równie dobre, za to zdrowsze. A kiedy Ciapek z zapałem pałaszował wątróbkę czy nereczki, cieszyła się, jakby sama jadła. Jak wtedy, kiedy patrzyła na świętej pamięci Mieczysława. Zmarło mu się przez tę wątróbkę, serce nie dało rady, dwa zawały przetrzymał, ale trzeci go zmógł. A i tak lekarze mówili, że przy swojej nadwadze z dwóch pierwszych cudem wyszedł. Ale co chłop sobie życia użył, to jego. Bo i chudzielca do grobu w końcu złożą i wyjdzie na to, że na darmo się umartwiał.

Tylko że często ckniło się jej za mężem. Ciapek był kochany, ale przecież nie podziękuje, że mu smakowało, nie przeczyta po obiedzie gazety, nie opowie jej, co w świecie słychać, i nie skomentuje, że politycy są skorumpowani. Nawet chciała sprawdzić, co to znaczy, ale nie znalazła tego słowa w encyklopedii. Pewnie jakieś nowe, a encyklopedię miała starą, jeszcze po rodzicach. Jej Miecio był taki mądry, znał te nowe słowa.

Oderwała się od witryny i pociągnęła za sobą Ciapka, który ruszył bez protestów, musiały przez szybę nie przebijać żadne zapachy, a dla psa wąchać, to jak dla człowieka widzieć. Miecio tak kiedyś powiedział. Westchnęła, ale bardziej dla przyzwoitości, bo akurat dzisiaj z nim pobyła, to i tęsknota wielka ją nie chwytała. Grób oporządziła, świeże kwiaty dała, znicze, jak się należy na pierwszego listopada. Nawet się specjalnie do bramy wróciła, żeby zniczy dokupić, co by Olczykowa nie miała więcej, ten jej stary był przecież głupi jak but.

Poczuła opór smyczy i przystanęła przed schodkami piekarni, pozwalając ratlerkowi rozkraczyć się i wysunąć zad. Kiedy cierpliwie czekała, aż się wypróżni, dostrzegła w okolicy poczty żółte kamizelki strażników miejskich. To ją trochę zaniepokoiło, podobno był przepis, że po psie trzeba posprzątać. Olczykowa coś mówiła. Że niby brudne i niehigieniczne. Fircyki się teraz porobiły, u nich na wsi za stodołę się chodziło i nikt się jakoś nie pochorował, że trochę tam tego leżało, a kiedy z rodzicami do Wrocławia w ramach awansu społecznego przyjechała, to i świniaka mieli w wannie, i kur parę, i przecież zwierzaki nie miały zatkane, a jej nic nie dolegało. To właśnie od tej czystości co drugie dziecko teraz alergiczne. Wnuczka Olczykowej na wszystko uczulona, nawet na Ciapka.

Patrol skierował się w jej stronę, czym przestraszył ją już nie na żarty, na szczęście strażnicy szli nieśpiesznie, więc zdążyła oddalić się od sporego pagórka, który Ciapek zostawił – skąd w małym psie tyle się tego zbierało? – i dla pewności przeszła na alejkę. Obejrzała się niespokojnie, bo mimo jej manewru, musieli zobaczyć, co leży na chodniku i czyja to zasługa. Ale minęli piekarnię obojętnie i skręcili w stronę parku nadodrzańskiego. Musiała Olczykowa coś pokręcić z tym przepisem.

Nie odważyła się jednak wrócić przed sklepy, tylko poszła dalej alejką. Na wysokości przystanku autobusowego ławeczkę zajmowała para nastolatków, dziewczyna siedziała chłopakowi na kolanach i obejmowała go rękoma za szyję. Chyba się całowali. Sodoma i gomora. Żeby tacy młodzi publicznie. Co za czasy. Ona z Mieczysławem to dopiero po ślubie, jak należy i jak przyzwoitym ludziom przystało. I ile to trwa! Zassali się czy co? Rozdrażniona spuściła Ciapka ze smyczy – Olczykowa mówiła, że pies też nie może wolno biegać, ale pewnie z tym bieganiem jest jak ze sprzątaniem – a kiedy zgodnie z jej przewidywaniami zainteresował się ludźmi (innych nie było, więc musiał podbiec właśnie do tej pary), podeszła, że niby chce go zabrać. Powinno im to przeszkodzić w tym bezwstydnym całowaniu się, bo choć wyraźnie wstydu za grosz nie mieli, przecież musi być nieprzyjemnie, jak kto obok stoi. Ale nie zmienili pozycji ani odrobinę, zakochani tak, że świat dokoła nie istniał. I ogarnęła ją złość, że mają to, czego ona nie miała, też kochała się w takim jednym i chciała, żeby ją całował, ale gołodupiec był i ojciec powiedział, żeby lepiej wzięła Mieczysława. Posłuchała, nie wyszła na tym źle, ale nigdy nie ciągnęło jej tak do niego, jak tę dziewuchę, żeby przywrzeć do ukochanego na amen i już się od niego nie oderwać. I w tej złości na własne wybory położyła jej rękę na ramieniu i pociągnęła. Dziewczyna nie poderwała się przestraszona czy rozgniewana, nie zawołała „co pani robi?”, tylko osunęła się bezwładnie na ławkę, odsłaniając twarz chłopaka. Na Wasiakową spojrzały jego oczy: szeroko otwarte, nieruchome. I w tej chwili dotarło do niej, że właśnie dotknęła trupa, a drugi się w nią wpatruje. Zaniosła się histerycznym krzykiem.

CZĘŚĆ I

Pierwszolistopadowy spokój prysł, w uliczce zaparkowały radiowozy i ford transit ekipy technicznej, karawan wjechał w samą alejkę, na biało-niebieską taśmę odgradzającą miejsce znalezienia zwłok napierał tłum gapiów. Prokurator Jarosław Kania, który wysiadł z cywilnego samochodu i przywitał się z komisarzem Markiem Przygodnym, spojrzał na nich z niechęcią.

– Niech mi pan powie, czym oni się różnią od tego średniowiecznego motłochu, który gnał na miejsce egzekucji. Wieki mijają, a człowiek wciąż tak samo prymitywny. Ostatnio czytałem „Obłok Magellana”, w którym Lem stawia tezę, że za następne dziesięć stuleci całe ziemskie społeczeństwo będzie myśleć i postępować racjonalnie. Kiedy widzę takie sceny, to nabieram poważnych wątpliwości, czy owa prognoza jest trafna. Polecam panu tę powieść, znalazłem w niej jedno z najbardziej uspokajających wyjaśnień, dlaczego musimy umrzeć. To tak à propos dzisiejszego dnia.

Przygodnego trochę dotknęło, że prokurator z góry założył, że książki nie zna. Owszem, „Obłoku Magellana” nie czytał, ale…

– Sięgnę. Zwłaszcza że Lema przeczytałem właściwie całego, ten tytuł mi umknął.

Kania spojrzał na komisarza z pewnym podziwem, bardzo cenił Przygodnego, uważał go za wyjątkowo inteligentnego policjanta, ale akurat policjanci nie kojarzyli mu się z lekturami. W każdym razie nie z beletrystyką. Nie zamierzał się jednak do tej trochę lekceważącej oceny przyznawać.

– Pewnie dlatego, że Lem blokował wznowienia, bo oddał w tej powieści pewien trybut komunistom. Ale gdyby artyści szli wtedy tylko na takie ustępstwa, to naprawdę nie mieliby się dziś czego wstydzić.

Podczas tej rozmowy dotarli do ofiar, przy których znajdowali się już lekarz sądowy Józef Małecki i asystent Przygodnego Robert Gajda.

– Witam panów. – Patolog nie podał im ręki, bo miał nałożone rękawiczki i dotykał już zwłok. – Wszystkiego najlepszego!

– Z jakiej okazji? – zdziwił się Kania.

– Święta zmarłych.

– Ale my żyjemy! – zaprotestował prokurator.

– Tylko chwilowo, jak wszyscy zresztą – oznajmił z ponurą miną Małecki. – Tu najlepszy dowód – pokazał na martwą parę nastolatków.

– Co z nimi? – zapytał Przygodny, mając nadzieję, że lekarz wyczerpał swój zasób sarkazmów na te oględziny. – Ktoś ich tak posadził?

– Nie, w tej pozycji ich zastrzelił. Tak przynajmniej na moje oko mówią plamy krwi. To znaczy, dziewczyna musiała być wyprostowana, osunęła się potem, może przewrócił ją ten, kto ich znalazł.

Przygodny spojrzał pytająco na aspiranta, czy ma jakąś wiedzę w tej sprawie.

– Chyba się zgadza, ta staruszka, co ich znalazła… nawiasem mówiąc, to jej zawdzięczamy aż tak duże zbiegowisko, darła się jak zarzynana, z pół dzielnicy ją słyszało, na szczęście w pobliżu byli strażnicy miejscy i odepchnęli ludzi, bo by nam wszystko zade…

– Co z tą staruszką, Robert?

Przygodny, jak często, musiał napomnieć aspiranta, żeby wrócił do właściwego wątku.

– No przecież mówię, doznała szoku, więc nie udało się jej przesłuchać, ale z tego, co bezładnie opowiadała, można było wywnioskować, że faktycznie dotykała zabitych.

– A gdzie ona teraz jest? – zapytał komisarz, nie widząc, by któryś z funkcjonariuszy rozmawiał z jakąś starszą panią.

– Zabrało ją pogotowie. Inaczej mielibyśmy trzecie zwłoki. Choć w innym wieku – popatrzył na zabitą parę. – Ech, takich młodych to szczególnie żal.

– Personalia? – Komisarz uznał, że formalne słownictwo najlepiej odgoni atmosferę refleksji. Nie byli tu po to, by dumać nad nieuchronnością ludzkiego losu, nad marnością życia, tylko mieli ująć zabójcę.

– Nie znalazłem przy nich dokumentów, ale sprawca nie zabrał komórek, więc nie będzie problemów z identyfikacją.

Zostawienie komórek wykluczało też motyw rabunkowy, co potwierdziła dalsza relacja Gajdy.

– Nie zabrał im kluczy, więc raczej nie ukradł dokumentów, żeby później obrobić mieszkania, tylko po prostu nie mieli ich przy sobie. Chłopak ma portfel, w którym jest dwieście złotych, dziewczyna tę torebeczkę, ale są w niej tylko kosmetyki.

– Od dawna nie żyją? – Przygodny zwrócił się do patologa, widząc, że ten mierzy temperaturę ciał.

Małecki chyba rzeczywiście wyczerpał swój zasób sarkazmów, bo zamiast wygłosić jakąś kąśliwą uwagę, spojrzał na zegarek i policzył w myślach.

– Powiedziałbym, że zgon nastąpił między wpół do trzeciej a czwartą.

– O której ich znaleziono? – tym razem pytanie było skierowane do Gajdy.

– Zaraz po czwartej.

Przygodny pokiwał głową, że to pasuje. Znał tę część Biskupina, bo w pobliżu mieszkała jego córka. W dzień świąteczny chodziło tędy mało ludzi, więc zabójca mógł wyczekać na dogodny moment do oddania strzałów, ale pojawienie się kolejnego przechodnia było kwestią minut i odkrycie zwłok musiało nastąpić dość szybko. Najpewniej maksymalnie w ciągu pół godziny.

Tyle fragmentu, jeśli kogoś zaciekawiło, to książkę można nabyć tutaj.

środa, 14 maja 2014

Zbyt krótkie szczęście – promocyjna przedsprzedaż

W związku ze zbliżającą się premierą „Zbyt krótkiego szczęścia”, drugiej części z cyklu o komisarzu Przygodnym, wydawnictwo Oficynka, publikujące tę książkę, przyszykowało specjalną ofertę. Czytelnicy mojego bloga do chwili premiery mogą zamawiać „Zbyt krótkie szczęście” w cenie 25 złotych (cena okładkowa wyniesie 35). A jeśli ktoś nie czytał „Gdzie mól i rdza”, może zamówić obie książki w cenie zaledwie 35 zł.

Jako autor pozwolę sobie na tych promocyjnych egzemplarzach umieścić swój autograf, co by przeszkodzić w oddaniu ich do księgarni :-)

Ponieważ książki z powyższego względu muszą przejść przez moje ręce, zamówienia proszę składać u mnie. Kiedy tylko dostanę przesyłkę z wydawnictwa, podpiszę, zapakuję i roześlę.

A jak konkretnie zamawiać?

1. Proszę wybrać zamawiany pakiet:
a) „Zbyt krótkie szczęście” – 25 zł
b) „Zbyt krótkie szczęście” + „Gdzie mól i rdza” – 35 zł

2. Proszę doliczyć kwotę przesyłki według poniższego (w przypadku obu pakietów taką samą):
a) zwykła via Poczta Polska – 4,75 zł
b) priorytetowa via Poczta Polska – 7,10
c) zwykła via InPost – 4,10
d) ekspresowa via InPost – 5,70

3. Wyliczoną kwotę proszę wpłacić na mój rachunek w mBanku 21 1140 2004 0000 3102 1186 0546.

4. Na mojego maila pollak[małpa]szwedzka.pl proszę przesłać informację o wpłacie, podając:
a) który pakiet zamówiono (jedna książka czy obie);
b) jaki rodzaj wysyłki wybrano (zwykła PP, priorytet PP, zwykła IP, ekspres IP);
c) adres, na jaki mam przesłać książkę/książki;
d) rodzaj oczekiwanej autorskiej ingerencji na stronie tytułowej (sam autograf czy z dedykacją, jeśli dedykacja, to dla kogo, ewentualnie jakiej treści).

Promocja jest również dostępna dla czytelników z zagranicy, ale w takim przypadku proszę o kontakt, żeby ustalić, ile wyniosą koszty przesyłki do danego kraju. Jeśli ktoś chce na książkę/książki fakturę, to ją oczywiście od wydawnictwa dostanie.

poniedziałek, 12 maja 2014

Yntelygent

Nie ma prostszego biznesu do założenia i poprowadzenia niż biuro tłumaczeń. Nie potrzeba żadnej specjalistycznej wiedzy ani umiejętności, można wystartować bez grosza przy duszy. Kiedy zarabia się na pracy innych, nie wnosząc żadnej wartości dodanej, trzeba mieć określoną konstrukcję psychiczną, żeby się dobrze z tym czuć. Nazwijmy to tupetem. Tupet w połączeniu z ignorancją skutkuje idiotycznymi pretensjami do świata, a w tym konkretnym przypadku, który chcę omówić, do Sądu w Kielcach. Właściciel biura tłumaczeń obsmarował rzeczony sąd, stawiając diagnozę, że organa państwowe są nieuczciwe, a ludzie w nich pracujący głupi i złośliwi.

O co poszło? Sąd w Kielcach przesłał naszemu zrzędzie dokumenty do tłumaczenia. Jak ta pierwsza przesyłka była zaadresowana, zrzęda nie podaje, ale w dalszej części wpisu ma pretensje, że sąd tytułuje go przysięgłym, którym nie jest, więc można założyć, że również i ta przesyłka została skierowana do tłumacza przysięgłego. Jeśli tak, powinien był ją odesłać, skoro tym przysięgłym nie jest (bo przesyłka nie była przeznaczona dla niego), jeśli nie, również powinien ją odesłać i zgłosić sądowi w tym przypadku słuszne pretensje, że sąd może i musi zlecać tłumaczenia uwierzytelnione bezpośrednio tłumaczom, bo nie ma żadnego powodu, by pieniądze podatników albo stron wyrzucać na zbędnego pośrednika.

Zamiast tego zrzęda ma pretensje, że dostał oryginały dokumentów, a sąd nie zastrzegł się, że to dokumenty poufne. Gdyby pan pośrednik miał jakiekolwiek pojęcie o zawodzie tłumacza przysięgłego, wiedziałby, że tłumacz dokonuje przekładów z oryginałów i nikt mu nie musi przypominać, że ma trzymać gębę na kłódkę, jeśli chodzi o treść dokumentów.

Pan zrzęda sporządził kosztorys uwzględniający marżę biura i jego pracownicy przekazali go „osobie odpowiedzialnej po stronie Sądu za złożenie zamówienia”. Odbyło się to najwyraźniej telefonicznie i wątpię, by rozmawiali z kimś wyżej od nierozgarniętej sekretarki, która nie mogła być „odpowiedzialna po stronie Sądu za złożenie zamówienia”, bo zwykle jest to sędzia lub referendarz, a nikt rozgarnięty nie potwierdziłby, że sąd zapłaci za tłumaczenie więcej, niż wynoszą ustawowe stawki.

Pośrednik podzlecił tłumaczenie, przesłał je sądowi „i tu zaczyna się właściwa część historii i problemu”. Historia i problem polegają na tym, że w tym momencie sąd zaczyna wreszcie działać właściwie i zgodnie z przepisami, co panu pośrednikowi przestaje się podobać, bo nie dostaje kasy za ciężką pracę polegającą na przesłaniu dokumentów do tłumacza i odesłaniu tłumaczenia do zleceniodawcy. Sąd mianowicie odmówił zapłacenia więcej, niż przewiduje rozporządzenie regulujące stawki przysięgłych. Wywołało to przerażenie zrzędy, bo „jak to możliwe, że w XXI w., sądy polskie, mające dostęp do Internetu oraz do aktualnej listy tłumaczy przysięgłych przy Ministerstwie Sprawiedliwości, nie mogą sprawdzić na wspomnianej liście, iż do czynienia mają nie z osobą zobowiązaną do stosowania wobec sądu ustawowych stawek (czyt. tłumaczem przysięgłym), a ze zwykłą firmą, która działa w ramach kompletnie innych przepisów”. Pytanie tylko, na podstawie jakich przepisów zwykła firma wykonała tłumaczenie uwierzytelnione na zlecenie organu wymiaru sprawiedliwości. Sąd jest jednostką budżetową i ma obowiązek dbać o pieniądze podatników. Jeśli więc nie zleca tłumaczenia po urzędowych stawkach, to może to zrobić wyłącznie w przetargu. Jaki przetarg pan wygrał, szanowny panie marudny?

Pośrednik nie poddał się bez walki i wysłał sądowi pismo, w którym domagał się, by mu zapłacono tyle, ile zażądał. Dostał odpowiedź, że aby pismo zostało rozpatrzone, musi uiścić opłatę sądową w wysokości 30 zł. To pana zrzędę oburzyło: „Od kiedy (…) w Polsce za rozpatrzenie skargi na decyzję (BEZPODSTAWNĄ I EWIDENTNIE BŁĘDNĄ) w sprawie finansowej należy… najpierw zapłacić?”. Decyzja jest bezpodstawna i ewidentnie błędna, bo tak wykrzyczał pan zrzęda. A pytanie świadczy o tym, że nie ma on bladego pojęcia, na jakich zasadach tłumaczy się dla sądu. Otóż sąd nie płaci na podstawie faktury, która dla sądu jest wyłącznie podaniem o przyznanie wskazanej na niej kwoty. Pan pośrednik o tym nie wie, bo zaznacza, że sąd przekroczył termin płatności o kilka tygodni, co jest bzdurą, bo sądu termin wyznaczony przez tłumacza nie obowiązuje. W kwestii płatności sąd wydaje postanowienie i to jest dopiero podstawa prawna do wypłaty wynagrodzenia. Na postanowienie sądu przysługuje zażalenie, tłumaczowi, ale też stronom. A żeby wnieść zażalenie, trzeba zgodnie z ustawą o opłatach sądowych taką opłatę uiścić.

Pośrednik 30 złociszy pożałował, bo "nie mam zamiaru płacić za to, że referendarz, który nie umie czytać ze zrozumieniem (...), ponownie „rozpatrzy” sprawę". Wiedzy, że zażalenia rozpatruje sąd wyższej instancji, pan pośrednik nie posiada. W tej sytuacji dostał pismo, że postanowienie o przyznaniu wyłącznie stawki urzędowej zostaje utrzymane w mocy. Ze swoją znajomością prawa ocenił, „że to bezprawne i bezpodstawne”, i zdobył się na smutną refleksję: „Jeśli w polskich sądach pracują tacy „specjaliści” jak w Sądzie w Kielcach to ja autentycznie boję się o Polskę. Skoro takie, za przeproszeniem, „yntelygenty” rozstrzygają kwestie prawne (…)”. Na szczęście okoliczność, iż takie, za przeproszeniem, „yntelygenty” prowadzą biura tłumaczeń w żadnej mierze Polsce nie zagraża.

Podsumowując, pracownicy Sądu w Kielcach swoje za uszami mają, bo rzeczywiście powinni korzystać z rzeczonej listy przysięgłych, a nie przesyłać dokumenty do tłumaczenia komuś spoza niej. Ale skoro pomylili pana pośrednika z przysięgłym, to o to, że zamiast sprostować pomyłkę, chciał na tym zarobić, powinien mieć pretensje wyłącznie do siebie.

poniedziałek, 5 maja 2014

Był sobie system

Sprzeciwiając się kapitalistycznemu wyzyskowi, panowie Marks i Engels wymyślili, że fabryki powinny należeć do robotników. Produkcja nie miała nabijać kabzy wrednym kapitalistom, tylko zaspokajać potrzeby ludu pracującego. Lud reprezentowany przez rząd robotniczo-chłopski podawałby fabryce, ile towaru potrzebuje, i tyle by wytwarzano. W zamyśle pomysł wyglądał na sensowny, bo rozsądniej przecież produkować dokładnie tyle, ile potrzeba, a nie jak najwięcej się da, i to w sposób niezorganizowany. W praktyce państwa, które wprowadziły u siebie gospodarkę centralnie sterowaną, zbankrutowały.

Wielu ludziom nie podobało się, że w sklepach nie ma podstawowych towarów, że nie można kupić normalnie butów czy papieru toaletowego, a jeśli już się je zdobędzie, to buty przemakają, papier zaś drapie tyłek. I stanęli do walki o sklepy z pełnymi półkami, o dobre buty i mięciutki papier. Wśród tych ludzi byli Donald Tusk i jego koledzy z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Liberałowie trafnie zdiagnozowali przyczynę niedoborów i kiepskiej jakości: państwo nie jest i nigdy nie będzie dobrym producentem. Państwo musi zapewnić przedsiębiorcom warunki do prowadzenia działalności, ale w żadnym wypadku nie może ich wyręczać.

Historia tak chciała, że Donald Tusk, głosząc te liberalne poglądy, został premierem. A potem historia zatoczyła koło i premier Tusk wpadł na marksistowski pomysł, że jego rząd napisze podręcznik dla pierwszoklasistów, bo zrobi to lepiej i taniej niż wredni wydawcy kapitaliści, nie dbający o dobro uczniów, tylko chcący się nachapać. W każdym razie zaaprobował taki pomysł swojej minister edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Swoją drogą, jaki sens ma w Polsce chodzenie na wybory, skoro głosując na PO, dostaje się Kluzik-Rostkowską, głosując na PiS, wybiera się na ministra finansów Zytę Gilowską, oddając głos na SLD, powierza się sprawy wewnętrzne Katarzynie Piekarskiej, a wybierając PO, mianuje się ministrem zdrowia Bartosza Arłukowicza?

Wróćmy jednak do komunistycznych pomysłów naszego premiera. Donald Tusk jest nie tylko byłym opozycjonistą, lecz także historykiem, a historia podobno magistra vitae. I z historii wnioski wyciągnęli nawet chińscy komuniści, którzy naród wprawdzie nadal trzymają za mordę, ale o powrocie do gospodarki centralnie sterowanej bynajmniej nie myślą. Bo przeszłość czegoś ich nauczyła. Donalda Tuska niestety nie. Do czego Tusk używa mózgu, nie wiadomo, ale z pewnością nie do myślenia i nie do rządzenia.

Tusk nie jest odosobniony w swoim przekonaniu, że w Polsce dane rozwiązanie może przynieść sukces, nawet jeśli w praktyce udowodniono, że kończy się klęską. Ostatecznie nie na darmo Polak został papieżem, a teraz jak jest świętym, to tym łacniej cud u Pana Boga wyprosić może.

I tak również w „Wyborczej” uznali, że ten poroniony pomysł nie jest wcale taki poroniony. I udostępnili łamy różnym pseudoekspertem, którzy tłumaczyli, że obecne podręczniki są zbyt bogate, zbyt kompleksowe, nie zostawiają miejsca na nauczycielską i uczniowską kreatywność. Dzieciak powinien mieć zgrzebny, szary podręcznik, bo wtedy może go w wyobraźni pokolorować, a jak ma już kolorowy, to po prostu te kolory widzi i dupa. Tak samo kreatywność rozwijała komunistyczna gospodarka, więc czekamy, aż pan Tusk ją przywróci. Bo jak to tak, żeby po prostu chodzić do sklepu i kupować co trzeba? Przecież to jest hodowla przygłupów. Kiedy człowiek musiał kombinować, żeby zdobyć buty i papier toaletowy, to miał intelektualną stymulację.

„Gazeta” zmieniła front i wezwała do zaniechania socjalistycznych eksperymentów dopiero wtedy, kiedy dostała elementarz do wglądu:

Ufamy, że dla pedagożek mieli w redakcji twarożek i ekspertki nie pracowały o głodzie. Jak widać, w doborze konsultantów mamy równouprawnienie à la Magdalena Środa, czyli seksizm w czystej postaci, ale ponieważ w gronie kilkunastu ekspertów nie znalazł się ani jeden mężczyzna, to wszystko jest w porządku, gdyby było odwrotnie, Środa plułaby się przez trzy felietony, że dyskryminacja, patriarchat i dyktatura testosteronu.

Ekspertki oceniły, że elementarz „nie traktuje dzieci serio, jest pełen błędów, ckliwy i anachroniczny”. Czyli mamy socjalistyczny chocholi taniec. Jest bubel, ale konsumenci nie mogą po prostu sięgnąć po inny produkt, który oceniają jako lepszy albo bardziej im przydatny, bo rząd zlikwidował konkurencję. Zamiast wyboru wśród wielu produktów, jest debata, co zrobić, by ten rządowy nie był bublem. Debata bezprzedmiotowa, bo wiadomo, co trzeba zrobić (przywrócić wolny rynek), tyle że ze względów ideologicznych się tego nie zrobi. A tylko patrzeć, jak rząd, który uważa, że jego podręcznik jest świetny, stwierdzi, że nie będzie tolerował niekonstruktywnej krytyki, i tej krytyki zakaże. Lenin wiecznie żywy.

czwartek, 1 maja 2014

Bo to germański język

Poliglotom z „Polityki” nawet norweski niestraszny:

Skoro oryginalny tytuł brzmi „Min Kampf”, to pewnie na powitanie króla Norwegowie wołają „Heil Harald!”.